Salzburg to nie jest miasto, które można porządnie zwiedzić w jeden dzień. No po prostu nie ma szans. Pierwszy raz byłam w Salzburgu na początku stycznia na trzy dni - wiadomo, styczniowa (i deszczowa) pogoda niezbyt pozwalała na długie spacery po mieście, ale odwiedziłam wtedy chyba wszystkie muzea, które mnie choć trochę zainteresowały. W sierpniu wpadliśmy z rodzicami do Salzburga na jeden dzień i początkowo pogoda wcale nie zapowiadała się lepiej od tej styczniowej, no, może było jedynie trochę cieplej ;). Tym razem nie chodziłam po muzeach, choć - chowając się przed deszczem - zajrzeliśmy do takiej ilości kościołów, że niedługo znajdziecie tu oddzielny wpis pt. kościoły Salzburga ;). Skupiliśmy się jednak na obejściu salzburskich must-see, a gdy po południu się wypogodziło, udało się zajrzeć też i na jeden z punktów widokowych. I dobrze, że się wypogodziło, bo spacerując z rana z parasolką, zaczęłam się zastanawiać, czy ja kiedykolwiek zobaczę Salzburg bez deszczu?
Na początku przyszło mi na myśl: serio ktoś urządził muzeum o tej tematyce? A potem stwierdziłam, że jestem ciekawa, jak to w ogóle wygląda ;). Zajrzałam na stronę muzeum, by zapoznać się z jego ideą - dowiedziałam się, że założył je w 2003 roku lekarz ginekolog Christian Fiala, mający doświadczenie zawodowe z Austrii, Francji, Tajlandii oraz kilku afrykańskich krajów. Przyszło mi na myśl, że facet sporo widział i mógł porównać, jak różne jest podejście do antykoncepcji i aborcji na różnych kontynentach, ba, w różnych krajach tego samego kontynentu. Na stronie muzeum zacytowano motywację Fiali: Jako lekarz mogłem dotrzeć do ograniczonej liczby osób i uczyć ich, jak sobie radzić z własną płodnością. Jako naukowiec i wykładowca - do większej liczby, ale tylko dzięki muzeum może się rozprzestrzeniać na światową skalę wiedza o niezawodnej antykoncepcji i medycznie bezpiecznej aborcji. Zaciekawiło mnie, jak przedstawiono ten niełatwy i dla niektórych osób wciąż kontrowersyjny temat, więc zamiast się zastanawiać, po prostu poszłam do Muzeum Antykoncepcji i Aborcji.
Austrian Airlines mocno mi namieszały w moich planach na zwiedzanie Genewy, bo początkowo na to miasto przeznaczyłam dwa dni. Jeden na zwiedzanie w moim stylu, odwiedzanie muzeów i kościołów, a drugi na towarzystwo. W Genewie mam bowiem koleżankę, miejscową, która to miasto zna od urodzenia i bardzo lubi oprowadzać po nim znajomych. Do tego chwilowo niepracującą, więc nie dość, że mającą więcej czasu wolnego, to na tyle znudzoną obecną sytuacją, że z przyjemnością wyrwałaby się z domu i spotkała na dłużej. Dla mnie zwiedzanie miasta z miejscowym to najlepszy możliwy sposób poznawania danego miejsca. Zaglądamy do miejsc, do których w życiu nie zajrzałabym sama, Emilie czasem rzuci jakąś ciekawostkę historyczną czy polityczną, ale przede wszystkim nadrabiamy opowieści prywatne. Nie widziałyśmy się od roku, sporo jest do nadrobienia i zdecydowanie wolę słuchać o jej poprzedniej pracy i przeprowadzkach niż o historii mijanych budynków - to sobie mogę przeczytać w internecie. Zatem, oryginalny plan był taki, że w piątek łażę po muzeach i kościołach, żeby koleżanki ze sobą nie ciągać, a w sobotę widzimy się na spokojny spacer po zakątkach Genewy, drinka, rozmowy i wieczorem lecę do Wiednia. Ale Austrian Airlines odwołało mój wieczorny lot i po dłuższym czasie spędzonym na telefonie udało mi się zmienić rezerwację na sobotni poranek. W efekcie z dwóch dni w Genewie zrobił się jeden, a ja musiałam trochę poprzestawiać swoje plany...
Małe austriackie miasteczka mają coś w sobie. Rzadko jest tam co robić przez cały dzień, ale fajnie zahaczyć po drodze, pospacerować po niewielkim centrum, zjeść coś, zajrzeć do jednej czy dwóch głównych atrakcji. Miałam trochę takich miejsc na swojej liście must-see i kombinowałam, jak to połączyć z tym, co i tak planowaliśmy zwiedzać podczas austriackiego urlopu. Na przykład takie Bad Ischl - miasteczko uzdrowiskowe, około 14 tys. mieszkańców, po zdjęciach widać, że ma swój urok... no ale jechać tam specjalnie? Na szczęście Bad Ischl było po drodze z Hallstattu do Hainbach, gdzie mieliśmy wykupiony nocleg. Wracaliśmy już wczesnym wieczorem, wiedzieliśmy, że czasu na zwiedzanie dużo nie będzie. Ale na obiado-kolację i spacer po mieście czasu starczyło, a dokładnie o to nam tutaj chodziło :).
Laa an der Thaya nie jest najbardziej popularnym miejscem w Austrii i pewnie nigdy by mi nie przyszło do głowy, by się tam wybrać, gdyby nie termy. Choć w sumie do term też by mi nie przyszło do głowy się wybrać, bo fanką spa i chlorowanych basenów nie jestem, ale tu propozycja wyszła od koleżanki. Jakiś czas po powrocie z term zaczęłam sobie czytać coś więcej o Laa an der Thaya i ze zdziwieniem odkryłam, że to miasteczko to w sumie ma i ciekawą historię, i trochę zabytków... Więc jeśli połączycie to z chlapaniem się w wodzie, to i cały dzień idzie tutaj spędzić w sposób całkiem przyjemny ;).
Latanie w obecnych czasach rodzi wiele pytań, jeszcze więcej, kiedy kierunkiem takiego lotu są Włochy. Włochy bardzo silnie dotknięte przez pandemię, wciąż przez wiele osób uważane za niezbyt bezpieczne... Może uda mi się trochę odczarować ten obraz ;). Na tamten weekend wskaźnik aktywnych przypadków na 100.000 mieszkańców z ostatnich dwóch tygodni wynosił we Włoszech 30.2. Owszem, więcej niż w Polsce (24.2), ale wciąż mniej niż w Austrii (aż 44.7 - w tydzień później możemy już tylko marzyć o tak niskim wskaźniku...). Biorąc pod uwagę, że większość austriackich przypadków kumuluje się w Wiedniu, statystycznie rzecz ujmując miałam większe szanse złapania wirusa w drodze do pracy czy w sklepie, niż zwiedzając Włochy ;).
O tym, że pod hasłem Dachstein można w Austrii zwiedzać nie tylko lodowiec, dowiedziałam się, gdy Google zaczęło podrzucać mi nie te zdjęcia, których szukałam. Zaczęłam czytać nieco więcej, czym jest to Dachstein in Salzkammergut i muszę przyznać, że spodobało mi się to, co przeczytałam. Kulturowy krajobraz Hallstatt-Dachstein / Salzkammergut wpisano w 1997 roku na listę UNESCO z wyjaśnieniem: ludzka aktywność we wspaniałym krajobrazie naturalnym Salzkammergut rozpoczęła się w czasach prehistorycznych, złoża soli zaczęto eksploatować nawet na ok. 2000 lat p.n.e. O samym Hallstatt pisałam już ostatnio na blogu, a podczas wizyty w miasteczku postanowiliśmy odwiedzić również oddalony o kilka kilometrów Dachstein im Salzkammergut.
Każdy chyba kraj ma takie miejsce, które trafia na okładki przewodników, pocztówki, a wszyscy blogerzy jednym głosem krzyczą, że musisz tam być! W Austrii takim miejscem jest zdecydowanie miasteczko Hallstatt, położone malowniczo nad Hallstättersee, będące częścią znajdującego się na liście UNESCO obszaru Hallstatt-Dachstein. Moi rodzice uznali miasteczko za austriackie Zakopane i może nawet coś w tym jest ;) Otaczające Hallstatt góry, niewielkie, klimatyczne domki, do tego główna uliczka pełna pamiątek i turystów... Choć w czasach pandemii, gdy w Hallstatt dominują turyści z Austrii a nie Azji, myślę, że nie jest tu aż tak tłoczno jak na Krupówkach ;).
Nie brałam Montreux pod uwagę, kiedy układałam plan swojej objazdówki po Szwajcarii, choć zakładałam, że jeśli w miarę wcześnie będę wracała z gór, to może zatrzymam się przy znajdującym się na obrzeżach miasteczka zamku. Ale pogoda zepsuła się na tyle, że góry musiałam odpuścić, zaczęłam więc rozglądać się po innych atrakcjach w okolicy. Najlepszy dojazd (bezpośrednie pociągi i statki) sprawił, że wybrałam właśnie Montreux, planując tym razem nie tylko zamek, ale i samo miasteczko. Już na wstępie pani w informacji turystycznej podrzuciła mi parę różnych folderów pt. co zobaczyć w okolicy, bo - jak sama twierdziła - w Montreux nie ma co robić przez cały dzień. Skorzystałam więc też z pociągu widokowego do Rochers-de-Naye, ale przy tej pogodzie widoków nie było żadnych... postanowiłam zatem resztę czasu spędzić jednak w samym Montreux ;).
Zaciekawił mnie ten budynek, kiedy tylko mignęły mi gdzieś w internecie przedstawiające go zdjęcia. Kolorowa, ciekawa architektura, do tego różne rzeźby, fontanna... Lubię takie miejsca ;). Poczytałam trochę o willi Wagnera, wiedziałam, czego się mniej więcej spodziewać - budynek interesujący, ale wnętrza nie dla mnie. W pewien sierpniowy poranek wsiadłam w metro na końcową stację Hütteldorf, stamtąd jeszcze 1,5 km spaceru (przechodziłam obok ambasady Białorusi w dniu wyborów i dwukrotnie mnie zatrzymano z ankietą wyborczą - czyżbym wyglądała białorusko? ;) ) i oto stanęłam przed jednym z ciekawszych architektonicznie budynków Wiednia.