Ostatnie chwile lata postanowiłam spędzić, organizując sobie krótkie wypady poza Wiedeń - najchętniej na łonie natury. Okolice austriackiej stolicy nie mogą się pochwalić takimi górami jak Salzburg czy Innsbruck, ale i tutaj znajdą się trasy na górskie wędrówki. Akurat dopasowane do kogoś takiego jak ja, kto w góry wychodzi na tyle rzadko, by nie mieć żadnej kondycji ;). Moim celem tego dnia stał się masyw Raxa - byłam już wcześniej w Reichenau an der Rax i mogłam zobaczyć wszystko od dołu. Wtedy jednak przez pandemię nie kursowała kolejka na górę i tę część musiałam sobie odpuścić. Dlatego we wrześniu przyjechałam tu po raz drugi, najpierw pociągiem do Payerbachu, a potem autobusem do Hirschwang an der Rax, skąd właśnie kursuje kolejka górska.
Może trochę aż za bardzo się napaliłam na wizytę w tym miejscu, ale hej, nie bez powodu to ścisła czołówka najczęściej odwiedzanych atrakcji turystycznych w Niemczech! Do tego lokalizacja - tuż przy granicy z Austrią, choć niestety, bez samochodu dojazd tutaj od strony austriackiej nie należy do najłatwiejszych. Ale wykorzystałam fakt, że wraz z rodzicami zwiedzaliśmy Tyrol autem i skoro planowaliśmy wypad na słynny most Highline179 przy granicy z Niemcami, mogliśmy podjechać te dwadzieścia kilometrów dalej i zajrzeć do bawarskiego Schwangau.
Rzadko kiedy zdarza mi się zwiedzać jeden kościół po drugim, choć przecież bardzo lubię architekturę sakralną. Jednak nawet przy najpiękniejszych świątyniach działa zasada co za dużo to niezdrowo. Wszystko zaczyna mi się zlewać w jedną całość i po paru tygodniach, a czasem nawet dniach ciężko mi sobie przypomnieć, co dokładnie widziałam, no i który kościół to był który? A jednak czasem zdarza mi się zajrzeć do większej ilości świątyń jednego dnia - i tak właśnie zrobiłam w sierpniu podczas zwiedzania Salzburga. Przez część dnia pogoda była na tyle wstrętna, że po prostu nie chciało się chodzić po dworze, tylko szukało się schronienia pod dachem. A w kościołach było sucho i cicho, architektura piękna, wstęp darmowy... I tak się jakoś złożyło, że zwiedziliśmy z rodzicami znacznie więcej świątyń, niż to mieliśmy w planach ;). Niektóre z nich to prawdziwe perełki i zdecydowanie warto tam zajrzeć podczas wizyty w Salzburgu... Choć może niekoniecznie do wszystkich dziesięciu jednocześnie ;).
Niemal do ostatniego dnia nie wiedziałam, czy uda mi się polecieć na Zakynthos. I tym razem, co ciekawe, nie przez koronawirusa - choć Grecja od początku października wymaga negatywnego testu od przylatujących z Polski, restrykcja taka nie dotyczyła na szczęście Austrii. Nie przyszło mi jednak na myśl, że w tych wariackich czasach problemem mogą być wciąż strajki na lotniskach... Samym strajkującym się nie dziwię - powody mają słuszne, ale bardziej spodziewałabym się, że rząd grecki będzie dążył do tego, by jakoś przedłużyć na październik tegoroczny sezon, żeby jeszcze cokolwiek z niego wycisnąć. Grecy widać żyją w swoim świecie ;), a ja jadąc przed 5 rano na lotnisko zastanawiałam się, ile przyjdzie mi na nim siedzieć. Według rozkładu miałam lądować ok. 9 czasu miejscowego, ale strajki trwały do południa. Przesiedziałam sobie na wiedeńskim lotnisku przez pięć godzin, czekając na opóźniony wylot... Choć chyba nie powinnam narzekać na kilka godzin opóźnienia - tydzień później Grecy strajkowali ponownie, ale tym razem już dłużej niż do południa i wszystkie loty po prostu odwołano. Wariackie czasy :). Plus w opóźnieniu był też taki, że przez pierwszą połowę dnia na Zakynthos lało, a że przyleciałam później - zobaczyłam już tylko słońce i rozchodzące się chmury... I taka słoneczna pogoda utrzymała się na szczęście przez cały mój pobyt na wyspie :)
Liczące sobie niespełna 8.000 mieszkańców miasteczko Wattens położone jest niecałe 20 kilometrów na wschód od Innsbrucka. To tutaj w 1895 roku trio Daniel Swarovski, Armand Kosmann i Franz Weis założyło firmę znaną jako Kosmann Swarovski & Co, właśnie w Wattens zbudowano fabrykę zajmującą się cięciem kryształów. Z czasem w nazwie firmy pozostało jedynie nazwisko pomysłodawcy całego biznesu, a w radzie nadzorczej grupy Swarovski zasiadają potomkowie Daniela, dbający o rodzinny biznes. Choć biorąc pod uwagę, jak rozrosła się firma, trudno już ją postrzegać jako rodzinny biznes. Sam tylko Swarovski Crystal Business (największa, choć nie jedyna firma w ramach grupy) obecny jest w 170 krajach, mając tam ok. 3.000 sklepów i zatrudniając ok. 29.000 pracowników*. Zresztą, kto by nie słyszał o Swarovskim? Ale już nie każdy wie, że to austriacka firma. A pewnie jeszcze mniej osób zdaje sobie sprawę, że właśnie w tyrolskim Wattens znajduje się ni to muzeum, ni to park... Po prostu Kryształowe Światy Swarovskiego - Swarovski Kristallwelten.
Thun przyszedł mi do głowy dość spontanicznie. Zobaczyłam już to, co chciałam zobaczyć w Bernie, wciąż miałam trochę czasu późnym popołudniem, a ze Swiss Travel Pass mogłam sobie jeździć pociągami, ile chciałam. Z pomocą internetu zaczęłam się rozglądać za miejscami, które nadają się na taki krótki wypad - nie więcej niż kilkadziesiąt minut jazdy w jedną stronę i zwiedzanie na miejscu na dwie-trzy godziny. Thun okazało się strzałem w dziesiątkę. Z Berna to zaledwie dwadzieścia minut pociągiem, a czas na miejscu... Myślę, że byłoby tam co robić i przez cały dzień, ale na spacer po miasteczku, bez wchodzenia do żadnych zabytków, te dwie-trzy godziny akurat wystarczą :).
Jeśli lubicie oglądać cenne przedmioty nagromadzone przez stulecia, to skarbiec w wiedeńskim Hofburgu jest miejscem obowiązkowym. Nie ma się co dziwić - chyba niewiele rodzin na świecie stać było na taki przepych co dynastię Habsburgów na przestrzeni wieków. Tak się jakoś złożyło, że potrzebowałam ponad dwóch lat mieszkania w Wiedniu, zanim tu w końcu trafiłam ;). I choć zazwyczaj takie miejsca nie znajdują się na mojej liście must-see, to muszę szczerze przyznać, że habsburski skarbiec wywarł na mnie niemałe wrażenie.
Byłam wcześniej w Atenach dwukrotnie - raz w lipcu i raz w grudniu. Podczas każdej z tych podróży wchodziłam na Akropol i miejsce to pozostało w mojej pamięci jako masakrycznie zatłoczone. Sezon czy nie - zawsze było tu mnóstwo ludzi. Nie planowałam więc kolejnej wyprawy na wzgórze, zwłaszcza, że ostatnio byłam tam dziewięć miesięcy temu - na tyle niedawno, że nieszczególnie mnie tam znowu ciągnęło. Jednak podczas niedzielnego spaceru przechodziłam obok Akropolu i ze zdziwieniem zobaczyłam, że nie ma żadnej kolejki do kasy. Jedna dziewczyna podeszła, minęła kasę i weszła, dostając bilet od pani stojącej przy bramkach. Uruchomiłam Google'a w telefonie i po chwili wyrzuciło mi odpowiedź: ostatni weekend września to Europejskie Dni Dziedzictwa, które Grecja świętuje, oferując darmowy wstęp do wielu zabytków. I choć zwiedzać Akropolu nie planowałam, brak kolejki i wstęp za darmo zrobiły swoje - zdecydowałam się wejść choć na chwilkę... ;)
Lodowiec Dachstein od dawna był na liście miejsc, które bardzo chciałam w Austrii odwiedzić. Wiedziałam więc, że trzeba tam będzie podjechać podczas naszego urlopu w okolicach Salzburga. Jedynym problemem wydawała się niesprzyjająca pogoda - w końcu wjazd kolejką na ponad 2.000 m n.p.m. w deszczu nieco mijał się z celem. Na szczęście na ostatni dzień naszego pobytu w tej okolicy zapowiadano przejaśnienia od wczesnego popołudnia. Wieczór wcześniej jeszcze sprawdziłam prognozy (powinno być słońce) oraz dostępność biletów (prawie żadnych rezerwacji, dostępne na każdą godzinę), więc decyzja podjęta - jedziemy na Dachstein! Rano było pochmurnie, ale bezdeszczowo, można więc było mieć nadzieję na słoneczne popołudnie. Zajrzałam jeszcze raz na stronę lodowca, żeby zarezerwować kolejkę na konkretną godzinę... i szok. Choć jeszcze wczoraj dostępność była spora, obiecująca prognoza pogody zachęciła nie tylko nas - na najbliższe dwa słoneczne dni biletów już nie było, na ten dzisiejszy pochmurny - zostały pojedyncze. Tyle że my byliśmy we trójkę i pojedyncze nas nie urządzały... Zaczęłam żałować, że biletów nie kupiłam dzień wcześniej, ale skoro było ich dużo, woleliśmy poczekać do następnego dnia i upewnić się co do pogody, bo ostatnimi dniami prognozy nie były zbyt wiarygodne. A więcej czasu nie mieliśmy, następnego dnia przenosiliśmy się już do Tyrolu... Zjedliśmy śniadanie, zaczęliśmy ustalać plan B, co w takim razie będziemy dziś zwiedzać. Krótko przed wyjściem tata rzucił jednak: sprawdź rezerwacje jeszcze raz, może się coś zwolniło. Bez szczególnej wiary w powodzenie odpaliłam stronę i nagle wyświetliło mi się: wjazd o 14, zjazd ok. 17 - akurat trzy bilety dostępne. Teraz się nie zastanawialiśmy, zarezerwowałam od ręki. Zwłaszcza, że rezerwacja nic nie kosztuje, bilet kupuje się i tak dopiero w kasie. Mając potwierdzenie w telefonie, uśmiechałam się sama do siebie - jedziemy na lodowiec!
Italia, Italia... Jak tu nie kochać tego kraju? Uwielbiam tu wracać, choć za każdym razem staram się odkrywać inne miejsca. Dlatego też po zarezerwowaniu biletów do Bergamo, zaczęłam się zastanawiać, gdzie by tu wyskoczyć. Rzut oka na mapę wystarczył, bym stwierdziła, że lago di Como powinno być w zasięgu krótkiego wypadu. Słyszałam tyle zachwytów nad tym miejscem, że w końcu musiałam sama też o to jezioro zahaczyć. Zaczęłam czytać nieco bardziej szczegółowe komentarze w internecie i wyczytałam, że jak się nie ma dużo czasu, to najlepiej wybrać Varennę, bo tam jest wszystko - urocza starówka, piękne wybrzeże, trochę zabytków, a do tego dobre połączenia promowe z innymi miasteczkami nad Como. Zdjęcia zachęciły mnie skutecznie i szybko podjęłam decyzję - jadę do Varenny!