Advertisement

Main Ad

5 istotnych dla mnie miejsc

Ten projekt Klubu Polki na Obczyźnie natychmiast wpadł mi w oko, datę też wybrałam nieprzypadkowo. W końcu czy mógłby być jakikolwiek lepszy dzień w roku na opisanie pięciu najważniejszych dla mnie miejsc niż moje własne urodziny? ;) Przygotowując ten wpis, od razu wiedziałam, że nie będę pisać o Lublinie. Nie dlatego, broń Boże, że nie jest to dla mnie ważne miejsce... Wręcz przeciwnie, jest ono tak oczywiste i tyle razy się już tu przewijało, aż trochę nie widzę sensu powtarzania w kółko tego samego. Tak samo jest ze Sztokholmem. Dlatego też zapraszam pod zakładki Lublin i Sztokholm, jeśli ciekawi Was moje podejście do tych miast, a ja dziś zabiorę Was do pięciu innych miejsc, które mają dla mnie wyjątkowe znaczenie :). Kolejność alfabetyczna.

Może trochę zaskakująco na początek, ale faktycznie - portugalska stolica to jedno z pierwszych miast, które przychodzą mi do głowy, gdy myślę o miastach, które coś dla mnie znaczą. Choć tak naprawdę to nie tylko kwestia miasta, a bardziej całego kraju. Portugalia to był mój pierwszy kompletnie samodzielny wyjazd za granicę. Może nic wielkiego, zwłaszcza, jeśli wziąć pod uwagę, że chwilę wcześniej wróciłam z Erasmusa, czyli - jakby nie patrzeć - pół roku i tak już mieszkałam poza Polską. Jednak na Erasmusie człowiek właściwie nigdy nie jest sam, jeśli tylko trochę otworzy się na ludzi... a ja z tym raczej nigdy nie miałam problemów ;). 
Wyjazd do Portugalii to miały być najpierw odwiedziny u przyjaciela w Bradze, zahaczenie o Porto i Guimarães, a potem miałam już sama wyruszyć do Lizbony. Wciąż byłam na etapie panicznego strachu przed lataniem, a Wizzair i Ryanair nie latały jeszcze do Portugalii bezpośrednio z Polski i musiałam na własną rękę organizować przesiadki. Z najgorszymi scenariuszami w głowie i niemal z pustym portfelem. Do dziś, jak o tym pomyślę, to nie wiem, jak wyrobiłam wtedy finansowo. 10-dniowy wypad, Mediolan (bo tam była przesiadka), Braga, Porto, Guimarães, Lizbona... wszystko łącznie z biletami i noclegami zamknęło się w okolicy 1000 zł. I nawet nieszczególnie oszczędzałam ;).
O ile podczas pierwszych etapów podróży miałam towarzystwo, to Lizbona zmusiła mnie do przekroczenia swoich barier. Pierwszy samotny nocleg z CouchSurfingu, pierwsze miasto zwiedzane na własną rękę bez towarzystwa ani znajomości języka, pierwszy raz doczepianie się do obcych turystów na trasie, bo w grupie raźniej... Było to tak kompletnie inne, ale zarazem wciągające. Móc w końcu wejść do tych muzeów, które mnie interesują, bez namawiania towarzystwa. Błąkać się bez celu po wszystkich uliczkach, zatrzymując się przy każdym sklepiku z pocztówkami. Kupić butelkę Porto na wieczór po wariacko niskich cenach i oglądać Matrixa z gospodarzem z CS. Dziś już raczej nie pisałabym się na coś takiego - tzn. wciąż lubię zwiedzać sama, ale zrobiłam się chyba zbyt wygodna na CouchSurfing... Ale fakt, że po Lizbonie pozbyłam się wszelkich oporów - wyjazd samej, spanie u miejscowych, itp.? Nie ma problemu! ;)

Nie ma co ukrywać - gdybym nie wyjechała do Malmö już ponad 6 lat temu, dziś nie mieszkałabym w Sztokholmie. I o ile w szwedzkiej stolicy przechodziłam już chyba przez wszystkie możliwe wahania nastrojów (od jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, że udało mi się tu mieszkać i pracować, aż po emigracja do Szwecji to najgorsza decyzja mojego życia), to Malmö kojarzy mi się jako taki okres beztroskiego szczęścia. Właściwie żadnych obowiązków, bo studia w Szwecji - w porównaniu z tymi w Polsce - to były właściwie wakacje. Za to mnóstwo wolnego czasu, mnóstwo wspaniałych ludzi, no i ta erasmusowa swoboda ;). 
To w Malmö zakochałam się w szwedzkich krajobrazach i tutejszej prostocie życia. To z Malmö zaczęłam krótsze i dłuższe wypady za miasto i zwiedzanie na własną rękę, nawet przy braku funduszy. W Malmö poznałam kilka wspaniałych osób, z którymi kontakt mam do dziś. Dzięki tym erasmusowym znajomościom pojechałam w miejsca, do których pewnie sama nigdy bym nie trafiła. A jeszcze wciąż sporo przede mną, bo już na styczeń planuję kolejną dużą wyprawę i znów, w odwiedziny do koleżanki poznanej w Malmö :). I choć nie wszystko zawsze było idealnie, o czym zresztą pisałam kiedyś w ramach Alfabetu emigracji we wpisie M jak Malmö, to to trzecie co do wielkości szwedzkie miasto i poznani tam ludzie zawrócili mi w głowie na tyle, że do tej Szwecji wróciłam i mieszkam w niej już łącznie prawie 3 lata. Jak ten czas leci ;).

Gdy patrzę w twe oczy zmęczone jak moje, to kocham to miasto zmęczone jak ja - śpiewał Muniek i chyba te słowa najlepiej oddają to, co czuję do Warszawy. Kocham to miasto całym sercem, choć - zwłaszcza odkąd emigrowałam - kojarzy mi się ono z chronicznym przemęczeniem. Nigdy nie przyjeżdżam do Warszawy odpocząć, przyjeżdżam tam zawsze z kalendarzem wypełnionym po brzegi. A do tego dochodzą loty Wizzairem o masakrycznie wczesnych porach, powiązane z pobudką w okolicach 4 rano... a potem przecież zawsze są bardzo intensywne dni. Spotkania, zakupy, ba, często nawet zwiedzanie! Mieszkałam w stolicy 6 lat, a wciąż mam wrażenie, że jej nie znam, że tyle jest do odkrycia... a także, że tyle się w niej zmieniło przez te 2 lata, odkąd się wyprowadziłam. Warszawa to cudownie żywe miasto, co doceniam jeszcze bardziej, mieszkając w - jakby nie patrzeć - dość nudnym i aż za spokojnym Sztokholmie. Uwielbiam to, że niezależnie od pory roku czy dnia, zawsze tu coś się dzieje, zawsze jest pełno ludzi. Za każdym razem, gdy przyjeżdżam, słyszę o nowo otwartych lokalach i tylko żałuję, że wpadam na tak krótko, by zajrzeć do nich wszystkich. Ciągle są muzea, które czekają na moją wizytę (wciąż nie byłam w Centrum Kopernika!), tyle nowych miejsc, których jeszcze nie znam... A zarazem tyle starych, za którymi tęsknię i chciałabym wrócić. 
W Warszawie studiowałam i pracowałam, poznałam naprawdę wspaniałych ludzi... Ot, przeżyłam tam ten wariacki okres, co wielu szumnie nazywa najlepszymi latami życia. Były one świetne, ale że dopiero co stuknęło mi 27 lat, to w zupełności nie zgadzam się na uznanie, że najlepsze lata już są za mną - ja się chyba aż za bardzo nastawiam na to, że jeszcze przecież tyyyyle dobrego mnie czeka ;). Ale fakt, że w Warszawie żyłam takim życiem, jakiego raczej w Sztokholmie sobie nie wyobrażam. Został mi do tego miasta przeogromny sentyment i zawsze z przyjemnością będę przyjeżdżać tak często jak to tylko możliwe. Po pierwsze, ze względu na ludzi. A po drugie, bo Warszawa jest moim zdaniem przepiękna i cholernie niedoceniana, bo wszyscy patrzą chyba przez pryzmat szarości Dworca Centralnego i Pałacu Kultury... A stolica to coś zdecydowanie więcej niż to szare centrum i jeśli mi nie wierzycie, zapraszam do moich warszawskich wpisów ;)

Mało które miejsce potrafiło mnie oczarować dogłębnie, ale w Wiedniu zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Byłam tam dwa razy i zdecydowanie chcę wrócić... na dłużej. Najchętniej w ogóle zamieszkać. W wolnych chwilach (czyli bardzo rzadko ;) ) przeglądam oferty pracy, póki co bezskutecznie aplikuję, ale coraz mocniej i mocniej mi to marzenie w głowie kiełkuje. Nie wiem, czy to moje miejsce na Ziemi, ale wychodzę z założenia, że dopóki nie spróbuję, to nigdy się nie dowiem. A spróbować w końcu muszę ;).
W Wiedniu urzekło mnie dosłownie wszystko. Cudowny klimat miasta pełnego życia i ciekawych wydarzeń. Masa zabytków, historii wyłaniającej się zza węgła niemal każdego budynku. Jedzenie i pyszne piwa. Wszechobecny język niemiecki (mówcie, co chcecie, dla mnie to najpiękniejszy język na świecie) z przecudownym wiedeńskim akcentem - nic to, że niewiele z niego rozumiem. Ogrody przy pałacu Schönbrunn i katedra św. Stefana. Widok na miasto nocą z koła w Prater. Rozbrajające pocztówki z kangurem i informacją No kangaroos in Austria. Nawet ta niezrozumiała dla mnie zupełnie sztuka współczesna jak pozłacane, zgniłe skórki po bananach w Belwederze. Wiedeń mnie zafascynował jak żadne inne miejsce w Europie.
Zdaję sobie sprawę, że w Wiedniu byłam jako turystka i mój punkt widzenia może znacząco odbiegać od tego, jak miasto oceniają jego mieszkańcy. Mimo to, żadne inne miasto nie potrafiło mnie dotąd tak zachwycić jak Wiedeń. I po prostu czuję, że jeśli nie będzie mi dane pomieszkać tam trochę (i albo się w nim zakochać do końca albo kompletnie zmienić zdanie), to będę chyba ciągle czuła jakiś niedosyt ;)

Zdarzyło Wam się tak kiedyś, że polubiliście jakieś miasto jeszcze zanim je odwiedziliście? Bo ja tak miałam z Wrocławiem ;). Nie pamiętam, kiedy dokładnie, ale jakoś tak w liceum wymyśliłam sobie studia we Wrocławiu. Coś tam poczytałam i obejrzałam w internetach i stwierdziłam, że w sumie to mi pasuje. Im bliżej matury, tym bardziej nakręcałam się na ten pomysł. Moje pierwsze spotkanie z tym miastem to było złożenie papierów na Uniwersytet Wrocławski. Drugie - zabranie tych papierów, bo wiadomo - kobieta zmienną jest i wymyśliłam sobie Warszawę. Ale ten Wrocław wciąż za mną chodził. Myślałam nawet o przeniesieniu się tam na magisterkę, ale Erasmus w Malmö i jego następstwa nieco pokrzyżowały te plany i w efekcie skończyłam studia w stolicy, myśląc nawet od czasu do czasu o przeprowadzce do Szwecji.
Choć sama w końcu we Wrocławiu nie wylądowałam, to mam tam jednak trochę bliskich mi osób, więc nie narzekam. Sama świadomość, że mogę tam wpaść, kiedy zechcę, wywołuje uśmiech na mojej twarzy. Zresztą już za niecałe dwa miesiące znów pospaceruję sobie po wrocławskim rynku, porozglądam się za krasnalami, może w końcu zajrzę do Afrykarium, słyszałam też, że Hydropolis jest całkiem ciekawe... Wrocław ma niesamowity urok, a do tego jest świetną bazą wypadową, zarówno do Czech, jak i Niemiec. Podoba mi się też to, że zazwyczaj jest tam cieplej niż w reszcie kraju, a ja ostatnimi czasy naprawdę lubię, gdy jest ciepło. No i fontanna na Pergoli - nie wiem, czemu, ale wprost uwielbiam fontanny ;). Wrocław jest moim zdecydowanym numerem jeden, jeśli chodzi o miasta w Polsce... i gdyby miało się tak kiedyś złożyć (w końcu nigdy nic nie wiadomo), że jednak przyszłoby mi wrócić do Polski, to zdecydowanie celowałabym we Wrocław :).
Ciekawe, jak taka lista wyglądałaby za 5-10 lat? ;)

Prześlij komentarz

0 Komentarze