"Na 2017 r. mam też trochę marzeń (bo planami, bym tego jeszcze nie nazwała), więc trzymać kciuki... Jak się uda to zrealizować, to przyszłoroczne podsumowanie będzie dopiero ciekawe" - tak pisałam dokładnie rok temu. Sama nie wierzę, że udało mi się spełnić jedno ze swoich największych marzeń... choć póki co jeszcze tylko na papierze. Może dlatego wciąż mam wrażenie, że jeszcze do mnie nie dociera, że moja szwedzka przygoda powoli dobiega końca. Tak dużo się działo, że właściwie nie miałam kiedy usiąść i się zastanowić nad tymi wszystkimi zmianami, które pojawią się w moim życiu już na początku 2018 roku. Bo jeśli chodzi o 2017, to cytując Sienkiewicza można powiedzieć, że był to dziwny rok. Z jednej strony nigdy w życiu tyle nie podróżowałam, co teraz - to był rok pełen zagranicznych i naprawdę wspaniałych wyjazdów. Ale z drugiej... to był rok rekordowej chyba frustracji w pracy, a życie prywatne mogłabym skwitować jedynie słowem porażka ;). Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - miałam najlepszą motywację, by szukać innej pracy i udało mi się ją znaleźć w wymarzonym miejscu szybciej, niż mogłabym przypuszczać. Nawet szybciej niż przypuszczali moi bliscy, którzy zazwyczaj wierzą we mnie bardziej niż ja sama ;). Więc w 2018 rok wchodzę ze świadomością, że teraz wyjazdów będzie znacznie mniej (przynajmniej na początku), ale może w końcu prywatnie i zawodowo będę dużo bardziej zadowolona i przestanę w końcu żyć od wyjazdu do wyjazdu, a zacznę żyć na co dzień? ;)
Odkąd mignęły mi gdzieś na instagramie zdjęcia ze świątecznymi dekoracjami w Lublinie, chciałam wyskoczyć na starówkę i zobaczyć je z bliska. Nie było to łatwe zadanie, bo pogoda przez cały ostatni tydzień była beznadziejna. Parę stopni na plusie, wiatr i deszcz. Nic tylko chodzić po domu, nucąc pod nosem Let it rain, let it rain... z myślą, że ci, co wymyślali piosenki świąteczne, nie wzięli chyba pod uwagę globalnego ocieplenia. Ale 25 grudnia przejaśniło się na tyle, że można było w końcu wyskoczyć na miasto ;).
Jeszcze zanim dostałam do podpisania nową umowę o pracę, moja przyszła szefowa zadzwoniła do mnie z zaproszeniem na grudniową konferencję. Było to dla mnie niemałe zaskoczenie, bo przecież nową pracę zaczynam dopiero w nowym roku, więc w gruncie rzeczy w konferencji miałam uczestniczyć, jeszcze nawet dla nich nie pracując. Jednak takie spotkania mój przyszły pracodawca organizuje tylko raz do roku, więc uznali, że powinnam skorzystać z jedynej w najbliższym czasie okazji, by poznać moich nowych współpracowników. Zgodziłam się niemal natychmiast, spodziewając się konferencji w jednym z krajów Europy Wschodniej, ponieważ dla tego regionu będę pracować od stycznia. Więc wyobraźcie sobie tylko mój uśmiech, gdy jakoś w październiku przyszedł mail z informacją o miejscu zebrania: Limassol, Cypr :).
Mało który naród potrafi tak sobie radzić z wszechobecną zimową ciemnością jak Szwedzi. Nic dziwnego - dziś mamy najkrótszy dzień w roku, gdy w Sztokholmie jest jasno przez całe sześć godzin. Dalej na północ słońce wcale nie wschodzi przez kilka tygodni. Żeby rozjaśnić nieco te zimowe dni, Szwedzi stawiają na powalającą wręcz ilość światełek, świeczek, lampionów i dekoracji świątecznych, które pojawiają się już w listopadzie. Norrköping poszedł jeszcze dalej w tym kierunku - od 1 grudnia do 7 stycznia ulice miasta rozświetlają przeróżne instalacje świetlne. We współpracy z organizatorami słynnego festiwalu światła w Amsterdamie, władze Norrköpingu organizują swój własny Light Festival.
Plan na Tajlandię miałyśmy w miarę konkretny od początku - połowa wyjazdu to Bangkok i okolice, druga połowa to morze i plaże. Tylko raczej nie Krabi i Phuket, bo co to za przyjemność jechać tam, gdzie tłumy? Zaczęłam więc wypytywać w pracy - w końcu niemal wszyscy znajomi Szwedzi w Tajlandii już byli, a sporo z nich więcej niż raz. I tak dzięki poleceniom, nasz wybór padł na Koh Lantę - niewielką wyspę gdzieś pomiędzy Krabi a wyspami Phi Phi. Miało być pięknie i spokojnie... i dokładnie tak było. A do tego okazało się całkiem szwedzko :).
W grudniu Szwecja smakuje bułeczkami szafranowymi i julmustem, glöggiem i korzennymi piernikami. Choć w sumie za żadnym z tych smaków jakoś wybitnie nie przepadam, to przecież jeść nie muszę, a popatrzeć zawsze można. No a w Sztokholmie jest na co teraz patrzeć ;). ArkDes, czyli Centrum Architektury i Designu, od końca listopada do 7 stycznia zaprasza na specjalną wystawę zatytułowaną Pepparkakshus. Krótko mówiąc: na wystawę domków z piernika :).
Podobno jednym z najpopularniejszych oszustw na turystach w Bangkoku jest informacja o zamkniętym pałacu królewskim. W stylu: tam nie ma co dziś iść, bo nieczynne, ale w sumie mogę polecić atrakcję X lub Y w zastępstwie, pomóc z dojazdem czy coś. A turysta zamiast robić coś, na co ma ochotę, daje się złapać na (oczywiście płatną) atrakcję X czy Y ;). Wychodząc z hotelu, prosimy jeszcze panią z recepcji, by sprawdziła, czy wszystko jest na pewno czynne - jesteśmy w Bangkoku akurat pomiędzy kremacją starego króla a koronacją nowego i faktycznie nie zawsze da się wejść tam, gdzie byśmy chciały... Tego dnia wszystko na szczęście wydaje się być otwarte, więc krótko po śniadaniu kierujemy się do pałacu królewskiego i przyległych świątyń.
Do dawnej czarnogórskiej stolicy trafiłam za poleceniem miejscowych spotkanych w Budvie. Choć zarówno oni, jak i liczne komentarze w internecie, twierdzili zgodnie: Cetynia to świetna baza wypadowa do mauzoleum w Lovćen, ale samo miasto można sobie odpuścić. Nie uznaję czegoś takiego jak odpuszczanie, więc mój plan na niedzielę obejmował zarówno góry i mauzoleum, jak i to niewielkie miasteczko, które kiedyś było stolicą Czarnogóry.
Jeszcze zanim Sztokholm rozświetlą tysiące dekoracji świątecznych, a na Gamla Stan rozłoży się jarmark bożonarodzeniowy, w świąteczny nastrój szwedzką stolicę wprowadza Nordiska Kompaniet. To ogromny dom handlowy, położony tuż przy Kungsträdgården, który co roku już w połowie listopada prezentuje swoją nową wystawę. Tegoroczna wystartowała 19 listopada, a jej otwarcie jak zwykle przyciągnęło tłumy.
Jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać tak jak one można tutaj spokojnie przerobić na Jeśli przeprowadzisz się do Szwecji, twoim jesiennym kierunkiem stanie się Tajlandia. Bo tak akurat robią Szwedzi ;). W moim teamie w pracy więcej znajdę osób, które w Tajlandii były już wielokrotnie, niż takich, które nigdy tam nie zawitały. Piękne widoki, ciepło i tanio - nic dziwnego, że Szwedzi pokochali ten kraj. Fakt, że rozważałyśmy też Karaiby, ale po tegorocznych huraganach ten kierunek chwilowo poszedł w odstawkę i skupiłyśmy się na Azji. Listopad to pora idealna na wyjazd do Tajlandii - pora deszczowa się właśnie skończyła i choć jeszcze czasem kropi i bywa pochmurno, to pogoda jest i tak świetna. Ceny już skaczą do góry, ale wciąż nie są tak turystyczne, jak u szczytu sezonu, który zaczyna się z końcem miesiąca. Gdy zaczęłyśmy przeglądać loty, ze zdziwieniem odkryłam, że całkiem niezłe oferty mają Emirates i Qatar Airways - na pewno byśmy się na coś z tego skusiły, gdyby nie przesiadki. Nie widziały nam się długie, często całonocne postoje w Dubaju czy Katarze - chciałyśmy po prostu dotrzeć na miejsce. I tu pojawił się Norwegian, który ze Sztokholmu do Bangkoku lata w sezonie niemal codziennie, a ceny ma zaskakująco niskie. Wiadomo, to tanie linie, więc za wszystko trzeba dopłacać, ale wciąż wyszło nam taniej niż w innych liniach - bilet w lowfare, obejmujący posiłki na pokładzie, bagaż rejestrowany, wybór miejsca i ubezpieczenie wyniósł mnie 4100 koron w obie strony (1737 zł). Choć zdecydowanie nie była to wygoda na miarę Qatar Airways, to jednak fakt, że wsiada się w Sztokholmie, 12 godzin i jesteśmy w Tajlandii... to zdecydowanie wygodniejsze niż długa przesiadka ;).
Wystarczyło mi kilka znalezionych w internecie zdjęć i parę zdań przeczytanych na czyimś blogu, bym wiedziała, że chcę pojechać do Kotoru. Nie, nawet nie tyle chcę. Muszę tam pojechać. Bo w Kotorze jest wszystko, co uwielbiam - góry wznoszące się tuż nad morzem (a dokładniej to nad Zatoką Kotorską), klimatyczna starówka, wspaniałe ruiny twierdzy... a poza tym pyszne jedzenie i mnóstwo kotów ;).
Lubię, kiedy miasta mnie pozytywnie zaskakują. Wiecie, kiedy nasłucham się od ludzi, że w danym miejscu jest szaro i nudno, że nic tam nie ma z turystycznego punktu widzenia i nie warto tam jechać. A ja jednak pakuję się i jadę, żeby odkryć, że jest zupełnie inaczej. Dokładnie tak miałam z Łodzią. Choć mieszkałam w Warszawie, czyli od Łodzi rzut beretem, przez sześć lat, nigdy nie przyszło mi na myśl, by tam pojechać. Tyle się nasłuchałam od wszystkich, że tam nic nie ma, aż uwierzyłam... Głupia ja ;).
Siedząc w hotelowym pokoju w Kirunie, zastanawiałam się, co właściwie można robić w tym mieście. Choć poleciałam tam na kilka dni, naprawdę nie miałam zbyt wielkiego pojęcia o Kirunie. Oczywiście, była to fajna baza wypadowa do pobliskiego hotelu lodowego, położonego w Jukkasjärvi, oraz do parku narodowego Abisko... To także świetne miejsce do wypatrywania zorzy polarnej, gdy ma się większe szczęście do jej aktywności niż ja miałam ;). Ale co robić w samej Kirunie, kiedy sezon zimowy jeszcze się nie zaczął, więc odpadają wszystkie śnieżne rozrywki?
Chociaż mój samolot lądował w Podgoricy, od początku wiedziałam, że to nie w stolicy chcę spędzić tych kilka dni. Moim celem była Budva - niewielkie miasteczko założone w IV w. p.n.e., a obecnie będące chyba najpopularniejszym kurortem turystycznym w Czarnogórze. W lecie podobno są tu masakryczne tłumy, a ceny niczym nie ustępują sąsiedniej Chorwacji. Na szczęście ja nie byłam tam latem. A pod koniec października w Budvie turystów już prawie nie ma, zaś ceny są takie, że nic, tylko korzystać z życia ;).
My mamy swoje babie lato, ale nawet w kraju uznawanym za tak zimny i szary jak Szwecja jesień nie zawsze musi być ponura. I o ile listopada sama całym sercem nie znoszę, to październik jest jednym z moich ulubionych miesięcy. W Sztokholmie akurat środek października przypada na ten najpiękniejszy okres pełen kolorów. W tym roku Brittsommar wypadło akurat w okolicy weekendu 14-15 X, czyli spóźniło się o jakiś tydzień... ;)
Kiruna to niewielkie miasteczko na północy Szwecji zamieszkałe przez niespełna 20.000 mieszkańców (więc jak na północ Skandynawii to właściwie metropolia ;) ). Jakiś czas temu trafiło ono jednak do wiadomości na całym świecie z wciąż powtarzającym się hasłem w nagłówkach: Szwedzi przenoszą całe miasto! Pierwsze, co przychodzi człowiekowi na myśl po przeczytaniu takiego tytułu to: "Ale jak to przenoszą miasto? Pakują do samochodu i rozpakowują gdzie indziej?". No więc w sumie... tak, właśnie tak ;).
W sumie to od początku wszystko z tą Czarnogórą układało się jakoś tak dobrze. No może poza wstawaniem po piątej na samolot, bo taka godzina nigdy nie będzie szła w parze ze słowem dobrze ;). Od jakiegoś czasu wiedziałam, że chcę gdzieś wyskoczyć na swoje urodziny, by spędzić je w nieco cieplejszym miejscu niż Sztokholm. Gdy znalazłam na ten termin bilety Sztokholm - Podgorica - Sztokholm za równowartość około 200 zł, zarezerwowałam je właściwie bez zastanowienia. Potem przyszedł stres, czy odwołujący loty jak popadnie Ryanair w ogóle poleci... Na szczęście z tym także nie było problemu, więc gdy do tego znalazłam noclegi w Budvie za 15 euro, pozostało mi tylko odliczanie dni ;).
Muzea o tematyce historycznej, które chcą przyciągnąć jak najwięcej turystów, zazwyczaj przesadzają. Albo serwują tyle informacji, że nawet taki miłośnik historii jak ja zaczyna ziewać po pół godzinie, a po godzinie odkrywa, że zwiedził dopiero jakieś 5% muzeum i już marzy o wyjściu ;). Albo starają się wszystko zdigitalizować do tego stopnia, że to wszystko przypomina salon gier komputerowych dla dzieci niż muzeum - z takiego miejsca nie wynosi się nic poza bólem głowy. Z dwojga złego wolę już to pierwsze, ale po zwiedzeniu wielu muzeów z obu kategorii jeszcze bardziej doceniam te normalne. Fajnie i czytelnie przygotowane, trochę ciekawostek, ale bez zmęczenia materiału - po wyjściu powinnam mieć w głowie w miarę jasny obraz historii miasta / kraju, w którym się znalazłam. Göteborgs stadsmuseum zdało ten egzamin na piątkę ;).
Kiedy podczas lunchu wspomniałam, że planuję odwiedzić park narodowy Abisko, pochodząca z Kiruny koleżanka natychmiast podniosła głowę z zaciekawieniem. Po posiłku podeszła do mnie i powiedziała: "Tylko pamiętaj, żeby z Kiruny do Abisko jechać pociągiem, a nie autobusem. A jeśli znajdziesz czas, to jedź dalej, aż do Narwiku. Nigdzie indziej nie znajdziesz takich widoków, to najpiękniejsza trasa kolejowa w Szwecji!".
Miniony weekend to był ostatni dzwonek, by nacieszyć się złotą szwedzką jesienią, biorąc pod uwagę, że kolejny spędzę już poza Szwecją. A za dwa tygodnie zacznie się już tylko szary i nijaki listopad... Skoro nawet pogoda dopisała, wiedziałam, że nie wystarczy mi zwykłe łażenie bez celu z aparatem po okolicy. Trzeba było wyskoczyć gdzieś, gdzie ta złota jesień naprawdę mogła rzucić się w oczy. I wtedy przyszedł mi do głowy Bergianska trädgården, czyli miejscowy ogród botaniczny.
Czerwone domki stały się jednym ze szwedzkich symboli, a ja - choć mieszkam już tutaj jakiś czas - wciąż lubię je fotografować i zaglądać ludziom do okien (co mi ułatwiają, bo rzadko mają firanki ;) ). Zawsze mi się podobały całe dzielnice pełne takich czerwonych budynków. Nigdzie jednak nie widziałam ich aż tylu co w Falun. Ale przecież nie powinno to dziwić - w końcu słynna czerwona farba pochodzi właśnie stamtąd, więc gdzie, jeśli nie w Falun, takich dzielnic powinno być mnóstwo? :)
Od początku wiedziałam, że jeśli tylko nie będzie padać, to wyskoczę na jeden dzień do parku narodowego Abisko, oddalonego od Kiruny o niespełna sto kilometrów. Prognozy były pomyślne, bo choć w Kirunie co rusz kropiło, to Abisko jest znane z bardzo dobrych warunków meteorologicznych. W końcu to najpopularniejsze miejsce w Szwecji do polowania na zorzę polarną. Ja nie zamierzałam jednak tam siedzieć do wieczora - miałam w planach kilkugodzinny hiking po parku narodowym. Od rana miało być pięknie i słonecznie, więc kiedy wysiadłam z busa i rozejrzałam się dookoła, przyszło mi do głowy jedynie: "no ale jak to...?".
Przylecieć do Polski specjalnie na jeden (no dobra, półtora) dnia - tylko po to, żeby zobaczyć Festiwal Świata w Łodzi? Nie ma sprawy, tylko się spakuję! ;) W sobotę rano pobudka, szybkie pakowanie (bo co tu pakować?) i w drogę na lotnisko Skavsta, w myślach dziękując Ryanairowi, że akurat tego lotu nie zdecydował się odwołać. Około czternastej wsiadam w autobus w Modlinie i w niespełna godzinę później jestem na warszawskim dworcu. Tam spotykam koleżankę, z którą kupujemy bilety na pociąg i znów w drogę - kierunek: Łódź. Na miejsce docieramy akurat, gdy miasto tonie w czerwieni zachodzącego słońca. W hotelu nie marnujemy czasu - zostawiamy rzeczy i wychodzimy na miasto. Choć mieszkamy tuż przy Piotrkowskiej i mamy mapę, to udaje nam się kilka razy zgubić, zanim trafiamy na miejsce. Sama nie rozumiem, jakim cudem ;). Ale w końcu docieramy na miejsce - to jest to, po co przyleciałam!
Wybierając się do Falun, zadałam pytanie, co warto tam jeszcze zobaczyć poza kopalnią. Niemal natychmiast wiele osób podpowiedziało mi Muzeum Dalarny. Zaciekawiło mnie to, bo - bądźmy szczerzy - nieczęsto się zdarza, by muzea regionalne budziły taki entuzjazm. Po wyjściu z Dalarnas museum rozumiałam już, dlaczego. Dalarna to kolebka szwedzkiego folkloru, więc jeśli chcecie zetknąć się z lokalną sztuką ludową, to od tego regionu zdecydowanie trzeba zacząć.
Nie ukrywam, że informację o tym, iż hotel lodowy pod Kiruną funkcjonuje obecnie w formie ICEHOTEL 365, przyjęłam z ogromną radością. Wycieczkę na północ planowałam jesienią, gdy śnieg - owszem - mógł się zdarzyć (w końcu to Laponia), ale raczej temperatury są jeszcze dodatnie. A nie jest przecież tajemnicą, że budowę hotelu lodowego rozpoczyna się z początkiem zimy - tak, by w grudniu móc go udostępnić gościom i turystom. Ale Icehotel dostępny przez cały rok? Jak to wszystko ogarnąć? Informacje z internetu nie do końca pozwalały mi wyobrazić sobie to wszystko, więc nie miałam wyjścia - zamówiłam transport z lotniska w Kirunie i dwadzieścia minut później wysiadłam przed recepcją Icehotelu w Jukkasjärvi.
Czasem bywa tak, że wpadacie do Sztokholmu na nieco dłużej niż jeden weekend i po kilku dniach dochodzicie do wniosku, że już starczy tego dobrego. Ile można siedzieć w mieście, skoro można zobaczyć też coś poza nim? Zapytane o pomoc Google z uporem godnym lepszej sprawy podpowiada tutaj Uppsalę i archipelag sztokholmski. Na mojej liście tych miejsc nie znajdziecie. Uppsala jest moim zdaniem zdecydowanie przereklamowana, a archipelag... Wyspy są naprawdę przepiękne i przy ładnej pogodzie gorąco polecam rejs, ale sama byłam tylko na dwóch wyspach: Vaxholm i Grinda i tak jakoś uważam, że w tym przypadku rejs jest chyba większą atrakcją niż destynacja sama w sobie. Za to w moim dzisiejszym wpisie chciałabym się skupić raczej na miejscach, które warto odwiedzić dla nich samych, a nie dla statku, który nas tam zabierze. Zapraszam na TOP5 jednodniówek ze Sztokholmu!
Opera królewska nie należy do najbardziej oczywistych zabytków w Sztokholmie, choć pewnie większość turystów i tak ma wśród zdjęć także i ten budynek. Do środka zagląda jednak zaledwie garstka, co w sumie nie dziwi, bo zazwyczaj operę można zwiedzać zaledwie raz w tygodniu - w soboty o 13. W sezonie nierzadko się zdarza, że już w okolicach czwartku biletów się nie dostanie, więc turyści wybierają bardziej oczywiste atrakcje. Jednak nawet jeśli nie załapiecie się na trasę z przewodnikiem, warto zajrzeć choć do hali wejściowej, która stanowi świetny przedsmak tego, co można zobaczyć dalej.
- Gdybyś mi po prostu powiedziała, że od zawsze marzył ci się Wiedeń i dlatego wyjeżdżasz, to uznałbym, że jesteś naiwna - stwierdził mój szef. - Ale gdy przy tym nigdy o Szwecji tak naprawdę nie marzyłaś i w Sztokholmie nie czujesz się jak w domu, to kupuję te argumenty. I nie sądzę, bym był w stanie zaoferować ci cokolwiek, co skłoniłoby cię do pozostania.
Miał rację - nie byłby w stanie przekonać mnie do pozostania, choć nie to, że nie próbował. Szkoda tylko, że w taki sposób, że zamiast o zostaniu, marzyłam raczej o jeszcze szybszym wyjeździe ;). Mimo wszystko wczoraj w moje ręce trafiła umowa o pracę podpisana przez moich nowych przełożonych, więc... czas na zmiany. Zmieniam pracę. Zmieniam otoczenie. Mieszkanie, miasto. Kraj. Język. Wszystko. I chyba nigdy nie byłam aż tak szczęśliwa ;).
Spędziłam właśnie cudowny weekend na północy Szwecji... i chyba był to najdroższy weekend w całym moim życiu. Liczyłam się z tym, że Kiruna to drogie miejsce, ale wciąż niektóre ceny mnie zaskoczyły. Mimo wszystko nie żałuję (prawie) żadnej wydanej korony ;). To był naprawdę wspaniały weekend - nieco przedłużony, bo trwał od piątkowego południa do poniedziałku rano. Dziś chciałabym się z Wami podzielić zgromadzonymi podczas wyjazdu informacjami praktycznymi o podróżowaniu po tej okolicy, cenach, no i gdzie warto zajrzeć, a gdzie niekoniecznie :). Mam nadzieję, że niektóre z tych informacji przydadzą Wam się podczas planowania wypadu na północ.
W gruncie rzeczy to ze zdziwieniem odkryłam, że poza dawnymi kopalniami soli w Wieliczce i Zipaquirze, gdzie raczej skupiało się na podziemnych dekoracjach niż na czymkolwiek innym, to chyba żadnej kopalni jeszcze nie zwiedzałam. Mój wybór padł na Falun nieprzypadkowo. Po pierwsze, kopalnia znajduje się na liście UNESCO, a mnie jakoś fascynują wszystkie obiekty, które się na tej liście znalazły. Po drugie, Falun znajduje się w takiej odległości od Sztokholmu, że akurat nadaje się na jednodniową wycieczkę. No i po trzecie - to jest naprawdę fajne miejsce! ;)
Kiedy myślę o sztokholmskiej komunikacji publicznej, przychodzą mi na myśl zarówno piękne stacje metra i kursujące po archipelagu promy, jak i kompletny paraliż miasta, gdy coś się zepsuje lub spadnie śnieg. Nie wiedziałam jednak, czego się spodziewać po Spårvägsmuseet - muzeum transportu miejskiego. Co jest ciekawego w historii komunikacji publicznej - zdjęcia starych autobusów? Mimo dość sceptycznego podejścia, zdecydowałam się odwiedzić Spårvägsmuseet w jedno sobotnie popołudnie. I wiecie co? Lubię takie pozytywne rozczarowania ;).
I lato się skończyło... No dobra, do kalendarzowej jesieni niby jeszcze zostało kilka dni, ale pogoda i tak już się zrobiła jesienna. Na dworze kilkanaście stopni, czasem pada, czasem świeci słońce, a czasami pogoda nie może się zdecydować i mamy dwa w jednym ;). A ja postanowiłam przytrzymać choć na blogu to lato na dłużej - wakacyjnymi zdjęciami ze Sztokholmu. Zapraszam do galerii! :)
Razem z Klubem Polki przedstawiamy nasz projekt jesienny, czyli 10 naj naszego kraju zamieszkania. Postanowiłam na Szwecję spojrzeć z nieco innej perspektywy, zwłaszcza, że o geograficznych, turystycznych czy spożywczych naj pisała już parę dni temu Karolina (Hemma hos Johanssons). Zatem - co powiecie na kilka szwedzkich ciekawostek? W czym Szwecja jest najlepsza, a na co najbardziej narzekają imigranci? Poczytacie tu też o najstarszej blogerce, najwyższym mandacie, najdroższym mieszkaniu... a zresztą, zobaczcie sami!
Gdy zapytałam, o czym związanym ze Szwecją chcielibyście poczytać na moim blogu, niemal jednogłośnie odpowiedzieliście, że chcielibyście poznać mój Sztokholm. Gdzie lubię zaglądać, co mi się tu najbardziej podoba, co uważam za zdecydowanie warte odwiedzenia... W efekcie rozpoczynam serię zatytułowaną Sztokholmskie Piątki. Raz w miesiącu (w piątek, a jak) będę Wam przedstawiała pięć miejsc, wydarzeń, atrakcji - wszystko wprost ze Sztokholmu. Za każdym razem będzie to mój własny ranking TOP5, więc nie dziwcie się, że nie zawsze będzie on pokrywał się z tym, co znajdziecie w przewodnikach.
Zapraszam Was do drugiego wpisu z serii Sztokholmskie FAQ - dziś postaram się odpowiedzieć na Wasze pytania związane z szukaniem pracy w Sztokholmie. Niektóre odpowiedzi mogą się zapewne odnosić też do innych miejsc w Szwecji, jednak musicie liczyć się z tym, że dużo łatwiej znaleźć pracę w stolicy niż w mniejszej miejscowości. A już szczególnie, jeśli nie mówicie płynnie po szwedzku.
Podczas szukania informacji o atrakcjach Göteborga, na pewno rzuci Wam się w oczy hasło Maritiman. A nawet jeśli nie, to - spacerując wzdłuż wybrzeża - i tak tutaj traficie :). Maritiman to muzeum - mówi się, że to jedne z największych na świecie muzeów unoszących się na wodzie. Tak, dokładnie, na wodzie. Bo Maritiman to muzeum powstałe na pokładach kilkunastu statków, łódek i barek, choć - przynajmniej poza sezonem - większość z nich nie jest udostępniana zwiedzającym.
Wybór miejsca na weekendowy wypad z Lublina to wbrew pozorom nie taka łatwa sprawa. Musi być na tyle blisko, by nie spędzić połowy dnia w samochodzie. Miasto musi to być na tyle duże, by wieczorem było co w nim robić. I okolica musi być na tyle ciekawa, by jednak całego weekendu w tym mieście nie spędzić. Metodą pomysłów i ich eliminacji wybór padł na województwo świętokrzyskie. Kielce nie są w końcu tak daleko, a zarówno w mieście, jak i w okolicy ciekawych miejsc nie brakuje. A skoro decyzja podjęta, to można jechać ;).
![]() |
[ Źródło ] |
Cześć! Jestem Gabi i odbyłam 1,5-roczny staż w Sztokholmie w ramach AIESECa. W sumie mogę powiedzieć, że to była całkiem niezła decyzja, choć swego czasu sporo na nią narzekałam ;). Firma, w której pracuję, co roku przyjmuje kilkadziesiąt osób na taki staż do oddziałów w różnych krajach, wiele z tych osób miałam okazję całkiem dobrze poznać. Na spotkaniach AIESECa w Sztokholmie poznałam też kilku praktykantów z innych firm w Szwecji. Do tego niektórzy moi znajomi odbyli staż i gdzie indziej, często poza Europą. Miałam możliwość obserwowania, jak to wszystko wygląda, choć nigdy nie przyszło mi do głowy, by o tym pisać. Jednak kilka dni temu, podczas rozmowy z kolegą z pracy, który z AIESECiem nigdy nie miał nic wspólnego, doszłam do wniosku, że tych przemyśleń mi się trochę nazbierało. Efektem jest dzisiejszy wpis. Wpis, w którym nie uniknę czasem generalizowania, za co przepraszam - jednak zdecydowanie ułatwi mi to część podsumowań ;). Wpis, w którym dzielę się nie tylko swoimi doświadczeniami. Więc jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się nad stażem zagranicznym w ramach AIESECa, zapraszam do lektury ;).
Położone gdzieś między Szwecją a Finlandią, należące do Finlandii, choć cieszące się autonomią - takie są Wyspy Alandzkie. Przy czym, choć to Finlandia, to na wyspach językiem urzędowym jest szwedzki. Wydawało mi się to dość ciekawym połączeniem, więc postanowiłam wyskoczyć tam na weekend. Ot, po prostu, by się przekonać, czy faktycznie jest ciekawie ;). Szybko też przekonałam się, że ceny promów pomiędzy Sztokholmem a Mariehamn (stolicą wysp) są naprawdę w porządku, więc tym bardziej decyzję podjęłam w mgnieniu oka. Zresztą, musiałam sprawdzić, o co tyle szumu z tymi promami z i do Szwecji... ;)
Gdy po raz pierwszy usłyszałam o Birce, wpadłam w zachwyt i chciałam tam jechać wręcz natychmiast. Powstrzymał mnie wtedy fakt, że była już jesień, czyli nieszczególny okres na wypad statkiem gdzieś na wyspy... Czytałam o położonym niedaleko Sztokholmu średniowiecznym mieście Wikingów, które wpisano na listę UNESCO, a moja wyobraźnia podpowiadała mi niesamowite obrazy. A potem jakoś miałam okazję porozmawiać z kilkoma osobami, które mocno ostudziły mój entuzjazm. "Ale wiesz, że w Birce nic nie ma?", "Jakieś wykopaliska, kupa kamieni i to by było na tyle" czy "Mam nadzieję, że masz niezłą wyobraźnię, by - stojąc na pustym polu i słuchając przewodnika - wyobrażać sobie, że 1100 lat temu była tu wioska". Strasznie mnie to wszystko zniechęciło, chyba bardziej niż sama się tego spodziewałam. Przyszło jedno lato, drugie, a mnie już Birka w ogóle nie ciągnęła. W muzeum historycznym mogłam zobaczyć rekonstrukcję wioski w miniaturze i sporo poczytać o Wikingach. A potem nagle w tym roku postanowiłam, że co mi tam. Pojadę, zobaczę. Wiem już, czego się spodziewać, cudów nie oczekuję, a pogoda jest na tyle ładna, że sam rejs na jakąś wyspę i spacer po niej też mogą brzmieć jak dobry plan. Więc właściwie bez większego planowania, zabukowałam bilet na ostatni weekend lipca.
Jak to kiedyś padło w klasyku: "bunkrów nie ma, ale też jest zajebiście"... więc chyba nie zaskakuje, że równie fajnie jest, gdy te bunkry jednak są ;). Choć trochę się już po Polsce jeździło, to jakoś nigdy nie zahaczyłam o nazistowskie kwatery czy schrony. Jednak podczas wyjazdu na Mazury Wilczy Szaniec (Wolfsschanze) - kwatera główna Hitlera - znalazł się bardzo wysoko na liście miejsc, które chcieliśmy zobaczyć.
Największe miasto Gotlandii nieustannie przyciąga tłumy turystów. Część przyjeżdża tu ze względu na pogodę (w końcu wyspa należy do najbardziej słonecznych miejsc w Szwecji), część dla pięknej przyrody, a jeszcze inni dla mnóstwa zabytków i niesamowitej historii miasta. Visby w czasach średniowiecza należało do Hanzy i było potężnym bałtyckim ośrodkiem handlowym. W 1995 roku miasto wpisano na listę UNESCO, właśnie ze względu na świetnie zachowane i wkomponowane we współczesne miasto pozostałości z czasów średniowiecza. Ale co tak właściwie zostało z Visby z tamtych lat po dziś dzień? Co warto zobaczyć?
Bardzo często pytacie mnie o polecenie Wam jakichś fajnych restauracji w Sztokholmie. Często mam z tym problem - z tej prostej przyczyny, że na mieście raczej nie jadam. Jeśli jednak zdarzy mi się gdzieś wyjść, zazwyczaj jest to lunch w przerwie w pracy, czyli nie oddalam się zbytnio od stacji metra Stadshagen na wyspie Kungsholmen. Jednak w tej okolicy jest całkiem sporo restauracji, a część jest naprawdę dobra :). Wielu jeszcze nie przetestowałam, ale wszystko przede mną ;). Dziś przedstawię Wam wybraną dziesiątkę i może akurat się na coś skusicie podczas wizyty w Sztokholmie? Jakby nie patrzeć, Stadshagen znajduje się zaledwie dwie stacje metra od ratusza, a trzy od T-Centralen... czyli daleko nie jest ;)
Nikogo chyba nie muszę przekonywać do tego, że Polska jest przepiękna. Ostatnio narzekałam Wam trochę na Giżycko, które na kolana mnie nie powaliło, więc dziś będzie w drugą stronę - będę się zachwycać! ;) Bo w województwie warmińsko-mazurskim jest sporo perełek - miejsc, o których wcześniej w ogóle nie wiedziałam (choć w sumie ja o Mazurach w ogóle niewiele wiedziałam...), a które naprawdę robią wrażenie. Trzy miejsca z dzisiejszego wpisu zaliczyliśmy w jeden dzień i chyba samej ciężko mi wybrać, co podobało mi się najbardziej ;).
Szwecja uchwaliła Konwencję w sprawie ochrony światowego dziedzictwa kulturowego i naturalnego w styczniu 1985 r. i na chwilę obecną na jej terenie znajduje się piętnaście miejsc wpisanych na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Sama póki co miałam przyjemność odwiedzić zaledwie siedem z nich, czyli nawet nie połowę... ale jeszcze wszystko przede mną (no dobra, może nie wszystko, ale ta większa połowa ;) ). Z tych piętnastu aż trzynaście to obiekty dziedzictwa kulturowego, jeden obiekt przyrodniczy i jeden mieszany. Lubię przeglądać, co takiego UNESCO wpisało na swoją listę w zwiedzanych przeze mnie regionach, wierząc, że skoro załapało się to na listę, to znaczy, że jest faktycznie warte uwagi ;). Dziś opowiem Wam trochę o tych miejscach, które już w Szwecji zobaczyłam i na ile mi się podobały, a także dlaczego ciągnie mnie do tych pozostałych... i dlaczego niektórych pewnie nie uda mi się zobaczyć w najbliższym czasie. Zapraszam! :)
Stockholm Citybanan, czyli Sztokholmska Linia Miejska, to jeden z największych projektów komunikacyjnych ostatnich lat w szwedzkiej stolicy. Brzmi to poniekąd zabawnie, gdy pomyślimy, że cała linia liczy sobie zaledwie 6 kilometrów długości. Ale te 6 kilometrów przebiega właściwie przez centrum Sztokholmu, głęboko pod ziemią - nawet do głębokości 45 metrów! Kiedy usłyszałam o tych planach ładnych parę lat temu, nie mieściło mi się to wszystko w głowie. A teraz, trochę ponad 10 lat od rozpoczęcia budowy, Citybanan została oddana do użytku 10 lipca 2017 r. Akurat tego dnia, gdy wyjeżdżałam na urlop do Polski ;). Musiałam więc nieco odczekać, zanim dane mi było w końcu zajrzeć na nowo otwarte stacje... co zrobiłam już w pierwszy weekend po powrocie ;).
Tak, to ja. W kurtce w środek lata. Bo wymyśliłam sobie, że jak ucieknę w lipcu ze Szwecji do Polski, to mi ciepło będzie. Że przecież w Polsce to powinno być cieplej chociaż w lecie, bo zimą już niejeden raz się przekonywałam, że Szwecja potrafi być znacznie cieplejsza. Ale wtedy mówiłam sobie, że to urok morza, które może i w zimie Sztokholm ociepla, ale za to mamy takie nijakie pozostałe pory roku. Więc ktoś mi może z łaski swojej powiedzieć, co się stało z latem w Polsce w tym roku? ;)
Lato... A lato to w końcu odrobina ciepła, świeże owoce... i dużo czasu na czytanie ;). W ubiegłe wakacje odkryłam Pratchetta i czytałam po kilkanaście książek miesięcznie, bo tak mnie wciągnęło. W tym roku jakoś znów wróciłam do literatury szwedzkiej, zacząwszy od ciekawego reportażu "Szwecja czyta. Polska czyta", do którego pewnie kiedyś na blogu jeszcze nawiążę. Dziś chciałabym jednak polecić Wam trzy książki szwedzkich autorów, napisane z humorem, lekkie i przyjemne. Czyli w sam raz na lato, jeśli nie macie jeszcze pomysłu, co czytać. ;)
W Visby, największym mieście na Gotlandii, zakochałam się od pierwszego wejrzenia już podczas pierwszej wizyty na wyspie - w sierpniu ubiegłego roku. Podsumowaniem tego wypadu były dwa wpisy: Miasto róż oraz Miasto ruin, gdyż tymi określeniami przewodniki zwykły nazywać Visby. Jednak rok temu popłynęłam na Gotlandię zaledwie na jeden dzień i czułam wtedy ogromny niedosyt. Dlatego też, wybierając się tam w tym roku, wiedziałam, że po prostu muszę mieć więcej czasu na spacery po Visby... :)
Na wstępie chciałabym od razu zaznaczyć, że nie jestem jakąś wybitną miłośniczką parków rozrywki. Po pierwsze dlatego, że mam lęk wysokości i choć jeszcze diabelski młyn w szczelnie zamkniętej kabinie zniosę, to już w życiu nie wsiądę na krzesełko, do którego będę po prostu przypięta i które się oderwie od ziemi ;P. Ponadto źle znoszę gwałtowne zmiany kierunku, więc za wszystkie roller coastery - nawet, jeśli nie są wysokie - podziękuję. Wiem, że z racjonalnego punktu widzenia nie powinnam z tego zlecieć, a wagoniki się nie urwą i nie odlecą gdzieś w dal, ale i tak moja wyobraźnia robi swoje. A jak jeszcze pomyślę o tym, że mam zapłacić całkiem sporo za te kilka minut modlenia się z zamkniętymi oczami o powrót na ziemię... Po co? ;)