Landstraße to trzecia dzielnica Wiednia, obejmująca nie tak znowu mały obszar. To tu znajduje się pałac Belweder i Hundertwasserhaus, a na południowym-wschodzie dzielnica ta sięga cmentarza św. Marka. W tej okolicy znajdziemy również kilka ambasad, a ich lokalizacja ma wpływ na okoliczne świątynie - w końcu pracownicy mogą chcieć się pomodlić w swoim własnym obrządku nie tak daleko od miejsca pracy. Rundkę po kościołach trzeciego bezirku zrobiłam sobie tej jesieni. Pandemia i niedawny zamach terrorystyczny w Wiedniu zrobiły swoje i do wielu świątyń nie dało się wejść - mogłam tylko zajrzeć przez kraty / szybę. W innych w ogóle odbiłam się od drzwi. Mimo wszystko trochę udało mi się jednak zobaczyć i w dzisiejszym wpisie przedstawiam Wam siedem kolejnych miejsc w Wiedniu mniej lub bardziej wartych odwiedzenia ;).
St. (Sankt) Pölten to miasto położone ok. 60 km na zachód od Wiednia i liczące sobie ok. 55 tys. mieszkańców. Teoretycznie bywałam tam regularnie, bo to popularna stacja przesiadkowa w drodze z Wiednia do doliny Wachau. Tyle, że zawsze po prostu przesiadałam się z jednego pociągu do drugiego i nigdy nie przyszło mi na myśl, by odejść od dworca nieco dalej niż do pobliskiej piekarni, gdy akurat byłam głodna. Nigdy, aż do czasów, kiedy nadeszła pandemia. Nagle miałam sporo czasu w weekendy, kiedy wyjazdy za granicę stały się prawie że niemożliwe ;). Zatem któregoś dnia postanowiłam po prostu wysiąść w St. Pölten i zobaczyć to, co jest do zobaczenia w tym miejscu.
Wróciłam do Aten dużo szybciej, niż się tego spodziewałam. Byłam tam w grudniu 2019 roku i choć sporo zobaczyłam, to były miejsca, gdzie nie dotarłam, mimo że chciałam. I okazało się, że tych miejsc było całkiem sporo. Dlatego też postanowiłam poświęcić Atenom kolejny dzień podczas weekendowego wypadu do Grecji we wrześniu 2020. Na ten weekend przypadały Europejskie Dni Dziedzictwa, dzięki czemu sporo zabytków można było odwiedzić za darmo - nie zaprzeczę, że to też miało wpływ na moją decyzję o zwiedzaniu Aten ;). Podczas wrześniowego spaceru po mieście skupiłam się na tych miejscach, których nie widziałam w grudniu... choć zdarzały się wyjątki ;).
Podczas naszego kilkudniowego pobytu w Tyrolu tego lata pogoda nie chciała z nami współpracować przez większość czasu. Biorąc pod uwagę, że spora część naszych planów zakładała pobyt na świeżym powietrzu, najbrzydszy dzień postanowiliśmy spędzić w Innsbrucku. W myśl tej prostej zasady, że zawsze można się schować przed deszczem w muzeach i kościołach, co byłoby z kolei nieco trudne do zrobienia na górskim szlaku. Jeszcze dzień wcześniej prognozy zapowiadały ulewę od rana do nocy, ale gdy rano wstaliśmy, na niebie pojawiały się jakieś przejaśnienia, a padać miało zacząć dopiero ok. 10-11. Zatrzymaliśmy się w Birgitz pod Innsbruckiem i początkowo planowaliśmy korzystanie z komunikacji miejskiej, ale gdy zobaczyliśmy, że autobus w jedną stronę kosztuje ponad 3 €... Pomnożone przed trzy osoby, w dwie strony i nagle parking w centrum Innsbrucka okazał się tańszy. Zatem szybkie śniadanie, ogarnięcie się do wyjścia i kierunek: Innsbruck :).
Pomyśl sobie, gdzie byś chciała wyskoczyć z Wiednia, ale trudno bez samochodu - stwierdzili moi rodzice podczas sierpniowego pobytu w Austrii, gdy zastanawialiśmy się, co tu zobaczyć w sobotę. Rozważyliśmy różne opcje i wybór padł na pałacyki przy słowackiej granicy. Da się tam dojechać transportem publicznym, ale wymaga to trochę kombinowania, no i czasu, a samochód jednak ułatwia życie. Jeden łączony bilet za 18 € pozwala na odwiedzenie dwóch zabytków: Schloss Hof oraz Schloss Niederweiden, oddalonych od siebie o jakieś pięć kilometrów. Pałac Hof jest zdecydowanie większy i bardziej popularny od Niederweiden, dlatego też i od tego pierwszego warto zacząć zwiedzanie, by zdążyć wszystko na spokojnie... :)
Choć zdecydowanie nie jestem fanką wycieczek objazdowych, gdy ktoś mnie odbiera z hotelu, wozi po okolicy, opowiadając o lokalnych atrakcjach, a potem do tego hotelu odstawia... to czasem po prostu nie ma wyjścia. I właśnie w takiej sytuacji znalazłam się podczas październikowego wypadu na Zakynthos. Sezon się skończył, żadna komunikacja publiczna nie kursowała po wyspie. Nie umiem prowadzić, więc wynajęcie samochodu nie wchodziło w grę. Zatem, jeśli chciałam zobaczyć na Zakynthos coś więcej niż stolicę (a chciałam) miałam dwie opcje: taksówki lub wycieczkę zorganizowaną. A druga opcja wyszła jednak zdecydowanie taniej... Choć w Zante Town jest sporo biur podróży oferujących objazdówki po wyspie, wszystkie były już zamknięte w październiku. Tu z pomocą przyszła mi babka w recepcji hotelowej - powiedziała, że wycieczki wciąż się odbywają, choć nie wszystkie (np. na rejs statkiem dookoła wyspy poza sezonem nie ma co liczyć). Dała mi też namiary na firmę AbbaTravel, właściciel której zaoferował mi dwie wycieczki w pasującym mi terminie. Jedna z nich obejmowała objazdówkę po najważniejszych miejscach na Zakynthos i to na nią właśnie się zdecydowałam.
Zostałam tak uwarunkowana kulturowo, że przełom października i listopada kojarzy mi się z wizytami na cmentarzach. Gdy do tego dodamy fakt, że ja ogólnie lubię cmentarze - zwłaszcza te stare lub z jakiegoś innego względu ciekawe (w końcu sztokholmski Skogskyrkogården ma zaledwie sto lat, a jest na liście UNESCO - i nie bez powodu) - moja kolejna wizyta na którejś z wiedeńskiej nekropolii w tym okresie była wręcz oczywistością ;). Tym razem postanowiłam zajrzeć na cmentarz, na którym mnie jeszcze nie było, głównie ze względu na jego położenie. Bo choć na Alberner Hafen kursują autobusy (76A i B), to był to dla mnie dojazd z przesiadkami, który swoje zajmował. Potrzebowałam mniej więcej tyle samo czasu, by dojechać do doliny Wachau, co do tej części naddunajskiego wybrzeża w Wiedniu. Więc zazwyczaj wybierałam jednak Wachau lub inne cele za miastem ;). Ale w końcu przełom października i listopada zobowiązuje. Zatem aparat do torby, kaptur na głowę (prognoza uparcie twierdziła, że jest ciepło i słonecznie - jakoś nie zauważyłam...) i w drogę.
Miałam być teraz w Rzymie... Fakt, że jakimś wyjątkowym zbiegiem okoliczności akurat tego lotu mi nie odwołali, ale biorąc pod uwagę obecną korona-sytuację we Włoszech i w Austrii - zrezygnowałam sama. Zamiast więc zwiedzać Włochy, wrócę wspomnieniami do wrześniowego wypadu nad jezioro Como. W sobotę zwiedzałam Varennę i Bellagio, a niedzielę postanowiłam spędzić w pobliskim Lecco. Z Bergamo, gdzie miałam nocleg i lotnisko, na które musiałam zdążyć późnym popołudniem, do Lecco jest jakieś 35 km. Bezpośrednie pociągi kursują regularnie, więc o dojazd nie musiałam się martwić. To liczące sobie niespełna 50 tys. mieszkańców miasto jest pięknie położone (jezioro Como i Alpy dookoła), ma też trochę zabytków - akurat, by było co zwiedzać przez kilka godzin, ale też bez biegania z wywieszonym językiem po mieście, bo nie zdążę wszystkiego zobaczyć! Lecco to był dobry wybór na wrześniową niedzielę :).
No to wylądowaliśmy w Tyrolu, mieliśmy cały jeden dzień bardzo ładnej pogody, to trzeba go było wykorzystać na góry. Ja sobie w Alpy jeszcze niejednokrotnie wrócę, więc tym razem mogłam się podpasować pod kątem tego, jak taki wypad miałby wyglądać. Miał to być wyjazd w góry - na tyle wysokie, by nacieszyć się widokami, a zarazem na tyle niskie, by nie była to trasa po kamieniach i śniegu. Najlepiej wjazd kolejką na górę z możliwością spokojnego zejścia pieszo ;). No i żeby było łatwo dostępne z Innsbrucka, pod którym się zatrzymaliśmy. Te właśnie warunki spełniało Hohe Salve w Alpach Kitzbühelskich, położone ok. 80 km na północny-wschód od Innsbrucka.
Wybrałam Ateny jako kierunek na weekend, z kilku powodów. Po pierwsze, pod koniec września wciąż było tam bardzo ciepło (trzydzieści stopni w cieniu - idealnie!). Po drugie, loty tam były w dobrze dopasowanych godzinach i do tego bardzo tanie. No i korona-sytuacja była tam znacznie lepsza niż w Austrii, nie potrzebowałam żadnych testów ani kwarantanny. Ale że w Atenach byłam już wcześniej dwukrotnie, trzeba było pomyśleć także o tym, gdzie dałoby się stąd łatwo wyskoczyć na jeden dzień. Możliwości było sporo, bo choć Ateny już znałam, to okolic - w ogóle. Najpierw przyszedł mi do głowy starożytny Korynt, bo jak oglądałam zdjęcia ze stanowiska archeologicznego, wyglądało mi to na raj (cóż zrobić, kocham historię, uwielbiam ruiny ;) ). Jednak nie udało mi się znaleźć sensownego dojazdu na miejsce, który nie obejmowałby też bardzo długiego spaceru albo taksówki (może w sezonie i w czasach bez COVID-a wygląda to lepiej). Odpuściłam więc Korynt i zaczęłam szukać dalej... i wtedy w oko wpadł mi Nauplion.