Advertisement

Main Ad

Kraków i letnie załamanie pogody

Lipcowy wyjazd do Krakowa miał być taki jak wszystkie wcześniejsze pobyty w tym mieście - towarzyski. Najpierw znalazłam tani lot Kraków-Wiedeń na niedzielę wieczór, a potem dobukowałam do tego autobus w przeciwną stronę na piątkowe popołudnie. Wolałam to niż lot w sobotę w środku dnia, choć w busie spędziłam siedem godzin, dojeżdżając na miejsce po 23 - mimo to całą sobotę miałam do wykorzystania na miejscu. W Krakowie byłam już wcześniej wielokrotnie i - nie licząc pierwszego razu jakoś w czasach szkolnych, gdy odhaczyło się parę takich miejsc jak Wawel czy Kościół Mariacki - zawsze bywałam tam towarzysko lub służbowo. Schemat był też ten sam - spacer po Kazimierzu, starym mieście (jak była zima, to z zahaczeniem o grzańca galicyjskiego na jarmarku), wzdłuż Wisły, jakiś obiad, piwo, rozmowy... i powrót do Warszawy / Sztokholmu. Teraz też po znalezieniu połączeń napisałam do kilku osób, że mogę się spotkać w Krakowie i wszystkim to pasowało ;). Kalendarz na dwa dni wypełnił się dość szybko... i na szczęście nie tylko spacerami i jedzeniem. Bo nagle zdałam sobie sprawę, że choć byłam tu już tyle razy, to właściwie nie znam Krakowa. Może na starym mieście nie zabłądzę, ale właściwie poza Wawelem i Kościołem Mariackim to nigdzie w środku nie byłam. Po prostu nigdy - odkąd zaczęłam świadomie jeździć i zwiedzać - nie byłam w tym mieście turystycznie. I choć bardzo niewiele, to trochę udało się tym razem nadrobić :).
Zatrzymałyśmy się na Kazimierzu, po prostu chcąc się poruszać po Krakowie pieszo i żeby wszędzie było blisko. W dawnej żydowskiej dzielnicy - zwłaszcza przy ulicy Szerokiej - znajduje się sporo zachowanych i odrestaurowanych żydowskich miejsc, które tworzą niesamowity klimat. Dobrze wyszło, że zdecydowałyśmy się na nocleg w centrum, bo pogoda nagle postanowiła się załamać... Jeszcze na tygodniu było ponad 30 stopni i przez chwilę się nawet zastanawiałyśmy, jak tu zwiedzać w takich upałach. A tu nagle prognoza nam wyskoczyła z czymś w stylu: piątek ciepło i słońce, sobota zimno i deszcz, niedziela zimno i deszcz, ale od niedzieli wieczorem znów ładnie... Szczęście w nieszczęściu, że przynajmniej w sobotę deszcz przeszedł bokiem i choć widziałyśmy ciemne chmury na horyzoncie, to zmyły one tylko obrzeża Krakowa. Lać zaczęło dopiero wieczorem, ale pozwoliło nam to trochę w ciągu dnia połazić na sucho ;).
Zaczęłyśmy więc od zwiedzania, wykupując bilet na tzw. Trasę Pamięci, obejmującą trzy oddziały Muzeum Historycznego: Fabrykę Schindlera, Aptekę pod Orłem oraz Ulicę Pomorską. Punkt trzeci już sobie odpuściłyśmy, bo był bardziej na boku, ale dwa pierwsze udało nam się na spokojnie zwiedzić i poświęcę im zdecydowanie oddzielny wpis. Potem zajrzałyśmy do Słowiańskiej Uczty na pierogi (dużo bardziej je doceniam, odkąd mieszkam za granicą) i skierowałyśmy się na rynek. Weszłyśmy na chwilę do Sukiennic, odpuszczając sobie jednak trasę podziemną, gdzie koleżanki już były i nieszczególnie polecały ;). Zresztą na rynku jest tyle miejsc, gdzie można by usiąść na drinka, że nie było się nawet co zastanawiać co teraz robimy...? :)
W lecie w Krakowie odbywał się Summer Jazz Festival, więc grzechem byłoby nie skorzystać z okazji i nie zahaczyć o jakiś koncert. Pospacerowałyśmy więc jeszcze trochę po centrum, by przed 18 usiąść przy Małym Rynku, gdzie już rozstawiono scenę, i poczekać na resztę znajomych, którzy mieli dołączyć wieczorem. Nie wiem, może się nie znam na jazzie, albo może trafiliśmy na zły koncert... Bądź co bądź dość szybko się stamtąd zmyliśmy ;). Wieczór spędziliśmy już na spokojnie w Chaczapuri na gruzińskiej obiado-kolacji... z idealnym wyczuciem czasu. Ledwo się na dobre rozsiedliśmy, z nieba lunęło :).
I niestety, nie wypogodziło się już do niedzielnego późnego popołudnia. W niedzielę zjadłyśmy jeszcze wczesny lunch i moje dziewczyny zebrały się z powrotem do Lublina, a ja miałam jeszcze trochę czasu na spacer po mieście. Zaczęłam znów od Kazimierza i ulicy Szerokiej, podchodząc do Synagogi Remu i położonego tuż obok cmentarza żydowskiego - najstarszego w Krakowie. Na jednym bilecie można zwiedzać i cmentarz i synagogę i przez chwilę o tym myślałam... jednak w tym momencie kropiący dotąd deszcz zamienił się w masakryczną ulewę. Zdecydowanie nie była to pogoda na spacer po cmentarzu, więc szybko schowałam się pod parasolem pobliskiego sklepiku z pamiątkami.
Po jakimś czasie stwierdziłam jednak, że ile można stać i nic nie robić - skoro pogoda nie pozwala na spacer po mieście, można by chociaż zwiedzać coś w środku. Najlepiej coś na tyle dużego, żeby pozwoliło przeczekać ulewę. Mój wybór padł na odtworzoną po wojnie Starą Synagogę, do której wstęp kosztuje 11 zł.  Nie jest duża, ale liczne wystawy ze sporą ilością tekstu pozwalają zająć czas - do tego w ciekawy sposób. No i cel został osiągnięty - kiedy wyszłam, nie padało... przez najbliższe dziesięć minut ;).
Starą Synagogę polecam jednak odwiedzić każdemu, kto choć trochę interesuje się kulturą żydowską - nie dla samej budowli, bo architektura jest dość prosta, ale dla naprawdę ciekawie zrobionej ekspozycji stałej. Przedmioty używane podczas nabożeństw i rytuałów, zdjęcia, ryciny, opisy świąt i tradycji - całość podzielona na trzy części: synagoga, święta i obrzędy oraz życie prywatne. Do tego w ramach ekspozycji tymczasowej była wystawa w stylu tych, które naprawdę uwielbiam - fotomontaże dawnych zdjęć ze współczesnymi, zrobionymi w tym samym miejscu.
Po południu wciąż padało, jednak nie była to już ulewa, tylko lekki deszczyk, który mi aż tak nie przeszkadzał - kaptur na głowę i można iść na spacer. Znów skierowałam się na rynek - wciąż pełen ludzi, niezależnie od pogody. Jedyną różnicę stanowiły rzędy stojących wokół dorożek. W sobotę, gdy nie padało, chętnych na przejażdżkę było mnóstwo i co rusz mijały nas konie. W niedzielę woźnice próbowali bezskutecznie zachęcić turystów do przejażdżki, ale ci woleli jednak suchsze miejsca... ;)
Na popołudnie umówiłam się jeszcze z koleżanką z Erasmusa, więc z rynku skierowałam się w stronę knajpki Mañana serwującej tapasy, gdzie się umówiłyśmy. Po drodze mijałam Park Strzelecki z charakterystycznym budynkiem Celestatu - siedziby Bractwa Kurkowego. Zresztą Bractwo rozgościło się w parku na dobre - znajdziemy tu liczne tablice pamiątkowe z wyszczególnionymi królami kurkowymi, pomniki co niektórych, a także posągi papieża czy polskich królów. Powoli zaczynało się też przejaśniać, więc na spokojnie spacerowałam po parku, czekając na koleżankę.
Mój wylot z Krakowa był bardzo późno - według rozkładu o 22:40, a wiadomo, że wieczorem tanie linie rzadko trzymają się rozkładu. Balice nie są też znowu tak daleko od Krakowa, bym musiała nie wiadomo jak wcześnie wyjeżdżać z miasta. Dlatego też po tapasach wybrałyśmy się na ostatni spacer wzdłuż Wisły... i akurat, jak miałam wyjeżdżać, wyszło słońce ;). Ot, moje tradycyjne szczęście do pogody!

Prześlij komentarz

0 Komentarze