Tunezyjska wyspa Djerba to jedno z niewielu miejsc w całym kraju, gdzie sezon turystyczny trwa cały rok. Położona w południowej części Tunezji, na Morzu Śródziemnym, nawet teraz - w grudniu - oferuje temperatury rzędu 20 stopni. Latem to Mekka urlopowiczów dzięki kilometrom plaż, setkom hoteli i tysiącom palm. Ponadto Djerba posiada własne lotnisko międzynarodowe, więc biorąc pod uwagę te wszystkie punkty, nie mogłam się dziwić, że nawet objazdówki po Tunezji zaczynają i kończą się na wyspie. W sezonie takie dodatkowe dwa dni lenistwa pewnie brzmią idealnie, by odpocząć przed i po objazdówce. W drugiej połowie listopada, gdy my zawitaliśmy do Tunezji, było już nieco mniej fajnie. Jednego dnia mieliśmy prawie 25 stopni i słońce, drugiego 15 i deszcz przez większość dnia. Dlatego cieszę się, że dobrze udało nam się wykorzystać w pełni ten pierwszy dzień, mimo zmęczenia po nocnej podróży. Bo ja jesienią plażowania nie planowałam (choć niektórzy masochiści weszli do morza...), za to wiedziałam, że na Djerbie można całkiem sporo zobaczyć.
/ I tak, wiem, że na wielu polskich stronach Djerba funkcjonuje jako Dżerba, ale ta polska pisownia kompletnie do mnie nie trafia i pozwolę sobie na własnym blogu pozostać przy pisowni międzynarodowej ;) /
Będąc na wyspie, trzeba odwiedzić jej główne miasto zwane Houmt Souk, co tłumaczy się jako dzielnicę targową. Po Djerbie najlepiej poruszać się taksówkami, które są naprawdę tanie. Internet podpowiada, że za kilometr wychodzi około 1 dinara (1,30 zł), w praktyce płaciliśmy jednak trochę mniej. Najdrożej za taksówkę wyszło nam ok. 17 dinarów (21,75 zł), a jeździliśmy na trasach od kilkunastu do dwudziestu kilku kilometrów; kursując z hotelu do Houmt Souk i dzielnicy Djerbahood. Żółtych taksówek w turystycznych rejonach jest pełno, wszystkie jeżdżą z taksometrem, więc nawet jako turystka nieznająca języka czułam się w miarę pewnie :). Zresztą na Djerbie czasem łatwiej się dogadać po niemiecku niż po angielsku, zwłaszcza ze starszymi pracownikami. Podobno to pamiątka po ubiegłym wieku, gdy niemieccy turyści zdecydowanie królowali na wyspie, więc wielu pracowników sektora turystycznego nauczyło się po prostu tego języka. Nam to z jednej strony ułatwiało życie, jeśli chodzi o dogadywanie się, z drugiej jednak nie można się było z tym wszędzie afiszować - tam, gdzie przychodziło do targowania się o cenę, inne ceny proponowano turystom mówiącym po angielsku from Poland, a inne tym, co na start szprechają... ;)
Tej jesieni komitet UNESCO wpisał krajobraz kulturowy Djerby na Listę Światowego Dziedzictwa. Przylecieliśmy tu za krótko po tym fakcie, by wyspa mogła zacząć reklamować się tym hasłem, ale coś czuję, że niedługo to nastąpi ;). W uzasadnieniu decyzji o wpisaniu Djerby na listę wspomniano o niesamowitej adaptacji miejscowej ludności do trudnych warunków - połączenie na wpół pustynnego klimatu z zagrożeniami płynącymi z morza. Znajdziemy tu dużo ciekawostek historycznych: od pozostałości potężnego fortu, przez świątynie różnych wyznań (w tym kilka synagog świadczących o długiej historii mniejszości żydowskiej na Djerbie), wykopaliska w starożytnych miastach, po dawne domostwa i karawanseraje. Wiele starych karawanserajów zachowało się w Houmt Souk, współcześnie przekształcono je chociażby w hotele, jednak przy wtapiających się w medinę budynkach wciąż można wypatrzeć tabliczki z ich historią.
Najbardziej rozpoznawalnym zabytkiem Djerby jest znajdujący się tuż przy marinie w Houmt Souk fort Gazi Mustapha (także: Borj El Kebir). Twierdzę zbudowano ok. 1392 roku na polecenie Hafsida Sultana w miejscu pozostałości dawnego rzymskiego miasta. Fort rozbudowano i przebudowano w połowie XV, a następnie XVI wieku. Przebudowy na nic się jednak nie zdały, bo w 1560 roku należące do korsarzy Gazi Mustapha zostało zajęte przez europejskie siły chrześcijańskie, które zostawiły tam silny garnizon... Który też niewiele pomógł, bo w słynnej bitwie morskiej o Djerbę wojska tureckie zmusiły obrońców do kapitulacji, a potem dokonały tu rzezi. Twierdzy potem już nie odbudowano, a kiedy na początku XX wieku przejęły ją władze tunezyjskie, w ruinach otworzono muzeum.
Wstęp do fortu kosztuje 8 dinarów (10,25 zł) i w listopadowe popołudnie poza nami była jedynie para innych turystów. Komentarze w internecie sugerują jednak, że w sezonie bywa tu tłoczno i dobrze wybrać się z samego rana, by nie stać w kolejce do wejścia. W fortecy ciągle trwają też jakieś prace archeologiczne i kręcą się pracownicy, ale nie przeszkadza to w zwiedzaniu ;). Jedyne, czego mi tu brakowało, to jakieś tablice z historią w języku innym niż arabski i francuski, bo właściwie przyszło mi zwiedzać zamek, którego historii nie znałam :).
Jako że fort jest położony tuż nad morzem, jego mury obronne stanowią fajny punkt widokowy. Widać stąd całkiem spory kawałek wybrzeża i sąsiedniego portu rybackiego, wzdłuż którego potem spacerowaliśmy. Djerba słynie też wśród turystów z oglądania flamingów - najlepiej podpłynąć łódeczką do sąsiedniej tzw. wyspy flamingów, ale i z wybrzeża w okolicy twierdzy można wypatrzeć sporo tych ptaków. Łódki kursują tylko przy ładnej, bezwietrznej pogodzie, co pewnie w lecie zdarza się niemal codziennie, w listopadzie nie było już jednak tak dobrze ;).
Rzut beretem od fortu rozpoczyna się ogromny i znany na całą wyspę bazar w Houmt Souk. Przyznam, że jak już zabłądziliśmy w zatłoczonych uliczkach, to chwilę mi zajęło wyprowadzenie nas stamtąd z pomocą wujka Google i jego map ;). Ta część turystyczna w listopadzie nie była już tak pełna ludzi i straganów jak na zdjęciach z internetu, ale i tak niemal natychmiast przywoływano nas i próbowano wciskać różne rzeczy... naturalnie targując się, więc jak ktoś tego nie lubi (a ja nie lubię), to takich bazarów lepiej unikać. Tunezja mocno skupia się na sezonowych produktach, a kiedy my tam byliśmy, był sezon na daktyle. I można je było kupić dosłownie wszędzie - w zależności od pochodzenia i jakości od kilku do kilkunastu dinarów za kilogram ;).
Kiedy opuściliśmy bazar, trafiliśmy w końcu na wąskie i klimatyczne uliczki tutejszej medyny, czyli starego miasta. Wszystko w kolorach białym i niebieskim, pełne roślinności i kwiatów - czułam się tu, jakby była wiosna a nie jesień. W uliczkach i przejściach można znaleźć sporo turystycznych sklepików z pamiątkami - tutejsze magnesy do mnie nie przemawiają, ale pocztówki mieli ładne (ciekawe, czy jakiekolwiek dojdą...), no i dużo pięknego rękodzieła. W Houmt Souk są tak przyzwyczajeni do turystów, że turystki w krótkich spodenkach czy bluzkach na ramiączkach nie wywołują tu żadnego wrażenia, choć do meczetu tak ubranej osoby na pewno nie wpuszczą. Warto natomiast przysiąść w jednej z kawiarni na świeży sok za kilka dinarów lub filiżankę kawy - z herbatą trzeba poczekać do popołudnia, bo dopiero wtedy Tunezyjczycy ją piją i można ją dostać w kawiarniach.
W Houmt Souk wpadł mi też w oko fajny street art, czasem wystarczy skręcić w jedną z wąskich uliczek, by niespodziewanie trafić na murale. Jednak to, co można zobaczyć w stolicy wyspy, to ledwo ułamek z tego, co Djerba ma do zaoferowania. Fani sztuki ulicznej muszą jednak podjechać do miejscowości Erriadh, gdzie znajduje się słynne Djerbahood - projekt zamieniający całą dzielnicę w kolorowe malowidło. Narobiłam tam jednak tyle zdjęć, że doczekają się one oddzielnego wpisu; teraz musi Wam wystarczyć parę kadrów z samego Houmt Souk ;).
Na Djerbę mieliśmy za mało czasu w stosunku do jej atrakcji, a do tego pierwszego dnia za mało energii, a drugiego - za mało pogody. Nie odwiedziliśmy żadnego stanowiska archeologicznego, nie byliśmy w muzeum de Guellala ani w Explore Parku, w którym można oglądać krokodyle i zwiedzić lokalny skansen. Nie udało mi się zajrzeć też do wielkiej synagogi przy Djerbahood, bo zdążyli ją zamknąć, zanim przestało lać i zawitaliśmy w te okolice. Na szczęście pierwszego popołudnia udało się choć na chwilę przysiąść na plaży i złapać trochę tunezyjskiego słońca, a M. to i nawet zanurzyć w morzu, które dla mnie było już jednak troszeczkę za zimne... ;).
0 Komentarze