Klosterneuburg to niewielkie miasteczko położone na północ od Wiednia. Wystarczy wsiąść w pociąg podmiejski S40 na stacji Spittelau i w niecałe piętnaście minut jesteśmy już na dworcu Klosterneuburg Kierling. Ledwo wysiadłam z pociągu, a już znalazłam się w jednym z głównych punktów miasteczka, a nad niewysoką zabudową zdecydowanie górował klasztor - cel mojej wizyty. Tak naprawdę o Klosterneuburgu usłyszałam po raz pierwszy zaledwie dzień wcześniej. Niedawno zakupiłam Niederösterreich Card - kartę, która umożliwia mi darmowy wstęp do wielu atrakcji Dolnej Austrii, więc zaczęłam sprawdzać, gdzie mogę z tej karty skorzystać. Klosterneuburg rzucił mi się w oczy niemal natychmiast - na tyle blisko Wiednia, że bez problemu dojadę tam transportem publicznym, a do tego to przecież średniowieczny klasztor... Idealnie ;).
Choć mieszkając w Szwecji zwiedziłam całkiem sporo sztokholmskich muzeów, to Dansmuseet nigdy mnie nie zainteresowało. Nawet jeśli znajdowało się w samym centrum (przy Drottninggatan), a od kilku osób słyszałam niesamowicie pochlebne komentarze o tym miejscu. Wciąż uważałam, że były ciekawsze miejsca do odwiedzenia w Sztokholmie. Ponadto jest naprawdę niewiele rzeczy, których nie lubię równie mocno jak tańca, więc tym bardziej nie widziałam sensu w odwiedzeniu tego miejsca... I tak też wyjechałam w ubiegłym roku ze Szwecji, zostawiając za sobą Dansmuseet jako jedno z tych nieodwiedzonych i nieinteresujących ;). I nagle - właściwie przypadkiem - zajrzałam tam wiosną tego roku. W sumie po prostu dlatego, że łaziłam sobie bez celu po okolicy, mając trochę czasu przed planami na popołudnie, i w pewnym momencie stwierdziłam, że zimno, wieje i dobrze by było wejść gdzieś do środka na dłuższą chwilę. A że Muzeum Tańca było tuż obok...
Co mi bardzo przypadło do gustu w Monako, to fakt łączonych biletów na największe atrakcje, pozwalający zaoszczędzić parę euro. Będąc na Skale Monako, wiedziałam, że na pewno muszę zajrzeć do Muzeum Oceanograficznego, więc zaczęłam patrzeć na rozpiskę przy kasach, co mogę dostać w pakiecie. Najbardziej mnie kusił Pałac Książęcy, jednak Monako odwiedziłam w marcu, a pałac można zwiedzać jedynie od kwietnia do października. Zoo mnie nie ciągnie, kolekcja samochodów książęcych też jakoś nieszczególnie... Ale Ogród Egzotyczny brzmi już ciekawiej! ;) Kupiłam więc bilet łączony na te dwie atrakcje i skierowałam się do wejścia do Oceanarium.
Lubię szwedzkie skanseny i mówiąc to, nie mam na myśli tylko tego głównego na sztokholmskiej wyspie Djurgården. Chyba jeszcze bardziej lubię te pomniejsze - mniej zatłoczone, a też pełne klimatycznych, czerwonych domków. Za przykład może tu posłużyć Wadköping - muzeum w Örebro, które bardzo wpadło mi w oko... ale że zwiedzałam je poza sezonem, to właściwie niewiele udało mi się zobaczyć wewnątrz. Dlatego też trochę obawiałam się powtórki z rozrywki, kiedy w marcu wybrałam się do Linköping - w końcu nie okłamujmy się, koniec marca to zdecydowanie nie jest sezon turystyczny w Szwecji. A tymczasem czekała mnie miła niespodzianka - prawie wszystko było otwarte!
Wystarczy dwudziestominutowa przejażdżka tramwajem, by spojrzeć na Linz z zupełnie innej perspektywy. Liczące sobie 539 metrów wzgórze (czy to już góra? ;) ) Pöstlingberg zdecydowanie góruje nad miastem i stanowi jego najlepszy punkt widokowy. Żeby jeszcze bardziej przyciągnąć turystów, na szczycie umiejscowiono sporo atrakcji - szczególnie dla dzieci. W efekcie, jeśli już decydujemy się na wypad na Pöstlingberg, musimy się liczyć z tym, że spędzimy tam trochę czasu... :)
Już z samym dotarciem do Nicei miałam problem, jakby od początku było wiadomo, że nie wszystko będzie idealnie. Najpierw opóźnił się samolot, ale to mnie nie rusza - ostatnio właściwie każdy mój samolot jest opóźniony i co niektórzy moi znajomi twierdzą nawet, że to mój zły wpływ na samoloty ;). Zawczasu sprawdzałam połączenia z lotniska do miasta i wyczytałam, że z terminalu 2, na którym wylądowałam, mogę wziąć darmowy autobus na terminal 1, a stamtąd kursuje już normalny transport publiczny. Strona z rozkładami autobusów nie działała. Google Maps też proponowało połączenia z T1, więc po wylądowaniu na T2 skierowałam się do autobusu kursującego między terminalami. Tam okazało się, że internety kłamią (nic nowego), bo busy jeżdżą też i z drugiego terminala, a przez moje kombinowanie autobus zdążył już uciec i musiałam kilkadziesiąt minut czekać na następny. Google Maps podpowiedziało też inny autobus, na który wystarczyło podejść pięć minut z lotniska - zdecydowanie lepsza opcja, niż czekanie na przystanku... To się przespacerowałam - tylko po to, by się dowiedzieć, że rozkłady w Google Maps są nieaktualne i na ten inny autobus musiałabym czekać jeszcze dłużej. Nie chciało mi się w to więcej bawić, wróciłam na lotnisko i postanowiłam cierpliwie czekać na ten standardowy autobus. Szczęśliwie stanęłam w dobrym miejscu i byłam jedną z kilku osób, którym udało się wcisnąć do wypchanego pojazdu - prawie cały zapełnił się na T2, z którego podobno nic nie jeździ... A na T1 wciąż pozostał tłum ludzi, którym kierowca zatrzasnął drzwi przed nosem, każąc czekać czterdzieści minut na kolejny autobus, w którym może będzie więcej miejsca. W piątek późnym wieczorem. Powodzenia życzę...
Marzec był dla mnie całkiem dobrym miesiącem, jeśli chodzi o książki. I nie chodzi tu oczywiście o ilość (bo pod tym względem i tak zdecydowanie zawyżam statystyki ;) ), ale przede wszystkim o jakość. Trafiłam na kilka lektur, które bardzo mnie wciągnęły i choć nie zawsze była to literatura najwyższych lotów, to lubię jednak czasem utonąć w lekturze ot tak, dla rozrywki. Tu chyba najbardziej zainteresowałam się trylogią Stulecie Winnych, którą odkryłam kompletnie przypadkiem (nie zdając sobie nawet sprawy, że istnieje serial na podstawie książek). Do czego jeszcze zajrzałam w ubiegłym miesiącu?
Minął prawie rok od mojej przeprowadzki ze Sztokholmu do Wiednia, zanim znów zawitałam na szwedzką ziemię. Nie to, że nie tęskniłam - wręcz przeciwnie, zwłaszcza za ludźmi - ale jakoś ciągle było nie po drodze, urlopu za mało i bilety za drogie. Ale w końcu Wizzair otworzył tanie połączenia Wiedeń-Skavsta i już na początek marca udało mi się znaleźć bilety za 10€ w jedną stronę i to w najlepszym możliwym terminie: piątek wieczór - poniedziałek wieczór. Czyli, krótko mówiąc, nie musiałam brać urlopu. Oczywiście, potem Wizz musiał mi przesunąć ten lot z piątkowego wieczoru na popołudnie i musiałam się urwać z pracy trochę, ale to już szczegół ;). Za to ciekawie wyszło, że ledwie parę dni po zabukowaniu biletów dowiedziałam się, że będę musiała jeszcze raz przylecieć do Sztokholmu w marcu... tym razem służbowo ;).