Advertisement

Main Ad

Botanik w Bogocie, czyli znów do Ameryki! :)

Kto mnie zna, ten wie, że długo nie usiedzę w miejscu. Teoretycznie wyjazdów na najbliższe miesiące już trochę mam zaplanowanych. Chociaż akurat listopad to bardziej taki miesiąc odpoczynku i choć niewielkiego odbicia się finansowego, to już od grudnia cała zabawa zacznie się na nowo. Wiadomo, święta w Polsce, a do tego w planach drezdeńskie jarmarki bożonarodzeniowe (uwielbiam). Zimowe Helsinki. Jak wszystko dobrze pójdzie, to może nawet wypali służbowy Dubaj. Zdecydowanie nie mam na co narzekać, najbliższe miesiące zapowiadają się bardzo ciekawie ;). Ale jeden pomysł już od dłuższego czasu czaił mi się w głowie, aż w końcu stwierdziłam, że muszę pójść w ślady Szwedów... ;)
Bo Szwedzi - wiadomo, nie wszyscy, ale jednak jest ich całkiem sporo - wychodzą z założenia, że zima to dobry moment na długie wyjazdy zagraniczne. O ile wakacje letnie zazwyczaj spędza się w kraju, korzystając z (zazwyczaj) ładnej pogody na miejscu, to ucieczka od zimy brzmi jak pomysł wręcz idealny. Skandynawowie upatrzyli sobie chyba wybitnie Wyspy Kanaryjskie na jesień / wiosnę oraz Tajlandię na zimę. Choć często słyszę też o Sri Lance, Indiach i tym podobnych regionach. Sama w tej okolicy nie byłam, ale słyszałam, że niemal niemożliwym jest znalezienie popularnej restauracji w tajskich kurortach, gdzie nie mieliby już menu po szwedzku... ;)
Skłamałabym mówiąc, że Azja mnie w ogóle nie ciągnie... Ciągnie mnie właściwie każde miejsce, w którym nie byłam - a także wiele z tych, w których już byłam, ale wciąż mi mało. Jednak ten kontynent nie fascynuje mnie aż tak jak Ameryka Południowa i Środkowa (Północnej, zwłaszcza w ich obecnej sytuacji politycznej, raczej chwilowo podziękuję ;) ). Miałam już dotąd okazję zjeździć kawałek południowej Kolumbii oraz na chwilę zahaczyć o Ekwador, ale w efekcie jedynie nabrałam apetytu na więcej. Dlatego planując tegoroczne oderwanie się od zimy, postanowiłam zahaczyć tym razem o Kolumbię środkowo-północną, a także odwiedzić w Panamie koleżankę, której już od dawna to obiecywałam.
Z różnych względów część kolumbijską moich planów musiałam odłożyć póki co na dalszą i nie do końca określoną przyszłość. Za to zdecydowanie postanowiłam skupić się na Panamie. Wrzuciłam w obrazy Google'a "Panama beaches" i stwierdziłam, że nie ma innej opcji - jadę ;). Byłam dość ograniczona czasowo, co niestety nie pozwala na zbyt długie przebieranie w biletach. Zima znowu nie trwa nie wiadomo jak długo, a ja już miałam święta zaplanowane w Polsce... Do tego praca w finansach wymusza obecność w pracy w nie zawsze najlepszych terminach - zamknięcie roku, pierwsza aktualizacja budżetu... Na szczęście przy tym wszystkim udało mi się znaleźć 2-3 tygodnie na urlop i w tym okresie zaczęłam szukać biletów.
Niestety, ze Sztokholmu nic bezpośrednio do Panamy nie lata, więc musiałam poszukać sensownych połączeń. Ze względów wizowych odpuściłam sobie wszystko z przesiadkami w Stanach. Przez Madryt było jeszcze znośnie cenowo, ale mogłam mieć na przesiadkę niemożliwie mało czasu (nie zaryzykuję ok. godziny na tym lotnisku) albo ponad dobę czekania - a wtedy przestałoby być tak tanio. Gdzieś w wyszukiwarkach mignęły mi w końcu Turkish Airlines, których - nie wiedzieć czemu - nigdy nie wyrzucało wśród tanich opcji na pasujące mi daty. Odrobina zabawy i po jakimś czasie wyświetliło mi się połączenie Sztokholm - Stambuł (3-4 godziny na przesiadkę) - Panama Ciudad. Dokładnie na te daty, co chciałam, dobre 2-3 tysiące koron taniej niż KLM czy inne główne linie obsługujące te kierunki. W takich sytuacjach nie myślę za długo. Krótka wiadomość do koleżanki w Panamie, czy termin jej pasuje, szybka odpowiedź: "tak, rezerwuj bilety" i 10 minut później Panama była już zaklepana ;).
Nie pamiętam, czy kiedykolwiek w ogóle byłam na naprawdę leniwych wakacjach. Takich, żeby po prostu odpocząć. Chyba najbliżej tego była Malta 2,5 roku temu, ale i to nie zawsze. Mniej lub bardziej intensywnie, jednak zawsze dość dużo zwiedzam. Często się przenoszę z miejsca na miejsce, żeby odkryć więcej ciekawych zakątków. Pociągi, busy, samoloty, pobudki o nieludzkich porach i godziny spędzone bez możliwości zmiany pozycji. Ma to swoje uroki, wiadomo, ale wracając z urlopu zazwyczaj marzę o jeszcze jednym - dwóch dniach po prostu na odpoczynek po wakacjach. Teraz tak nie chcę. Na pewno i tak zobaczę niemało, ale bez pośpiechu. Chcę przegadać dziesiątki godzin z koleżanką, poznać jej rodzinę i znajomych. Odpocząć nad oceanem i nacieszyć się słońcem. Spróbować lokalnego jedzenia i znów zachwycać się ilością przepysznych owoców i soków z nich robionych. Chcę w końcu mieć wakacje ;)
Najśmieszniejsze jest to, że będąc już wcześniej w Kolumbii i Ekwadorze, w życiu nie myślałam o tym wyjeździe jako o wypoczynku czy czymś stricte turystycznym. To miały być święta i Nowy Rok, tradycje i czas spędzony z rodziną. Dla mnie to było mega stresujące doświadczenie ;). Nie widziałam za dużo, bo wyszłam wtedy z założenia, że przecież jeszcze nieraz do Kolumbii wrócę. I, co ciekawe, mimo wyrzucenia ze swojego życia osoby, która sprawiła, że pokochałam Kolumbię, nie zmieniłam zdania. Wiem, że tam wrócę :)
Zresztą te wszystkie zdjęcia, którymi Was tutaj zarzucam, pochodzą właśnie z tamtego wyjazdu do Kolumbii ;). Pierwsze dni, zaraz po przylocie, które spędziliśmy w Bogocie. Choć o kolumbijskiej stolicy już trochę pisałam (np. o pierwszych wrażeniach albo już nieco bardziej turystycznie), to jakoś zdjęcia z botanika leżały wciąż na boku. Przyznaję bez bicia - głównie dlatego, że po prostu nie mam pojęcia, co to za rośliny na nich są. Większość widziałam tylko ten jeden jedyny raz w życiu w tym miejscu. Poza tym chyba i tak najbardziej cieszyłam się, po prostu widząc palmy ;).
Ogród botaniczny w Bogocie (czyli el Jardín Botánico de Bogotá José Celestino Mutis) jest położony przy Avenida Calle 63 No. 68-95 i otwarty codziennie do godziny 17. Wstęp kosztuje 2700 pesos (ok. 3,50 zł) i - co raczej nie dziwi w Kolumbii - na wstępie trzeba być przygotowanym na kontrolę wnoszonych przedmiotów. To, co już mnie zdziwiło, to fakt, że rejestrowano wnoszoną elektronikę. Spisywano numery seryjne np. aparatów fotograficznych i notowano je wraz z imieniem, nazwiskiem i numerem paszportu właściciela. Nigdzie poza tym miejscem coś takiego mnie w Ameryce jeszcze nie spotkało ;).
Ogród jest niemały i można w nim znaleźć rośliny z różnych części kraju. A warto pamiętać, że Kolumbia jest bardzo zróżnicowana geograficznie - od gorącego wybrzeża Morza Karaibskiego, przez dżunglę amazońską, aż po szczyty Andów. Przechodząc przez botanik ma się wrażenie, że kompletnie zmieniamy okolicę co i rusz :). Jedynym minusem przy tym jest brak mapek i oznaczeń, poza jedną dużą mapą przy wejściu. Byłam w towarzystwie kolumbijskim, więc i tak sporo się dowiedziałam, bo towarzystwo potrafiło rozpoznać całkiem sporo roślin, nawet jeśli nie znali ich oficjalnych nazw. Ale gdybym była sama lub z innymi europejskimi znajomymi - mało co udałoby mi się dowiedzieć. Ani co to za rośliny, ani z jakiego regionu pochodzą... a szkoda, bo to chyba podstawowe informacje, które powinny być umieszczone w ogrodzie botanicznym.
Mimo wszystko ogród mi się bardzo spodobał. Chyba przede wszystkim dlatego, że był kompletną odskocznią. Bogota to ogromne, tętniące życiem miasto, ale też głośne i niezorganizowane. Duże obszary zielone, ciche i spokojne, w których człowiek może się czuć bezpiecznie - to było coś zupełnie innego. W końcu mogłam chodzić z aparatem na szyi, nie słysząc ciągle "schowaj ten aparat i uważaj!". Mogłam się oddalić od reszty i po prostu posiedzieć, patrząc przed siebie. Chyba największą zaletą botanika jest możliwość oderwania się od wielkomiejskiej reszty Bogoty. I chociażby w tym celu, bardzo to miejsce polecam :)
I bardzo, ale to bardzo się cieszę na samą myśl o kolejnym wyjeździe :)

Prześlij komentarz

0 Komentarze