Advertisement

Main Ad

Sztokholmski lipiec i wesele szwedzko-brazylijskie

Mój lipcowy pobyt w Sztokholmie był ściśle związany z zaproszeniem na ślub, które dostałam na początku marca od kolegi z byłej, szwedzkiej pracy. Zgodziłam się na przyjazd od razu, bo oboje państwa młodych znam i lubię, do Sztokholmu można się szybko i tanio dostać dzięki Wizzairowi, a poza tym zawsze z przyjemnością wracam do Szwecji - ot, sentyment. Od początku jednak wiedziałam, że ten wyjazd będzie - poza samym weselem naturalnie - dużo mniej towarzyski niż zazwyczaj. Cóż, szwedzki lipiec to okres urlopowy i większość moich znajomych nie spędzała go w Sztokholmie. Pisałam z pytaniem o wyjście na piwo i dostałam odpowiedzi w stylu Będę w Chorwacji / Polsce / Hong Kongu i takie tam... Na szczęście parę osób miało dla mnie czas, resztę wypełniłam pracą i zwiedzaniem i tych kilka dni w Szwecji mi nagle upłynęło, nie wiadomo jak.
Dotarłam do Sztokholmu w środę wieczorem i natychmiast uderzyło mnie, jak jasno jest o 22. Odzwyczaiłam się już od białych nocy... ;) Środowy lot wybrałam ze względu na ceny, mimo że wesele było dopiero w piątek - w czwartek musiałabym lecieć Austrianem, a cena co najmniej trzykrotnie przebiłaby Wizzaira. Nie chciałam jednak marnować urlopu na czwartkowe nicnierobienie, więc wzięłam do Szwecji laptopa służbowego i poszłam do biura, w którym przepracowałam prawie cztery lata. Wpuścił mnie kolega, który mnie zastąpił w pracy po przeprowadzce do Austrii, i po krótkiej rozmowie każde z nas się zajęło swoimi sprawami. Poza nim i jeszcze jednym kolegą przez cały dzień nie spotkałam nikogo znajomego w całej - jakby nie patrzeć dość dużej - firmie. Wszyscy na urlopach... :) Po pracy odniosłam laptopa do hotelu, wzięłam aparat i wyszłam na spacer. Kierowałam się najpierw do Sztokholmskiej Biblioteki Publicznej, a następnie do centrum. Tak na spokojnie, by znów zobaczyć miasto i nacieszyć się pogodą - choć nie chce mi się w to dalej wierzyć, przez cały pobyt świeciło słońce i było ok. 30 stopni!
Ślub miał się odbyć w piątek około godziny 14 na Södermalmie, a wesele zaraz po nim na sąsiedniej wyspie Långholmen. Oznaczało to, że całe przedpołudnie mam wolne, więc nie zamierzałam go spędzić w hotelu ;). Zaczęłam się rozglądać za muzeami w centrum, w których mnie jeszcze nie było i mój wybór padł na Hallwylska. O nowo odwiedzonych muzeach opowiem Wam jeszcze oddzielnie, by nie rozbijać tego wpisu, ale już teraz mogę wspomnieć, że bardzo pozytywnie mnie to miejsce zaskoczyło :). Potem jeszcze krótki spacer po wybrzeżu i trzeba było się zacząć ogarniać na ślub.
Ceremonia miała się odbyć w religijnym stylu, w kościele szwedzkim. Na ile był to tradycyjny ślub - nie wiem, nigdy wcześniej w czymś takim nie uczestniczyłam, ale podobało mi się zdecydowanie bardziej od wszystkich ślubów, jakie widziałam w polskim kościele.  Państwo młodzi już czekali przy wejściu do świątyni, więc goście weszli do środka, by w ławkach czekać na rozpoczęcie ceremonii. Przy ołtarzu siedziała już duchowna (nie ma chyba polskiego słowa na kobietę-księdza?) - starsza pani o długich, siwych włosach i z kolorową stułą. Już od pierwszych słów polubiłam tę babkę za niesamowitą pozytywną energię, którą emanowała.  Może miałam pecha, ale wszystkie polskie śluby, na których byłam, były rozciągnięte, nudne, pełne powagi ze strony księży i masy komentarzy w stylu to teraz się rozmnażajcie na chwałę Pana (oczywiście, ujętych nieco innymi słowami). Nie znosiłam tego. Kościół Szwecji właśnie mi udowodnił, że ceremonia religijna może być pozytywna ;).
O wyznaczonej godzinie państwo młodzi weszli do kościoła przy dźwiękach muzyki, za nimi podążały tylko ich dwie siostry. Ojciec panny młodej się tu nie udzielał, bo... to on grał, razem ze swoim bratem i jeszcze jednym kuzynem. Rodzina panny młodej jest bardzo muzykalna - zresztą tę melodię też skomponowali specjalnie na ślub. Prawie cała uroczystość była po szwedzku, na szczęście kapłanka mówiła powoli i wyraźnie i większość udało mi się wyłapać. Goście mogli usiąść, gdy państwo młodzi stanęli przed ołtarzem (dla nich nie było krzeseł - przez całą ceremonię stali lub klęczeli) - kobieta krótko z nimi porozmawiała, po czym rozpoczęła mszę. Na szczęście była to krótka uroczystość: kilka psalmów (wszyscy dostaliśmy wydrukowane nuty i teksty pieśni), Ojcze nasz, kilka słów liturgicznych i przechodzimy do rzeczy. Kapłanka mówiła trochę o miłości, cały czas się uśmiechając, po czym przeszła do przysięgi. Po niej zwróciła się do pana młodego - Brazylijczyka, który po szwedzku mówił dość słabo - czy w ogóle zrozumiał, co przyrzekł... wywołało to ogólny wybuch śmiechu w całym kościele ;). Państwo młodzi mogli się pocałować, przy czym kobieta podskoczyła do góry, krzycząc "wow!", a następnie przeszła przez ołtarz, żeby ich serdecznie uściskać. Wtedy mikrofon oddano siostrom panny i pana młodego, którzy - tym razem po angielsku - wygłosili krótkie przemówienia, a ciotka panny młodej odśpiewała piękną, szwedzką balladę, która była pierwszą wspólną piosenką tej pary. Potem było już tylko błogosławieństwo i koniec uroczystości, która trwała łącznie niecałe pół godziny. Przy wyjściu z kościoła obrzuciliśmy państwa młodych kolorowymi serpentynami (ryż trudno byłoby sprzątać, a poza tym to marnowanie żywności!) i wszyscy mogliśmy im pogratulować. Już przy zapraszaniu młodzi prosili o tym, by im nie dawać prezentów - jeśli naprawdę coś chcemy, to przekażmy te pieniądze na cel charytatywny, podali nawet wybrane przez siebie fundacje. No ale ja jestem z Polski, nie przyjdę przecież z pustymi rękami, nawet jak i tak przeleję coś na konto fundacji. Okazało się, że tylko ja i jeszcze dwoje znajomych się wyłamaliśmy - wszyscy byliśmy obcokrajowcami. Dla Szwedów i Brazylijczyków to było jasne, że jak nie chcą, to nie chcą i koniec ;).
Sala weselna wynajęta na tę uroczystość znajdowała się ok. 2 kilometrów od kościoła. Większość zdecydowała się przejść ten odcinek na piechotę lub skorzystać z ubera (my wybraliśmy tę drugą opcję, bo było gorąco i mieliśmy dość niewygodne buty, jakby nie patrzeć), tylko młodzi mieli samochód. Nie było potrzeby organizowania jakichkolwiek grupowych transportów, bo byliśmy w centrum miasta, a poza tym gości było może ze 30 osób albo i mniej. Muszę przyznać, że to kolejna rzecz, która bardzo mi się tu spodobała. Państwo młodzi chcieli mieć na swoim weselu tylko najbliższe osoby, by wszystkim móc poświęcić swój czas. Nie wyobrażali sobie takiej sytuacji, żeby ktoś musiał się przedstawiać jednemu z młodych (choć goście, naturalnie, między sobą się często nie znali). Oczywiście oznaczało to, że zaproszenia były imienne, bez żadnych osób towarzyszących. Jeśli jesteś z partnerem na tyle długo, że państwo młodzi mieli go/ją okazję wiele razy spotkać, on/ona dostanie też swoje imienne zaproszenie. Ale jeśli to miałaby być dla młodych obca osoba, to sorry, bliskim jesteś ty, a nie twój nowy partner. Wspomniana przeze mnie wzmianka, że znam sporo osób w Polsce, które szukają towarzystwa wśród znajomych, byleby tylko nie iść samotnie na wesele, została przyjęta wybuchem śmiechu pełnego niedowierzania. Jaki w tym sens?! Cóż powiedzieć, w pełni się z nimi zgadzam :).
Sala weselna znajdowała się w niewielkim domku dostosowanym do imprez na max. 40 osób. Budynek znajdował się nad wybrzeżem, skąd widok był przepiękny, więc i na dworze rozstawiono sporo krzeseł i stolików. Przy tej niespotykanej w Sztokholmie pogodzie większość gości spędziła dużą część wesela na zewnątrz. Zaczęło się od kieliszka prosecco wzniesionego za zdrowie państwa młodych i informacji, że po sali będzie krążyła księga gości, gdzie będzie można wpisać swoje życzenia. Spędziliśmy na słońcu dobrą godzinę, rozmawiając ze sobą - goście pochodzili z całego świata i większość mówiła nieźle po angielsku, więc szybko zrobiło się swojsko i głośno - to chyba bardziej w brazylijskim niż szwedzkim stylu ;). Ciekawostką dla mnie okazało się, że gdy panna młoda znika (np. do toalety, poprawić makijaż itp.), to szwedzkim zwyczajem wszystkie kobiety na sali podchodzą do pana młodego, by go uściskać/pocałować - oczywiście zgodnie z równouprawnieniem działa to w dwie strony. Wyglądało jednak na to, że zwyczaj ten bardziej podobał się panu młodemu niż pannie młodej, która starała się jak najrzadziej znikać ;).
Po 16 rozpoczął się obiad. Elegancki, trzydaniowy, jak w jakiejś lepszej restauracji - najpierw starter i białe wino, potem danie główne i czerwone wino, na koniec lody na deser. Całość była dość sprawnie serwowana jedno po drugim, nie oznacza to jednak, że można było swobodnie usiąść i jeść, rozmawiając. Rozpoczęły się bowiem przemowy - i to jest już zdecydowanie tradycyjna część szwedzkiego wesela. Ledwo zaczynaliśmy jeść, a już rozlegał się dzwonek druhny, która wywoływała kolejną osobę do wygłoszenia przemówienia. Oczywiście, nie tak w ciemno - to Szwecja, tu wszystko musi być zaplanowane. Chętni do przemówień musieli się zgłosić odpowiednio wcześniej do druhny, by wyznaczyć im porę wystąpienia, a także powinni byli wysłać treść przemówienia, żeby można je było potem dodać do księgi pamiątkowej. Tu nie ma miejsca na spontany! ;) Siedząca naprzeciwko mnie Szwedka rzuciła, że standardowo co najmniej 1/3 gości wygłasza przemówienia, więc powinniśmy się cieszyć, że jest tu tylko 30 osób. Na większych weselach to spokojnie można usłyszeć ze 30 przemówień... Zaczęli rodzice panny młodej, w żartobliwy sposób wyliczając to, co łączy, a co dzieli parę. Potem był wujek, siostra, babcia, kuzynka... Szwedzi wiedzą, że przemówienia to standard, więc większość miała coś do powiedzenia. Nawet sama panna młoda chciała wygłosić przemówienie o tym, jak poznała swojego Brazylijczyka (przez portal randkowy ;) ) i jak wyznał jej miłość - informując ją, że dodał ją do swojego Excela (chyba tylko my, finansiści pracujący w Excelu na co dzień, uznaliśmy to za normalne, że jak związek robi się poważny, to trzeba mu utworzyć oddzielną kategorię w budżecie domowym...). Ze strony rodziny pana młodego przemówień było mniej - były za to dłuższe i bardziej osobiste, a nawet z nawiązaniami religijnymi. Na koniec wypowiadali się przyjaciele ze szkoły, koledzy z pracy, współlokatorzy... Kto chciał, mógł coś wygłosić. Co więcej, prawie wszystko było po angielsku. Szwedzi (poza babcią panny młodej) mówili po angielsku tak płynnie, jakby to był ich język ojczysty - nikogo to chyba nie zaskoczyło. Brazylijczycy mieli więcej problemów, na szczęście drużba sprawdził się nieźle jako tłumacz angielsko-portugalski. Stoły już dawno opustoszały, gdy przemówienia dobiegły końca.
Co warto też wspomnieć - podczas obiadu nie było żadnej muzyki. Po pierwsze, bo przeszkadzałaby w przemówieniach, a po drugie - zespół złożony z członków rodziny chciał też normalnie uczestniczyć w obiedzie. Gdy kelnerzy zaczęli sprzątać talerze, gości poproszono na taras na fikę - przygotowano kawę i herbatę i można było znów spokojnie porozmawiać na dworze. W międzyczasie kelnerzy posprzątali stoły, część odstawili na boki (to nie polskie wesele, tutaj po obiedzie się już nie je ;) ), by zrobić trochę miejsca do tańca w niewielkiej sali. Młodzi odtańczyli swój pierwszy taniec do utworu skomponowanego przez ojca panny młodej, potem dołączyło do nich kilkoro najbliższych osób z rodziny. Reszta gości raczej się nie przyłączyła (co mnie bardzo ucieszyło, bo z całego serca nienawidzę tańczyć), tylko zgotowali owację - szczególnie pannie młodej, która też zaśpiewała - po czym z powrotem wyszli na dwór. Po krótkim czasie sala opustoszała i wszyscy siedzieli na zewnątrz, ciesząc się przepiękną pogodą. Alkoholu więcej nie było - wiadomo, Szwecja - więc tak po 19-20 wszyscy rozmawiali już tylko przy samej wodzie ;). Wieczorem ludzie zaczęli się zbierać, wesele stanowczo nie było zaplanowane na całonocne. Gdy rodzice młodych zniknęli koło 22, był to dla większości sygnał, że impreza dobiega końca. Razem ze znajomymi zmyliśmy się ok. 23 - byliśmy jednymi z ostatnich. Do tego byliśmy bardzo głodni, bo już kilka godzin minęło od smacznego, jednak niewielkiego obiadu. Uczucie zdecydowanie nieznane po polskich weselach ;). Cóż, wstyd się przyznać, ale prosto z wesela wzięliśmy ubera do... całodobowego McDonald'sa - tak jeszcze wesela nie kończyłam ;).
Sobota to był ten jedyny dzień towarzyski, bo na szczęście niektórzy w lipcu nie wyjeżdżali, inni akurat zdążyli wrócić z urlopu. Najpierw umówiłam się z Agnieszką i jej Panem B. ;) na spacer po Gamla Stan - mając trochę czasu z rana, odwiedziłam też nowo otwarte Muzeum Żydowskie, no i zjadłam lunch w restauracji, gdzie przekonałam się, że owszem, wciąż potrafię zamówić danie po szwedzku... i podziękować za nie po niemiecku ;).
Wieczór zaś spędziłam z innymi znajomymi, których początkowo nie spodziewałam się w Sztokholmie spotkać - w końcu okres urlopowy... Na moje szczęście wrócili z urlopu akurat w piątek i już w sobotę chcieli się ze mną spotkać :). Zaproponowali okolice Mälarhöjden, na co natychmiast przystałam, choć nigdy wcześniej w tej części Sztokholmu nie byłam. Ich wybór nie był przypadkowy - ledwo zjedliśmy kolację, poszliśmy od razu na wybrzeże i trafiliśmy na zachód słońca. I mimo że nie od dziś wiedziałam, że zachody w Sztokholmie potrafią być nieziemskie, to ten w Mälarhöjden naprawdę wywarł na mnie wrażenie. Zdjęcia nie oddają tych kolorów, a do tego ta cisza, spokój, jedynie szum wody... :)
W niedzielę miałam już lot powrotny do Wiednia - na szczęście wieczorową porą. Mogłam więc w pełni wykorzystać (tym razem turystycznie i rekreacyjnie) ostatni dzień w Szwecji. Z rana wybrałam się na hiking po rezerwacie przyrody, a gdy słońce zaczęło przypiekać (a plecak z komputerem i resztą rzeczy - ciążyć), skierowałam się na wybrzeże, by wsiąść na pokład i popłynąć na archipelag. Przyznam, że woda i wyspy wszędzie wokół to jedna z rzeczy, za którymi najbardziej tęsknię podczas austriackich upałów... :)

Prześlij komentarz

0 Komentarze