Jeden z międzynarodowych rankingów umieścił w tym roku Zagrzeb na trzecim miejscu w kategorii Najlepsze jarmarki świąteczne na świecie, po Waszyngtonie i Birmingham. W innym rankingu Zagrzeb wygrywał trzy lata z rzędu dzięki swoim dekoracjom świątecznym, najpiękniejszym w Europie. Chciałam więc to wszystko zobaczyć, zwłaszcza, że zanim usłyszałam o tych rankingach, chorwacka stolica w ogóle nie kojarzyła mi się jako destynacja w okresie świątecznym. W grudniu ubiegłego roku byłam w Zagrzebiu służbowo, ale nie miałam w ogóle czasu, by zajrzeć do turystycznego centrum i przyjrzeć się dekoracjom. Obiecałam sobie jednak, że wrócę tam w tym roku - szczególnie, że miejscowa koleżanka od dawna mi powtarzała, że musimy się spotkać na wino. Do hasła wino dodałam sobie grzane, po czym zarezerwowałam Flixbusa na trasie Wiedeń-Zagrzeb. Około pięć godzin jazdy, niecałe 20€ za bilet i już miałam zaplanowany cały grudniowy weekend w chorwackiej stolicy :).
W grudniu tego roku byłam w rozjazdach nieco więcej niż zazwyczaj, więc nie miałam za wiele okazji, by pospacerować po wiedeńskich jarmarkach świątecznych. A jest ich jak zwykle niemało - większość startuje jeszcze w listopadzie i trwa aż do samego Bożego Narodzenia. Potem niektóre z nich przekształcają się w jarmarki noworoczne i możemy je odwiedzać do 6 stycznia - mam zatem jeszcze szanse, by coś więcej zobaczyć ;). Już teraz przypominam ubiegłoroczne wpisy o jarmarkach: na Placu Ratuszowym, pod Belwederem oraz pod pałacem Schönbrunn. A w nowym wpisie zapraszam w okolice stacji metra Volkstheater - na jarmarki na placu Marii Teresy oraz w dzielnicy Spittelberg.
Podobno w oryginalnym planie wycieczki zwiedzanie Bhaktapuru i Patanu było wciśnięte gdzieś po drodze do/z Katmandu, nie dając tak naprawdę szansy na zobaczenie tych miast. Na szczęście przewodniczka pozmieniała rozkład i w efekcie na Bhaktapur i Patan mieliśmy cały jeden dzień. Szybko okazało się, że nawet to nie jest wystarczający czas - w każdym z tych miast można by spokojnie spędzić dzień albo i więcej. Skupiliśmy się więc na historycznych centrach, liczących sobie kilkaset lat i - niestety - potężnie dotkniętych przez trzęsienie ziemi z 2015 roku...
Było coś masochistycznego w tym wyjeździe w około 30 godzin po powrocie z Nepalu (gdy sam powrót zajął więcej niż 30 godzin…) - wciąż zmęczona, na jet lagu i z bólem gardła po samolotowej klimatyzacji. Jedyne, o czym marzyłam, to łóżko, a zamiast tego miałam kolejny samolot i kolejny wyjazd z myślą, że wyśpię to się po śmierci. Ale szkoda byłoby nie skorzystać z okazji - od poniedziałku do środy musiałam być służbowo w Atenach, więc zamiast zrywać się w poniedziałek wcześnie rano na samolot, mogłam wylądować w Grecji w sobotę przed 14 i mieć dodatkowe 1,5 dnia na odkrywanie miasta. W Atenach niby już byłam 12 lat temu, ale była to kilkugodzinna wycieczka, na której zobaczyłam właściwie tylko Akropol, parlament i port w Pireusie. Trzeba to było więc nadrobić ;). Sobotę od razu spisałam na straty - zanim dotarłam do hotelu, była już 16, a ja nie miałam siły kompletnie na nic. Poszłam więc tylko na obiad - pół ogromnej porcji gyrosa i karafka wina za niecałe 7€, a potem wróciłam do hotelu zbierać energię na niedzielne zwiedzanie.
Wyjeżdżając do Nepalu, planowałam skorzystać z większości proponowanych wycieczek fakultatywnych, choć ich ceny często przerażały. Wychodziłam jednak z założenia, że najprawdopodobniej nigdy do Nepalu nie wrócę (choć teraz kusi mnie trekking przy Annapurnie ;) ), więc cóż - trzeba korzystać. Już drugiego dnia pobytu mieliśmy okazję skorzystać z pierwszej opcji, szumnie nazwanej w programie Lot nad Himalajami. Co rzadko się zdarza, chętna na ten przelot była prawie cała grupa z naszej wycieczki i ludzie szybko zaczęli rozmawiać, czego można się spodziewać. Rozbrzmiały głosy, że znajomy znajomego uczestniczył w czymś takim i to w sumie nic specjalnego, bo samolot leci między skałami, więc widzi się tylko te ciemne kamienie po bokach, a nie prawdziwe Himalaje. Albo że przecież nie będziemy lecieć na tych ponad 8000 m, więc jakie to mogą być widoki? Z przyzwyczajenia słucham, ale ignoruję takie rozmowy. Nie wiedząc uprzednio, z jaką firmą przyjdzie nam lecieć, nie mogłam też zapoznać się z opiniami w internecie, więc zapłaciłam i stwierdziłam, że co ma być, to będzie ;).
Uwielbiam Warszawę w okresie przedświątecznym. Od lat uważam niezmiennie, że to jedno z najpiękniej przystrojonych na święta miast w Europie. Ale choć wielokrotnie spacerowałam udekorowanym Nowym Światem czy po Starówce, to do Królewskiego Ogrodu Światła w Wilanowie zawsze było mi nie po drodze. W tym roku uparłam się jednak, że uda mi się tam zajrzeć - nawet jeśli tylko na chwilę, a stamtąd będę już musiała łapać taksówkę na lotnisko. Miałam mniej więcej 2,5 godziny, by dojechać z Żoliborza do Wilanowa, zobaczyć Ogród Światła, a potem dotrzeć na Okęcie (sorry, Lotnisko Chopina) - dodajmy, że na tygodniu w godzinach szczytu ;). Na szczęście pół godziny na miejscu wystarczyło, bo mimo wszystko nie jest to rozległy teren.
Naszą wycieczkę do Nepalu zaczęłyśmy i zakończyłyśmy w jego stolicy, Katmandu. Miasto było też naszą bazą wypadową do sąsiednich miasteczek, takich jak Bhaktapur czy Patan. Jakby się uprzeć, wszystko to, co widziałyśmy w Katmandu, dałoby się zobaczyć w jeden dzień - byłby to jednak dzień dość intensywny. Stolica Nepalu stoi w wiecznych korkach, światła uliczne nie działają, choć na głównych skrzyżowaniach ruchem czasem kieruje policja. Swoją drogą, współczuję tym policjantom, bo mimo masek nawdychają się pewnie mnóstwa spalin i kurzu. Mijaliśmy raz elektryczną tablicę pokazującą poziom zanieczyszczenia powietrza - przekraczający ośmiokrotnie dopuszczalne limity... Zatem, dałoby się to wszystko zobaczyć w jeden dzień, ale na szczęście program naszej wycieczki nie był tak intensywny. Łącznie spędziłyśmy w Katmandu 2,5 dnia - pierwszy dzień oraz ostatnie półtora. I znów - na szczęście było to rozbite, bo nie wyobrażam sobie dłuższego pobytu w Katmandu bez przerwy. Wystarczy dzień, by człowiek zaczął czuć się jak alergik. Kaszel, katar (i czarne chusteczki do nosa, gdy próbujemy ten nos wydmuchać), łzawiące oczy... A wszystko to przechodzi, jak ręką odjął, następnego dnia po opuszczeniu stolicy. Zakładam, że podobnie człowiek się czuje w Pekinie, biorąc pod uwagę ich poziom zanieczyszczeń... Ale że nie miałam dotąd przyjemności odwiedzenia Chin, to Katmandu zdobywa zaszczytne pierwsze miejsce w moim rankingu masakrycznie brudnych miast z ciężkim powietrzem.
Wiedeń to stolica pełna zabytków - nie tylko pałaców i pomników, ale też i historycznych kościołów. Mnóstwo ich w każdej dzielnicy, ale większość tych najważniejszych znajduje się w samym centrum, czyli w Bezirku pierwszym. Całkiem sporo ich już odwiedziłam, czasem z gośćmi (bo niektóre świątynie naprawdę znajdują się w czołówce wiedeńskich atrakcji), a czasem samotnie spacerując po centrum z aparatem. Dziś przedstawię Wam osiem z tych, do których warto zajrzeć. Pomijam tu już katedrę św. Szczepana, której poświęciłam kiedyś oddzielny wpis - to jest w końcu punkt obowiązkowy i zakładam, że większość odwiedzających Wiedeń zajrzy tam i tak, choć na chwilę :).
Każdy, kto mnie choć trochę zna, wie, że wycieczki zorganizowane to nie moja bajka. Ostatni raz z biurem podróży pojechałam dziesięć lat temu do Turcji, a i tak biuro organizowało tylko transport, nocleg i wyżywienie, a na miejscu czas mogliśmy sobie zorganizować sami. Od tej pory każdy kolejny wyjazd - a było ich sporo - ogarniałam zawsze na własną rękę. W związku z tym perspektywa wycieczki zorganizowanej - i to naprawdę zorganizowanej w pełni, bo objazdówki (po raz pierwszy w życiu, swoją drogą) - naprawdę mnie przerażała ;). Zdecydowałam się jednak, bo Nepal mi się marzył od dawna, a zobaczenie Himalajów brzmiało jak niezły pomysł na prezent dla samej siebie z okazji 30 urodzin. Biuro podróży pomagało zaś zaoszczędzić czas - nie tylko ten spędzony na organizacji i formalnościach (co w Nepalu podobno potrafi swoje potrwać), ale też i na miejscu. Ile z dalej położonych miejsc musiałabym sobie odpuścić, gdybym poruszała się transportem publicznym? A do wielu innych pewnie musiałabym tłuc się dużo dłużej i w mniej wygodnych warunkach niż autokar wycieczkowy... Stara już jestem, cenię sobie wygodę ;). Zatem padło na wyjazd z biurem podróży, w tym przypadku Rainbowem, który miał najciekawsze oferty w pasującym mi terminie. Rainbow oferuje trzy wycieczki do Nepalu, zresztą bardzo do siebie podobne - U podnóża Himalajów, to samo lecz De Luxe (czyli hotele 4* zamiast 3*) oraz Spójrz na chmury z góry, gdzie kilka punktów nieco zmieniono, by program był bardziej aktywny (np. dodano rowery w okolicy Katmandu). Wszystkie trwają 11 dni, z czego 9 jest się na miejscu, a pozostałe 2 poświęcone są na podróż z przesiadką.
Dwie słynne dublińskie katedry - Kościoła Irlandii p.w. św. Patryka oraz Kościoła Chrystusowego p.w. św. Trójcy - odwiedziłam od razu jedną po drugiej podczas mojego październikowego wypadu do Dublina. Obie wywarły na mnie niesamowite wrażenie, bo rzadko widuję świątynie budowane z takim rozmachem. W średniowieczu daleko nam było do rozmachu charakterystycznego dla architektury sakralnej na wyspach czy we Francji, no i swoje zrobiły potem wojny i zniszczenia... Dublin sprawił, że zamarzyło mi się pojeździć po wyspach - zarówno Wielkiej Brytanii, jak i Irlandii - by poodkrywać dawne kościoły i zamki. Będzie trzeba kiedyś o tym pomyśleć ;).
Ledwo wchodzę do budynku, a ogarnia mnie uderzający zapach czekolady. Tak intensywny, że właściwie od razu ma się ochotę na coś słodkiego. Zostawiam kurtkę na wieszaku przy wejściu i podchodzę do kasy. Chwilę później z biletem w jednej dłoni i kawałkiem banana w czekoladzie w drugiej jestem gotowa na zwiedzanie jednego z fajniejszych muzeów tematycznych w Wiedniu. Muzeum Czekolady powstało we współpracy z producentem słodyczy Heindl i na tej marce się skupia.
Rygo, rozczarowałaś mnie. Nie to, że miałam jakieś wybitne oczekiwania - już wcześniej słyszałam, że z trzech bałtyckich stolic ta łotewska jest najmniej warta uwagi. Wciąż jednak to stolica, do tego ze starówką wpisaną na listę UNESCO. Dlatego zaplanowałam tam długi weekend, który Ryanair postanowił mi nieco skrócić. Początkowo miałam lecieć w piątek rano i wracać w niedzielę po południu - dwa pełne dni na miejscu. Loty zmieniały się kilkukrotnie, aż ostatecznie stanęło na tym, że w Rydze wylądowałam w piątek około 16, a w niedzielę po 7 rano musiałam jechać na lotnisko. Czyli z długiego weekendu zrobił się tak naprawdę tylko jeden dzień (sobota) na miejscu...
Kiedy jesienią 2017 roku podpisywałam umowę o pracę w Wiedniu, byłam święcie przekonana, że oto nadchodzi czas, by przystopować z podróżami. Schwechat - podwiedeńskie lotnisko - był zdominowany przez Austrian Airlines, którym daleko jest do tanich linii lotniczych, jeśli chodzi o ceny biletów. W Wiedniu nie było ani Wizzaira ani Ryanaira, choć kilka tanich połączeń oferowała pobliska Bratysława - nie było się co dziwić, austriacka stolica nie należy do najtańszych... I nagle, niespełna trzy miesiące przed moją przeprowadzką, zelektryzowała mnie wiadomość, w którą trudno było mi uwierzyć. Wizzair postanowił otworzyć w Wiedniu swoją bazę i od końca kwietnia 2018 rozpocząć operacje na tym lotnisku. Na wstępie zaproponowano siedemnaście tras, by już dwa miesiące później rozbudować siatkę połączeń. Na mapie pojawiły się tanie loty Wiedeń-Sztokholm (no dobra, Skavsta ;) ), a jakiś czas później trasę Bratysława-Warszawa zastąpiono bardziej opłacalną Wiedeń-Warszawa. Dla mnie to był raj na ziemi, bo nie tylko umożliwiało mi to tanie odwiedzanie dwóch dość istotnych dla mnie krajów (jakby nie patrzeć, wciąż wiele mnie łączy z Polską i Szwecją ;) ), ale pozwoliło mi to na goszczenie u siebie wielu znajomych z Warszawy i Sztokholmu. Aż nie chciało się wierzyć, że to dopiero początek...
Przeglądałam sobie czasem na instagramie tony zdjęć zrobionych w ogrodach pałacu Schönbrunn i jakoś nie mogłam rozpoznać tych wszystkich barw. A przecież i w tym i w ubiegłym roku byłam tam wielokrotnie jesienią i jakoś nigdy nie zauważyłam tej żółto-czerwonej mieszanki na taką skalę... Nie to, że Schönbrunn nie jest piękny i kolorowy jesienią, bo zdecydowanie taki jest. Po prostu chyba za dużo tych wszystkich filtrów upiększających zdjęcia w mediach społecznościowych. A przecież wiedeńska jesień nie potrzebuje filtrów :).
Jeszcze mieszkając w Sztokholmie, zaczęłam swój nowy zwyczaj wyjazdów urodzinowych. Koniec października w wielu miejscach w Europie to wciąż ciepła, złota jesień - pogoda zdecydowanie lepsza od sztokholmskiej ;). Tradycję tę kontynuowałam też po przeprowadzce - poszło jeszcze łatwiej, bo moje urodziny są w Austrii świętem państwowym, więc nie muszę nawet brać specjalnie urlopu… Jednak w tym roku 26 X wypadł w sobotę, co trochę mieszało plany długiego weekendu. Postanowiłam więc wyjątkowo nie robić sobie żadnego dłuższego wyjazdu pod koniec października… zawsze jednak pozostają te krótsze ;). Szczególnie kiedy nawet na miejscu pogoda jest zdecydowanie bardziej przypominająca lato niż jesień. Mając już plany na sobotni wieczór, zaczęłam się rozglądać za miejscem położonym mniej więcej godzinę drogi od Wiednia i mój wybór padł na węgierski Mosonmagyaróvár.
Jedynym miejscem, które koniecznie chciałam odwiedzić podczas wizyty w Dublinie, było Guinness Storehouse, czyli Muzeum browaru Guinnessa. Kolega, który swego czasu mieszkał w irlandzkiej stolicy, bardzo zachwalał to miejsce jako główne must-see Dublina. Pomyślałam sobie, że to w sumie fajna okazja, by zobaczyć coś innego. Nie zaprzeczę, że swój wpływ na moją decyzję miał też fakt, że Guinness jest moim ulubionym piwem i nie mogłam sobie odpuścić spróbowania go w miejscu, z którego pochodzi. W końcu od tylu osób słyszałam, że ten eksportowany Guinness to przecież nie to samo! Musiałam to sama sprawdzić ;).
Ciepły, październikowy weekend bez żadnych planów na dalsze wyjazdy - idealna okazja, by skorzystać z Karty Dolnej Austrii (Niederösterreich-Card). Zapłacone raz 61€ pozwala przez cały rok odkrywać za darmo różne atrakcje turystyczne w regionie... Mniej więcej 20% z nich jest całkiem nieźle dostępne transportem publicznym i to do nich się ograniczam. Tym razem mój wybór padł na Melk, oddalony od Wiednia o godzinę drogi pociągiem - co istotne, nawet bezpośrednim ;). To liczące sobie ok. 5000 mieszkańców miasteczko jest położone na terenie doliny Wachau, a znajdujące się w nim Opactwo Benedyktynów (jako część doliny) wpisane zostało na listę UNESCO. Lubię takie miejsca, więc bez wahania rezerwuję bilety na pociąg i jadę do Melku.
Zaczynam się specjalizować w wyjazdach kompletnie niezorganizowanych, a październikowy Dublin to zdecydowanie szczyt szczytów mojego braku organizacji ostatnimi czasy ;). Z końcem sierpnia spojrzałam w kalendarz i odkryłam, że choć listopad i grudzień mam już całkiem nieźle ogarnięte, to na październik wciąż nie mam żadnych planów. A ja się bardzo niekomfortowo czuję bez żadnych planów wyjazdowych w najbliższym czasie... ;) Z pomocą Skyscannera zaczęłam przeglądać, gdzie mogę tanio wyskoczyć na weekend w połowie października i szybko wyskoczyła mi podpowiedź: Dublin. Nigdy nie byłam w Irlandii, bilety w miarę przystępnej cenie, co się będę zastanawiała - rezerwuję. Po jakimś czasie przyszło mi na myśl, że wypadałoby też poszukać noclegów i tu już nie było tak wesoło. Z miesięcznym wyprzedzeniem znalezienie sensownego noclegu, bez konieczności dzielenia pokoju / łazienki, za poniżej 100€/noc było właściwie niemożliwe. W końcu znalazłam hostel, gdzie za staroświecki pokój ze śniadaniem (mieli chleb tostowy, margarynę i dżem) zapłaciłam tylko 96€/noc. Mając już nocleg, mogłam resztę zaplanować w ostatnim tygodniu przed wyjazdem, jak zwykle. Tyle, że nagle okazało się, że ten tydzień to nadgodziny związane z budżetem, wyjście na afterwork połączone z Oktoberfest, rozmowa kwalifikacyjna do jednej firmy... I w pewnym momencie ocknęłam się w Uberze na lotnisko (kurczę, mam samolot za 2 godziny, wypadałoby wyjść z pracy!) z biletem wstępu do muzeum Guinnessa w plecaku - jedyna rzecz polecona przez kolegę w pracy, którą zaplanowałam... tzn. zarezerwowałam w ciemno, bo miało być fajne.
Lubię kolorową, nieoczywistą architekturę, a Wiedeń ma tu zdecydowanie się czym pochwalić - wszystko dzięki panu Stowasserowi, znanemu bardziej pod zgermanizowaną wersją nazwiska: Hundertwasser. Stworzył on własny, charakterystyczny styl (nie tylko mi przywodzący trochę na myśl Gaudiego) - wystarczy zobaczyć któryś z budynków i bez sprawdzania łatwo odgadnąć, że to właśnie Hundertwasser go zaprojektował. Budowle jego autorstwa znajdziemy zresztą nie tylko w Austrii, ale też w Niemczech, Japonii, Szwajcarii czy nawet Nowej Zelandii. Które z nich możemy zobaczyć w Wiedniu?
Podczas lipcowego pobytu w Sztokholmie rzuciły mi się w oczy plakaty zachęcające do wizyty w niedawno otwartym w nowym miejscu muzeum żydowskim. Znajduje się ono teraz przy Själagårdsgatan - tak, że podczas spacerów po Gamla Stan właściwie nie można go przegapić. Kiedyś znajdowała się tu synagoga, więc wybór miejsca był zdecydowanie nieprzypadkowy :). Skoro i tak spacerowałam sobie po Gamla Stan, miałam sporo czasu do popołudniowych spotkań, postanowiłam zajrzeć do środka. Wstęp do Judiska museet kosztuje 100 koron (40 zł), a w muzeum spędzimy niespełna godzinę - nie jest ono zbyt duże.
W Baden bei Wien byłam póki co dwukrotnie, za każdym razem zdecydowanie za krótko. Pierwszy raz wygoniła mnie do Wiednia późna godzina, za drugim - niespodziewana zmiana pogody i ulewny deszcz. Na pewno wrócę tam jeszcze późną wiosną, kiedy kwitną róże, bo wciąż mam tam trochę do zobaczenia. Baden to oddalona o około 25 kilometrów od Wiednia miejscowość uzdrowiskowa, w której znajduje się kilkanaście gorących źródeł. To od nich miasteczko wzięło swoją nazwę, bo baden po niemiecku oznacza po prostu kąpać się.
Kiedy rumuński kolega z pracy zaprosił cały nasz team na wesele, byliśmy święcie przekonani, że sobie z nas żartuje. Rozumiem, że można zaprosić z jedną czy dwie osoby, z którymi się bliżej przyjaźni, ale kto zaprasza całą dziewięcioosobową grupę? Kolega się jednak naszymi komentarzami nie przejmował, rzucił tylko, że zaproszenia są na poważnie i obejmują też osoby towarzyszące. Tu wszyscy temat olali równo - nikt nie zamierzał brać partnerów na imprezę z ludźmi z pracy ;). Na dziewięć osób trzy z różnych powodów nie mogły przyjechać, więc pozostałą szóstką zaczęliśmy planować wyjazd. Ślub i wesele miały odbyć się w Alba Iulia - miasteczku, o którym nikt z nas wcześniej nie słyszał. Znajduje się ono gdzieś pomiędzy Sybinem a Kluż-Napoką, więc za radą kolegi zarezerwowaliśmy loty Wiedeń-Sybin (w cenie niewiele niższej niż mój masakrycznie drogi przelot do Lublina na święta), a tam na lotnisku wynajęliśmy mini-busa, którym dotarliśmy do Alba Iulia. Co najważniejsze, dotarliśmy w jednym kawałku, w co powoli zaczynałam wątpić, gdy kierowca rozpędził samochód prawie do 150 km/godz., po czym zapytał, czy możemy sprawdzić w internecie, jakie w ogóle jest ograniczenie prędkości w Rumunii... Dobry początek ;).
Szukając pomysłu na długi sierpniowy weekend (w Austrii 15.08 jest również wolny), pomyślałam, że można by w końcu wpaść do Warszawy. Bardziej towarzysko niż turystycznie, ale dlaczego by nie połączyć jednego z drugim? ;) Zatem umawiając się z przyjacielem na sobotnie popołudnie, zdecydowaliśmy się na spacer po warszawskiej Starówce - jedno z takich miejsc, które nigdy się nie znudzą.
Co robić w Sztokholmie, gdy główne atrakcje turystyczne widziało się już często więcej niż raz, a pogoda jest zbyt piękna, by siedzieć w domu/hotelu? Ja postanowiłam wybrać się na spacer po lesie, a dokładniej po rezerwacie przyrody Igelbäckens. Jest to miejsce położone w świetnej lokalizacji, bo park zaczyna się zaledwie dwa kilometry - trochę ponad dwadzieścia minut spaceru - od stacji metra Kista (a ta z kolei znajduje się kilka przystanków od centrum). A gdy już dotrzemy na miejsce, to nie pozostaje nam nic innego, jak tylko wyruszyć na spacer ;).
Jeśli chodzi o dawne zamki zachowane w niezłym stanie bądź też odnowione, Austria ma zdecydowanie więcej do zaoferowania zwiedzającym niż Szwecja ;). W pobliżu Wiednia moim numerem jeden jest póki co Mödling, jednak w te wakacje miałam okazję zahaczyć o jeszcze jeden pobliski zamek - może nie tak ciekawy, ale położony w zdecydowanie bardziej malowniczym miejscu. Z wiedeńskiego dworca głównego regularnie kursuje autobus nr 200, którym dojedziemy bezpośrednio na przystanek Laxenburg Franz-Joseph-Platz. Stamtąd czeka nas krótki spacer przez miasteczko i już znajdujemy się przy wejściu do ogrodów zamkowych.
W Sztokholmie znajdziemy całkiem sporo mniejszych i większych muzeów tematycznych, które nie przodują w rankingach największych atrakcji turystycznych szwedzkiej stolicy. Przyznam, że większość z nich odpuściłam sobie, kiedy mieszkałam w Sztokholmie, bo dana tematyka mnie najzwyczajniej w świecie nie interesowała albo muzea te były stworzone bardziej dla dzieci niż dla dorosłych. Podczas lipcowego spaceru po Gamla Stan postanowiłam jednak nadrobić braki i zajrzeć do jednego z tych muzeów tematycznych - Postmuseum. Znajduje się ono przy ulicy Lilla Nygatan 6, zaledwie trzy minuty od stacji metra Gamla Stan. Choć nie jestem jakoś wybitnie zainteresowana tematem, to przecież wysyłać pocztówki lubię, ładne znaczki też lubię, więc w sumie co mi szkodzi dowiedzieć się czegoś więcej...? :)
Podczas lipcowej wizyty w Krakowie znalazłyśmy też trochę czasu na turystykę. Nawet więcej, niż się tego początkowo spodziewałam, ale przecież nie narzekam... ;) Zwiedziłam dwa miejsca - można powiedzieć, że w oparciu o dwie przeczytane wiosną książki, które wywarły na mnie ogromne wrażenie. Były to Lista Schindlera T. Keneally'ego oraz Apteka w getcie krakowskim T. Pankiewicza. Początkowo planowałyśmy tylko wizytę w Fabryce Schindlera, ale na miejscu okazało się, że można też kupić bilet łączony na tzw. Trasę Pamięci, obejmującą - poza fabryką - dwa inne oddziały Muzeum Historycznego: Aptekę pod Orłem oraz Pomorską. Dawna siedziba Gestapo przy Pomorskiej znajduje się trochę bardziej na uboczu i ten punkt odpuściłyśmy, udało się jednak zobaczyć fabrykę i aptekę...
Początek lipca przyniósł do Wiednia upały sięgające 40 stopni i nawet ja, choć wybitnie ciepłolubna, nie wyobrażałam sobie chodzenia po mieście przy takiej temperaturze. Chciałam gdzieś posiedzieć nad wodą, a wiedeński Dunaj w upalne weekendy zbyt bardzo roi się od ludzi. Postanowiłam więc wyskoczyć nad pobliskie Jezioro Nezyderskie, a w pracy natychmiast mnie uprzedzono, że tam też będą tłumy ;). Przy zakupie biletów na pociąg przypomniało mi się, że swego czasu kolega (ten, który zachęcał mnie do wyjazdu do Apetlon, by obserwować sowy) wspominał o kolonii pszczołojadów obok Weiden am See. Pomyślałam więc, żeby połączyć dwa w jednym i zarezerwowałam bilety Wiedeń-Weiden i powrotny Neusiedl am See-Wiedeń, zakładając, że te cztery kilometry pomiędzy Weiden i Neusiedl po prostu przejdę.
Rejs statkiem na jedną z wielu wysp archipelagu sztokholmskiego to zdecydowanie jedna z największych atrakcji szwedzkiej stolicy w lecie. Na blogu znajdziecie już wpisy poświęcone wypadom na wyspy Grinda oraz Vaxholm. W te wakacje nie miałam jednak tyle czasu, a pogoda sprzyjała na tyle, że wciąż kusił mnie wypad na archipelag. Gdzie jednak popłynąć, gdy czas jest ograniczony? Na większość wysp trochę się płynie, a i statki nie kursują zbyt regularnie. Wybawieniem w takiej sytuacji okazały się Fjäderholmarna - położone pomiędzy Nacka a Lidingö, czyli niespełna pół godziny rejsu od centrum Sztokholmu.
Rzadko w Warszawie mam czas na turystykę. Albo wpadam tam przelotem w drodze do Lublina bądź na urlop, albo przyjeżdżam w czysto towarzyskich celach. Jestem wtedy na miejscu ze 2-3 dni, które mam po brzegi wypełnione spotkaniami, w końcu sześć lat spędzonych w Warszawie na studiach i w pracy zaowocowało niemałą liczbą znajomości. Ale przy tym wszystkim ciężko znaleźć czas na zwiedzanie czegoś innego niż nowo utworzone bary i restauracje... Co nie znaczy, że nie próbuję ;). Podczas ostatniego pobytu w stolicy miałam trochę czasu pomiędzy pracą a umówionym na popołudnie spotkaniem, postanowiłam więc ten czas wykorzystać w pełni. Wybrałam dwa niewielkie muzea, tematycznie ze sobą związane, na które (łącznie z przejazdem pomiędzy nimi) mogłam poświęcić mniej niż dwie godziny. Dwa muzea, których odwiedzenie nawet nie przyszło mi do głowy, kiedy jeszcze mieszkałam w Warszawie... choć z drugiej strony do dzisiaj pluję sobie w brodę, jak niewiele zwiedzałam w stolicy, mieszkając w niej. Muzeum Więzienia Pawiak oraz Mauzoleum Walki i Męczeństwa utworzone w siedzibie Gestapo przy alei Szucha. Niewielkie muzea, a zarazem miejsca pamięci. W jakiej formie udostępniono je zwiedzającym?
Maribor zainteresował mnie od razu, gdy tylko zgłębiłam się w lekturze na temat tego miasta. Te najbardziej turystyczne punkty wydawały się łatwe do ogarnięcia w kilka godzin (zakładając, oczywiście, że nie będzie się wchodziło do muzeów). W związku z tym postanowiliśmy odwiedzić Maribor po drodze - wracając ze słoweńskiego wybrzeża do Austrii. Zatrzymaliśmy się na parkingu podziemnym pod centrum handlowym Europark - łącząc przyjemne z pożytecznym. Czyli darmowy parking właściwie w centrum miasta, a do tego możliwość zjedzenia obiadu i zrobienia zakupów, żeby nie martwić się tym już po powrocie do Wiednia. Przeszliśmy most nad rzeką Drawą i po 10 minutach spaceru znaleźliśmy się w informacji turystycznej. Tradycyjnie już, wzięliśmy mapkę, wypytaliśmy o to, co koniecznie trzeba zobaczyć w Mariborze i wyruszyliśmy na pospieszne zwiedzanie. Ciemniejące nam nad głową chmury wyraźnie dawały do zrozumienia, że czas na spokojny spacer po mieście jest bardzo ograniczony...
To było w sumie niemałe wyzwanie - znaleźć jakieś muzeum w Sztokholmie, gdzie mnie jeszcze nie było, gdzie chciałabym pójść i żebym się jeszcze wyrobiła rano przed weselem ;). Wybrałam muzeum Hallwylska, nieco zainspirowana przeczytaną nie tak dawno temu książką o Sztokholmie autorstwa Katarzyny Tubylewicz. Muzeum znajduje się w samym centrum szwedzkiej stolicy (parę kroków od Kungsträdgården), a wstęp jest darmowy. Dotarłam tam w piątek zaraz po otwarciu, po jakimś czasie dołączyło jeszcze kilka osób, ale generalnie miałam możliwość zwiedzania prawie w samotności, co jest rzadko spotykanym luksusem (zwłaszcza, jeśli się zwiedza w weekendy ;) ).
Są tacy, których nadwrażliwość powstrzymuje przed wizytą w takich miejscach. Są tacy, których to po prostu nie interesuje. Są nawet tacy, co poddają w wątpliwość prawdziwość tych wydarzeń. Ale są też tacy jak ja, którzy uważają, że każdy dorosły człowiek powinien choć raz w życiu odwiedzić miejsce pamięci w dawnym obozie koncentracyjnym. Nie dla atrakcji turystycznej, ale po prostu, żeby zobaczyć i zrozumieć. Bo, jak to ujął mój austriacki kolega z pracy, coś chyba poszło nie tak z edukacją i wychowaniem tych, którzy zobaczyć i zrozumieć nie chcą. Byłam już wcześniej w Auschwitz i na lubelskim Majdanku, a odkąd przeprowadziłam się do Austrii, ciągnęło mnie, by zobaczyć Mauthausen - zwłaszcza, że trochę już o tym miejscu czytałam. Bilet na pociąg zarezerwowałam po lekturze Sprawiedliwości w Dachau Greene'a, w której cały rozdział poświęcono procesom sądowym zbrodniarzy z Mauthausen. Książka mnie poruszyła, więc chciałam zobaczyć też miejsce, o którym opowiada...
Jak już wcześniej wspominałam, pobyt w Słowenii podzieliliśmy na dwie części - na tę z bazą wypadową w Radovljicy, i tę drugą - w Koprze. Na wybrzeżu planowaliśmy być krócej, z kilku powodów zresztą. Po pierwsze, większość interesujących nas miejsc (głównie jeziora) była łatwiej dostępna z Radovljicy. Następnie, słoweńskie wybrzeże jest krótkie, więc i liczba miejsc do zobaczenia jest ograniczona. A po trzecie, Adriatyk słynie z kamienistych plaż, a to żadna przyjemność spędzić cały dzień na leżeniu na kamieniach. Podsumowując to wszystko, wiedzieliśmy, że na wybrzeże i tak pojedziemy, ale nie spędzimy tam dużo czasu. Na bazę wypadową wybraliśmy zaś Koper - największe słoweńskie miasto w tej okolicy (i piąte co do wielkości w kraju). Wyskoczyliśmy stąd do Piranu, zobaczyć słynne Jaskinie Szkocjańskie... ale też poświęciliśmy trochę uwagi i samemu Koprowi :).
Mój lipcowy pobyt w Sztokholmie był ściśle związany z zaproszeniem na ślub, które dostałam na początku marca od kolegi z byłej, szwedzkiej pracy. Zgodziłam się na przyjazd od razu, bo oboje państwa młodych znam i lubię, do Sztokholmu można się szybko i tanio dostać dzięki Wizzairowi, a poza tym zawsze z przyjemnością wracam do Szwecji - ot, sentyment. Od początku jednak wiedziałam, że ten wyjazd będzie - poza samym weselem naturalnie - dużo mniej towarzyski niż zazwyczaj. Cóż, szwedzki lipiec to okres urlopowy i większość moich znajomych nie spędzała go w Sztokholmie. Pisałam z pytaniem o wyjście na piwo i dostałam odpowiedzi w stylu Będę w Chorwacji / Polsce / Hong Kongu i takie tam... Na szczęście parę osób miało dla mnie czas, resztę wypełniłam pracą i zwiedzaniem i tych kilka dni w Szwecji mi nagle upłynęło, nie wiadomo jak.
Lipcowy wyjazd do Krakowa miał być taki jak wszystkie wcześniejsze pobyty w tym mieście - towarzyski. Najpierw znalazłam tani lot Kraków-Wiedeń na niedzielę wieczór, a potem dobukowałam do tego autobus w przeciwną stronę na piątkowe popołudnie. Wolałam to niż lot w sobotę w środku dnia, choć w busie spędziłam siedem godzin, dojeżdżając na miejsce po 23 - mimo to całą sobotę miałam do wykorzystania na miejscu. W Krakowie byłam już wcześniej wielokrotnie i - nie licząc pierwszego razu jakoś w czasach szkolnych, gdy odhaczyło się parę takich miejsc jak Wawel czy Kościół Mariacki - zawsze bywałam tam towarzysko lub służbowo. Schemat był też ten sam - spacer po Kazimierzu, starym mieście (jak była zima, to z zahaczeniem o grzańca galicyjskiego na jarmarku), wzdłuż Wisły, jakiś obiad, piwo, rozmowy... i powrót do Warszawy / Sztokholmu. Teraz też po znalezieniu połączeń napisałam do kilku osób, że mogę się spotkać w Krakowie i wszystkim to pasowało ;). Kalendarz na dwa dni wypełnił się dość szybko... i na szczęście nie tylko spacerami i jedzeniem. Bo nagle zdałam sobie sprawę, że choć byłam tu już tyle razy, to właściwie nie znam Krakowa. Może na starym mieście nie zabłądzę, ale właściwie poza Wawelem i Kościołem Mariackim to nigdzie w środku nie byłam. Po prostu nigdy - odkąd zaczęłam świadomie jeździć i zwiedzać - nie byłam w tym mieście turystycznie. I choć bardzo niewiele, to trochę udało się tym razem nadrobić :).
Przez prawie cztery lata spędzone w Sztokholmie nigdy nie odwiedziłam miejscowej biblioteki publicznej, choć widziane czasem w internecie zdjęcia zdecydowanie do tego zachęcały. Chyba sobie wmawiałam, że ciągle mi nie po drodze, co było dość słabe, bo tak naprawdę nigdy nawet nie sprawdziłam, gdzie ta biblioteka się znajduje. A kiedy w końcu wrzuciłam w Google Stockholms stadsbibliotek, to pozostało mi tylko pokręcić głową, bo cóż - było mi po drodze mnóstwo razy ;). Siedziba główna znajduje się przy ulicy Sveavägen 73, a to jakieś 400 metrów od stacji Odenplan - bywałam tam często, ale jakoś ten ogromny budynek mijałam bez należytej uwagi... Cóż, trzeba było to w końcu nadrobić!
Od samego początku nasz pobyt na Słowenii planowaliśmy podzielić na dwie części - pierwszą, z bazą wypadową w Radovljicy, i drugą, na słoweńskim wybrzeżu. Ten drugi punkt z założenia miał być krótszy, zresztą nie ma co szaleć, bo linia brzegowa Słowenii liczy sobie nieco powyżej 40 km. Więc nawet i gdybyśmy chcieli, dużo nie moglibyśmy tam zobaczyć ;). Pierwszy pełny dzień nad Adriatykiem postanowiliśmy spędzić w sposób łączony - trochę plażowania, trochę zwiedzania (całego dnia plażowania nie wytrzymałabym psychicznie :P). Zaparkowaliśmy więc w Portorož i skierowaliśmy się na plażę.
Ledwo dotarłam na miejsce i rozejrzałam się dookoła, już wiedziałam, że to będzie jedno z moich ulubionych miejsc w Austrii. Już nawet nie chodzi o to, że uwielbiam historię starożytną (choć jest to na pewno jeden z czynników ;) ). Przede wszystkim byłam naprawdę zachwycona, jak świetnie zrobiono Carnuntum - rekonstrukcję starożytnego rzymskiego miasta, a właściwie jego południowo-wschodniej dzielnicy. O tym, że sam Wiedeń istniał kiedyś jako Vindobona, pisałam już wcześniej, ale poza tym nie rozglądałam się dotąd za innymi starożytnymi śladami w okolicy. Za to Carnuntum chciałam zobaczyć już od wielu miesięcy, ale teren jest udostępniony zwiedzającym tylko w sezonie, więc musiałam swoje odczekać... W końcu w czerwcu wzięłam swoją Niederösterreich-Card, umożliwiającą mi darmowy wstęp na teren obiektu, i wsiadłam w pociąg.
Przy ograniczonym czasowo zwiedzaniu Słowenii musi się pojawić pytanie, które jaskinie wybrać. W tym niewielkim kraju jaskiń jest sporo, ale o palmę pierwszeństwa walczą ze sobą Postojna oraz Szkocjańskie. Pierwsza jest znacznie bardziej nastawiona na turystów, ale Szkocjańskie znajdują się na Liście UNESCO... Po wizycie w obu najchętniej powiedziałabym: trzeba zobaczyć je obie! Ale jeśli z jakichś względów musicie wybierać - mam nadzieję, że poniższy wpis wam ten wybór ułatwi ;).
Fanką opery nie jestem, na spektakl mnie nikt nie zaciągnie... ale zwiedzanie budynku to jednak coś innego ;). Wybrałam się tam więc w drugiej połowie czerwca z odwiedzającymi mnie w Wiedniu rodzicami. Operę Wiedeńską (Wiener Staatsoper) można zwiedzać tylko z przewodnikiem, bilet kosztuje 9€ i warto się zawczasu zorientować, kiedy odbywają się trasy. Są dni, kiedy ze względu na koncerty, próby i różne wydarzenia opera jest zamknięta dla turystów, są takie, kiedy w danym języku jest tylko jedna trasa dziennie, a są też takie, kiedy możemy przebierać w godzinach. W wybranym przez nas dniu była tylko jedna trasa po angielsku - stawiliśmy się na dwadzieścia minut przed i przestaliśmy wierzyć, że uda nam się coś zobaczyć... Kolejka była ogromna! Chciałam się wycwanić i zarezerwować bilety online, ale strona internetowa przywitała mnie informacją, że rezerwacje to tylko dla grup, a indywidualnych turystów zapraszamy na piętnaście minut przed rozpoczęciem trasy do kasy...
Jezioro Bled to jedna z największych atrakcji turystycznych Słowenii, a charakterystyczna wysepka z kościołem i górujący nad jeziorem zamek znajdują się w chyba każdym słoweńskim folderze turystycznym. Choć czerwiec nie jest jeszcze szczytem sezonu, zwiedzających jest już na tyle dużo, że jednodniowy wypad nad Bled trzeba trochę zaplanować. Na szczęście z pobliskiej Radovljicy, gdzie mieliśmy nocleg, nad jezioro jest wyjątkowo blisko - zaledwie kilka kilometrów. Wyjeżdżamy więc we wtorek rano, zakładając, że weekendowi turyści powracali już do domów i chociaż oni nie będą robić tłoku... ;) Na szczęście przed 9 rano Bled jest jeszcze spokojny - wjeżdżamy do miasteczka bez korków i bez trudu znajdujemy miejsce parkingowe (postój 2€ za godzinę). Jak zajrzeliśmy na parking w okolicach południa, miejsc już nie było. W informacji turystycznej wzięliśmy mapki, wypytaliśmy o najciekawsze punkty widokowe i wybraliśmy się na spacer wokół jeziora.
Austriacka Biblioteka Narodowa (Österreichischen Nationalbibliothek) to było dla mnie takie miejsce, które niby chciałam odwiedzić, ale jednak zniechęcała mnie cena. Nie to, że wstęp kosztuje nie wiadomo jaki majątek - po prostu uważałam, że płacenie 8€ za wejście tylko do jednej sali reprezentacyjnej to jednak przesada. Sporo komentarzy przeczytanych w internecie odzwierciedlało ten sam tok myślenia. Z drugiej strony, oglądałam zdjęcia z biblioteki i jednak mnie ciągnęło, żeby to wszystko zobaczyć na własne oczy ;). Aż w końcu kupiłam sobie Niederösterreich-Card, z którą wejście do biblioteki miałam za darmo, i zajrzałam tam z rodzicami podczas ich ostatniej wizyty w Wiedniu.
Jezioro Bohinj to drugie - po Bledzie - najpopularniejsze jezioro Słowenii, o którym od początku słyszałam, że w niczym nie ustępuje swojemu słynnemu sąsiadowi. Co niektórzy nawet polecali skupić się właśnie na Bohinj, bo Bled podobno przereklamowany i zatłoczony... My mieliśmy na tyle dużo czasu, że mogliśmy spokojnie zobaczyć oba miejsca... i chyba jednak Bled podobał mi się bardziej. Nie oznacza to jednak, że Bohinj lepiej by ominąć podczas wizyty na Słowenii - wręcz przeciwnie! Naprawdę warto tu zajrzeć, a przy okazji zobaczyć też wodospad Slavica i wjechać (a jeśli czas i siły dopiszą, może nawet wejść) na pobliski Vogel.
Początkowo planowałam poświęcić na Kijów 2,5 dnia i według moich wyliczeń, powinno to wystarczyć z nawiązką do zwiedzenia miasta i wejścia do kilku kościołów i muzeów. Ale potem wymyśliłam sobie, by muzeum poświęcone katastrofie w Czarnobylu zamienić na samą wycieczkę do Czarnobyla i wtedy nagle zostało mi już tylko 1,5 dnia na Kijów. I to takie naciągane 1,5 dnia, bo skoro wczesnym wieczorem muszę być na lotnisku, to przecież nie mam całego dnia do dyspozycji... Ale decyzja została podjęta, Czarnobyl też chciałam zobaczyć, więc pozostało mi tylko rozplanować pozostały czas w ten sposób, by jak najwięcej w Kijowie zobaczyć. I chyba udało mi się to całkiem nieźle... :)
Wszelakie strony internetowe jednogłośnie twierdziły, że na Lublanę wystarczy poświęcić zaledwie jeden dzień, postanowiliśmy więc zaufać internetom. Na ten dzień wybraliśmy niedzielę, bo wtedy można parkować na miejskich ulicach za darmo, a skoro jest taka możliwość, to głupio byłoby z niej nie skorzystać ;). Do tego prognoza na niedzielę była zdecydowanie najlepsza - 30 stopni i słońce. Niby po południu zaczęło się trochę chmurzyć, ale i tak udało nam się uciec z Lublany, zanim się rozpadało. A wyjeżdżając, przyznaliśmy internetom rację - słoweńska stolica faktycznie jest idealna na jeden dzień.
Ja naprawdę lubię zwiedzać muzea i lubię też zaglądać ze swoimi gośćmi do miejsc, w których mnie jeszcze w Wiedniu nie było. Trochę inaczej jest jednak, gdy moi goście chcą się wybrać gdzieś, gdzie sama nigdy nie planowałam iść ;). Do takich miejsc należą wszelakie galerie sztuki. Przyznaję bez bicia - sztuki (a już szczególnie malarstwa) nie lubię. Nudzi mnie oglądanie obrazów czy zdjęć na ścianach. Jeszcze jeśli jest to jakieś malowidło przedstawiające bitwę, by zilustrować tekst do wystawy w muzeum historycznym, przeżyję. Ale jeśli mam tylko oglądać, to po kilku obrazach zaczną mi się zamykać oczy... Dlatego kiedy odwiedzają mnie znajomi, którzy chcą zobaczyć takie miejsca jak Albertina, odsyłam ich tam na tygodniu, kiedy sama jestem w pracy. Jednak na przełomie maja i czerwca trafił mi się gość, który chciał się ze mną wybrać do Muzeum Historii Sztuki (Kunsthistorisches Museum), w myśl zasady: bo tam jeszcze nie byłaś, prawda? A ja zazwyczaj staram się do swoich gości dopasować, żeby mogli zobaczyć to, co sami sobie wybiorą. Do Kunsthistorisches Museum starałam się też podejść pozytywnie, bo wyczytałam, że znajduje się tam sporo innych ciekawostek, nie tylko galerie obrazów. A najbardziej i tak ciekawił mnie sam budynek muzeum...
Kiedy wstępnie zaplanowaliśmy podział urlopu na Słowenii na 3 noce nad morzem i 4 w okolicach jezior na północy kraju, zabrałam się za poszukiwanie noclegu. O ile wybrzeże nie stanowiło problemu (wybór był pomiędzy miejscowościami Koper i Piran), to już w okolicy jezior miejsc było co niemiara. Mieliśmy jednak ten komfort, że podróżowaliśmy samochodem (jak już wiecie, często mi tego brakuje, ale cóż poradzić), więc mogliśmy zatrzymać się kawałek od słynnego Bledu. I tak nasz wybór padł na Radovljicę - niewielkie miasteczko, liczące sobie zaledwie 6.000 mieszkańców. Jednak jego ogromną zaletą jest lokalizacja - 6 km od Bledu i niewiele ponad pół godziny jazdy do Lublany ekspresówką, tuż obok której leży Radovljica. Idealna baza wypadowa do zwiedzania tej części Słowenii.
Najsensowniejsze połączenia między Wiedniem a Ołomuńcem to pociągi z przesiadką w Przerowie. Dopóki nie zaczęłam planować jednodniowego wypadu do Ołomuńca, w ogóle nie zdawałam sobie sprawy z istnienia takiego miasta jak Przerów (po czesku Prerov). Początkowo miałam tam mieć kilkanaście minut na przesiadkę w obie strony, ale gdy już na wstępie koleje łapały spore opóźnienia, bałam się zaryzykować taką krótką przesiadkę w drodze powrotnej. Mój pociąg to było ostatnie połączenie Przerów-Wiedeń tego dnia, więc słabo byłoby się na nie spóźnić tylko dlatego, że czeskie koleje mają problemy z punktualnością na trasie z Ołomuńca. Stwierdziłam więc, że podjadę do Przerowa wcześniej - wtedy powinnam zdążyć spokojnie na mój pociąg, a do tego będę miała okazję pospacerować po Przerowie i zobaczyć tę mniej turystyczną twarz Czech.
Ostatni dzień wyjazdu można było wykorzystać prawie w pełni, bo samolot powrotny do Warszawy mieliśmy dopiero wczesnym wieczorem. Trzeba było jedynie pomyśleć o zostawieniu gdzieś bagażu, bo mieszkanie z airbnb mieliśmy przecież rano opuścić. Jako że większość tego, co zaplanowaliśmy sobie w Barcelonie, udało nam się zobaczyć już podczas poprzednich dni, ostatniego postanowiliśmy nieco wyluzować. Ot, spokojny spacer po parku de la Ciutadella. Miejsce idealne, bo położone tuż obok Dworca Północnego (Estacio del Nord), gdzie za kilka euro można było zostawić bagaże w schowku, oraz stacji metra Arc de Triomf, która zapewniała potem wygodny dojazd na lotnisko. Czyli lepiej być nie mogło ;).