Advertisement

Main Ad

Relaks na Diani Beach

Kenia, plaża
Po kilku dniach kenijskiego safari przyszedł czas na odpoczynek. Nie za długi, bo nad Oceanem Indyjskim spędziliśmy ledwo trzy dni, ale i w tak krótkim czasie udało mi się zachwycić tym miejscem :). Choć skróciłoby nam to czas dojazdu, od razu wiedziałam, że nie chcę zatrzymać się niedaleko Mombasy - kusiła mnie oddalona 30 km dalej na południe Diani Beach. To 17-kilometrowej długości piaszczysta plaża, podmywana falami niesamowicie niebieskiej wody i zdobiona mnóstwem palm... Choć nie jestem typem plażowiczki, to i tak zachwycają mnie takie widoki, a przede wszystkim temperatura wody. Przyznaję, dla mnie Europa jest za zimna na kąpiele, nawet latem - o Bałtyku nawet nie myślę, w takiej Grecji, Chorwacji czy Włoszech zdarzało mi się na chwilę zanurzyć, ale nie była to przyjemna kąpiel. Ocean Indyjski w Kenii to taka ciepła zupa, pod 30 stopni temperatura wody... i dla mnie to było idealnie :).
Nocowaliśmy w 4-gwiazdkowym hotelu Baobab Beach Resort & Spa, który bardzo nam się podobał i o którym więcej pisałam już tutaj, więc nie będę się powtarzać - zapraszam do tamtego wpisu ;). Ośrodek nie miał prywatnej plaży, ale znajdował się tuż przy oceanie, a zejścia na plażę były pilnowane i zamykane na noc, a także częściowo podczas przypływu (w miejscach, gdzie woda podchodziła aż pod schodki). Plaża była czysta, ale też pełna miejscowych naciągaczy. W efekcie spacer wzdłuż oceanu nie należał do szczególnych przyjemności, bo ciągle ktoś za nami szedł, zaczepiał, zagadywał - może zajrzymy do plażowego sklepiku, kupić pamiątki? Albo kupimy od razu od pana? Nie? Może kokosa w takim razie? A skąd jesteście tak w ogóle? Poland, Polska? Afryka dzika, Kenia gorąca, nie ma kanibali! - to ostatnie już mnie rozbroiło, bo wielu miejscowych umiało rzucać po polsku takimi tekstami, wyuczonymi od turystów. Niestety, grzeczna odmowa tutaj nie działała, panowie długo nie chcieli zostawiać nas w spokoju, a gdy mówiliśmy, że nie wzięliśmy pieniędzy na plażę, to i tak byli gotowi pójść z nami aż do bramek i poczekać, aż wrócimy z pieniędzmi... Efekt był też taki, że choć nie posądzałabym tych ludzi o złe zamiary, to nie czułam się też komfortowo z zostawianiem na plaży czegoś poza klapkami i ręcznikiem, gdy wchodziłam do wody i traciłam rzeczy z oczu, bo kręciło się tam sporo ludzi. 
A jeszcze ciekawiej robiło się, gdy zaczął się odpływ - w okolicy południa woda odsłaniała naprawdę spory kawałek plaży. Jako że przez dwa pierwsze dni przegapiliśmy odpływ ze względu na wycieczki po okolicy, mogliśmy się wybrać na plażę o tej porze dopiero ostatniego dnia. Wcześniej wymeldowaliśmy się z pokoju, zostawiliśmy rzeczy przy recepcji i tylko z paroma podręcznymi drobiazgami wybraliśmy się zobaczyć to, co odsłonił ocean podczas odpływu. I dobrze zrobiliśmy, bo o tej porze - mimo lejącego się z nieba żaru - było duuużo więcej miejscowych oferujących swoje usługi. Tym razem jednak nie kup to czy tamto, ale chodź, pokażę ci co fajnego można znaleźć pod wodą! Nas uprzedzili już znajomi z wycieczki, którzy opowiadali, że poprzedniego dnia inna para się skusiła na takie oprowadzanie - przewodnik nie chciał rozmawiać o cenie z góry, a potem zażyczył sobie 70 $ za godzinny spacer. No nie, podziękujemy. Zwłaszcza że znajomi wspominali, że naprawdę na własną rękę można zobaczyć bardzo dużo, a nam to, co widzieliśmy na ich zdjęciach, wystarczyłoby w zupełności :). Jednak ledwo wyszliśmy na plażę, już podbiegło do nas kilka osób i tu wyjazd tego samego dnia okazał się świetną wymówką: przykro nam, niedługo wylatujemy, nie mamy czasu, dzięki! - i faktycznie większość życzyła nam bezpiecznej podróży i zostawiała nas w spokoju. Tylko jeden facet, który proponował krótki, szybki tour, marudził otwarcie, jak mu odmówiliśmy. Inna bajka, że kilku z nich otwarcie pytało, czy nie wynieślibyśmy im czegoś z hotelu, jak już wyjeżdżamy - nie to, że jakieś większe przedmioty, głównie chodziło im o kosmetyki - i byli bardzo rozczarowani tym, że się już wymeldowaliśmy...
Gdy w końcu przedarliśmy się przez grupki miejscowych, weszliśmy na odsłonięty przez ocean teren, mijając niewielkie kałuże wypełnione wodą oraz mnóstwo fragmentów przysłoniętych dywanem z wodorostów. Nawet trochę żałowałam, że nie wzięłam butów do wody, bo wystarczył szybki rzut oka na dno, by zacząć uważnie patrzeć, gdzie stawia się każdy krok. Zresztą nawet jeden z miejscowych, widząc, że chodzimy boso, zasugerował ostrożność, chyba że chcemy tańczyć przez kilka godzin, po czym zademonstrował skoki na jednej nodze ;). Tak, jeżowców widzieliśmy tu dziesiątki, jeśli nie setki. Czasem tak nieźle poukrywanych wśród wodorostów, że naprawdę najlepiej było chodzić tylko po czystym piasku. 
Kilka razy zdarzyło się, że przechodziliśmy obok jakichś ludzi oprowadzanych przez miejscowych, którzy przywoływali nas, byśmy przyjrzeli się im znaleziskom - w sumie miły gest, biorąc pod uwagę, że sami nie zdecydowaliśmy się na tę usługę. Jeden z Kenijczyków wyciągnął rozgwiazdę, pobiegł z nią do swojej grupki, po czym odłożył ją w wodzie obok nas, żebyśmy też popatrzyli. Pamiętam, jak kiedyś w Panamie oglądałam rozgwiazdy i miejscowy przewodnik podnosił je z dna, ale nie wyciągał z wody, dlatego zdziwiło mnie to kenijskie podnoszenie wszystkiego macie, popatrzcie z bliska - naprawdę wszystkiego, bo wyciągali i jeżowce czy robaki morskie. Sama z ciekawością dotknęłam od spodu rozgwiazdy - była zaskakująco twarda i sztywna. Reszcie żyjątek dałam jednak spokój, wystarczyło mi oglądanie i robienie zdjęć :). 
Jako że na safari codziennie wstawaliśmy przed wschodem słońca, nawet podczas wypoczynku budziliśmy się wcześnie. Trzeba więc było skorzystać z niewymuszonej pobudki oraz położenia Kenii na wschodnim wybrzeżu Afryki, no i wstać, żeby zobaczyć ten wschód słońca ;). Przez pierwsze dwa poranki dominowały tu chmury, które sprawiały, że niezbyt było co oglądać, ale trzeciego dnia... Przebraliśmy się w stroje kąpielowe i poszliśmy pływać w oceanie o wschodzie słońca - woda wciąż cieplutka, powietrze rześkie, ale dalej przyjemne, w końcu to Afryka... I żadnych naciągaczy na plaży, cisza, spokój, tylko pojedynczy turyści, którzy chcieli tak jak my nacieszyć się wschodem nad oceanem :). 
Dodatkową atrakcją w ośrodkach na wybrzeżu są zwierzątka - i tym razem nie te, które odsłania odpływ. Wśród palm nad naszymi głowami nawoływały do siebie dzioborożce, a wszędzie po okolicy biegały różne gatunki małp. Dla nas stanowiły miejscową ciekawostkę, ale trzymaliśmy się podstawowej zasady, czyli zamykać balkon i mieć oczy dookoła głowy ;). Tak, małpki skakały nam po balkonie, zaczepiając klamkę i zaglądając do środka, sporo się nasłuchaliśmy o bałaganie, jaki potrafiły zostawić w pokojach hotelowych nieostrożnych turystów. Widzieliśmy małpę, która od tyłu podeszła do opalających się na leżakach turystów i złapała leżącą obok torbę z rzeczami. Gdy kupiliśmy kokosy i usiedliśmy, by wypić ich zawartość, natychmiast tuż obok znalazło się uważnie nas obserwujące towarzystwo, a odłożonego przy koszu wypitego kokosa małpa złapała, gdy tylko zrobiliśmy dwa kroki w tył (tu podejrzeliśmy, że obsługa hotelu zostawia małpkom kokosy na trawie, więc nie wyrzucaliśmy, tylko poszliśmy w ich ślady). 
Jeszcze przed wyjazdem planowałam, że podczas pobytu na wybrzeżu wyskoczymy gdzieś na jednodniową wycieczkę. Rozważałam łódki ze snorkelingiem oraz Mombasę, no i wybór padł na to drugie. Uznałam, że snorkeling nad rafą koralową może będę miała szansę uprawiać i w innych miejscach na świecie, a Mombasę zobaczę przecież tylko w Kenii... ;) Kiedy jednak spacerowaliśmy po plaży i zaczepił nas jeden z miejscowych oferujących różne wycieczki, ta z łódkami i snorkelingiem przyciągnęła natychmiast uwagę M. No i w końcu stwierdziliśmy, że leżeć na przyhotelowej plaży to też można w wielu miejscach, a z rafą koralową to już różnie bywa... ;) Rozpoczęliśmy jednak negocjacje ceny, bo z jednej strony chcieliśmy trochę skrócić wycieczkę (nie widzieliśmy sensu w płynięciu potem na inną plażę na opalanie i obiad, gdy to mieliśmy już opłacone we własnym hotelu), a z drugiej dołączyli do nas znajomi z safari, więc należy się przecież jakaś zniżka za ściągnięcie kolejnych osób? ;) W końcu wytargowaliśmy 60$ za osobę i uzgodniliśmy, że całość zapłacimy następnego ranka, gdy kierowca odbierze nas z hotelu - panu na plaży niezbyt się podobało, że nie dostanie wcześniej zaliczki, ale my też podchodziliśmy tutaj ostrożnie do tak kupionej wycieczki. Pan miał jakieś wydruki z opisami wycieczek, ale gdy googlaliśmy nazwę organizatora, to w internecie było niewiele informacji, a i te wrzucono kilka lat temu, równie dobrze pan mógł się podawać za nieistniejącą od lat firmę. Na szczęście następnego dnia o umówionej porze kierowca podjechał pod hotel, a pan z plaży przyszedł zebrać pieniądze... a potem ruszyliśmy ;).
Naszym celem była malutka miejscowość Shimoni tuż przy granicy z Tanzanią, skąd odpływały łódki do morskiego parku narodowego Kisite-Mpunguti. Wstęp do parku dla osoby dorosłej kosztuje 17 $, a nasz przewodnik kupił wcześniej bilety przez internet i to okazało się sporym problemem. Przyjechaliśmy na miejsce, kierowca poprosił, byśmy chwilę poczekali na zebranie się całej grupy. Kilkanaście minut później byliśmy już wszyscy, ale dalej nikt po nas nie przychodził. W końcu zjawił się pan, który tłumaczył, że coś jest nie tak z systemem i nie mogą wczytać biletów kupionych online. Trwało to wszystko z dobrą godzinę, aż się zaczęliśmy zastanawiać, czy ci na kasie nie są przypadkiem niezadowoleni, że przy zakupie biletów przez internet nie uciekł im napiwek, no i specjalnie utrudniają wszystko... W końcu przewodnik poprowadził nas do niewielkiej łódki, która przewiozła nas na większy statek, po czym... znów czekanie. Bo nie można wypłynąć bez zgody władz parku narodowego, a tu dalej coś nie tak z papierologią. Łącznie od przyjazdu do przystani do wypłynięcia zeszło ze dwie godziny i niektórzy pasażerowie byli już mocno sfrustrowani, nawet załoga łódki z mniejszą lub większą niecierpliwością rozglądała się za pracownikiem, który w końcu zdyszany wbiegł na molo, machając potrzebnym papierkiem. Też nie byliśmy najszczęśliwsi przez takie wydłużone czekanie, zwłaszcza że i tak wykupiliśmy skróconą wycieczkę, ale wzruszyliśmy ramionami: byliśmy na wakacjach, po co stresować się czymś, na co i tak nie mamy wpływu?
Program wycieczki i opowieści sprzedawcy z plaży krążyły wokół snorkelingu i pływania z delfinami. Patrząc na zdjęcia w katalogu od pana, wyobrażaliśmy sobie, że zejdziemy do wody w pobliżu tych ssaków. Nie wiem, czy to program wycieczki nie był prawdziwy, czy po prostu załoga łódki starała się nadgonić utracony na czekaniu czas, ale delfiny oglądaliśmy tylko z pokładu. W gruncie rzeczy wyglądało to tak, że kilka łódek krążyło po tej samej okolicy, a gdy z którejś wypatrzono delfiny, to natychmiast wszyscy tam podpływały. Nic dziwnego, że poddenerwowane ssaki zanurzały się głębiej w wodę i starały się odpłynąć jak najdalej. To nie wyglądało jak na filmikach, że łódka sobie powoli płynie, a wokół niej skaczą roześmiane zwierzaki. To była grupa łódek podpływająca i zatrzymująca się jak najbliżej delfinów, niemal otaczająca je, a wszyscy przekrzykiwali się nawzajem. Do tego nasza łódka miała problemy z silnikiem, więc jak już się zatrzymaliśmy, a delfiny odpłynęły, to zanim silnik odpalił i byliśmy w stanie ruszyć w pościg, to już dawno zniknęły gdzieś daleko, przestraszone namolnymi ludźmi. W końcu wszyscy już mieli podejście w stylu: dobra, zobaczyliśmy te delfiny gdzieś z dalsza i jak to ma tak dalej wyglądać, to płyńmy już na snorkeling...
Na szczęście sam snorkeling był świetną zabawą i to dla niego warto było wybrać się do parku Kisite-Mpunguti. Opłynęliśmy popularną wśród turystów wyspę Wasini (tam po południu płynęła na lunch reszta wycieczki) i zatrzymaliśmy się kawałek od jednej z niewielkich wysepek. Załoga rzuciła pytanie: kto się czuje na siłach na dłuższy snorkeling i popłynięcie potem samemu do wyspy? Resztę mieli wysadzić blisko plaży. Nie wiedzieliśmy za bardzo, jak ocenić własne siły - jakby nie patrzeć, rzadko mamy okazję pływać - ale zaryzykowaliśmy i pierwsi wskoczyliśmy do wody, za nami odważyło się jeszcze kilka osób. I to był dobry pomysł, bo choć faktycznie trochę się zmęczyłam, to jednak dalej od brzegu rafa koralowa była większa i zdecydowanie lepsze widoki niż przy plaży. Trochę szkoda, że nie wzięłam z Austrii kamerki GoPro, ale z drugiej strony mogłam skupić się na oglądaniu i zachwycaniu się, a nie robieniu zdjęć :). Potem jeszcze pokąpaliśmy się trochę w płytkiej wodzie, unikając przebywania w palącym słońcu (wystarczyło, że podczas snorkelingu słońce nieźle zjarało nam plecy i dupki ;) ), by w końcu wrócić na łódkę i popłynąć z powrotem do przystani, skąd kierowca zabrał nas do hotelu. Warto było się wyrwać na te kilka godzin z Diani Beach :).

Prześlij komentarz

0 Komentarze