Advertisement

Main Ad

U podnóża Himalajów, czyli Nepal z Rainbowem

Każdy, kto mnie choć trochę zna, wie, że wycieczki zorganizowane to nie moja bajka. Ostatni raz z biurem podróży pojechałam dziesięć lat temu do Turcji, a i tak biuro organizowało tylko transport, nocleg i wyżywienie, a na miejscu czas mogliśmy sobie zorganizować sami. Od tej pory każdy kolejny wyjazd - a było ich sporo - ogarniałam zawsze na własną rękę. W związku z tym perspektywa wycieczki zorganizowanej - i to naprawdę zorganizowanej w pełni, bo objazdówki (po raz pierwszy w życiu, swoją drogą) - naprawdę mnie przerażała ;). Zdecydowałam się jednak, bo Nepal mi się marzył od dawna, a zobaczenie Himalajów brzmiało jak niezły pomysł na prezent dla samej siebie z okazji 30 urodzin. Biuro podróży pomagało zaś zaoszczędzić czas - nie tylko ten spędzony na organizacji i formalnościach (co w Nepalu podobno potrafi swoje potrwać), ale też i na miejscu. Ile z dalej położonych miejsc musiałabym sobie odpuścić, gdybym poruszała się transportem publicznym? A do wielu innych pewnie musiałabym tłuc się dużo dłużej i w mniej wygodnych warunkach niż autokar wycieczkowy... Stara już jestem, cenię sobie wygodę ;). Zatem padło na wyjazd z biurem podróży, w tym przypadku Rainbowem, który miał najciekawsze oferty w pasującym mi terminie. Rainbow oferuje trzy wycieczki do Nepalu, zresztą bardzo do siebie podobne - U podnóża Himalajów, to samo lecz De Luxe (czyli hotele 4* zamiast 3*) oraz  Spójrz na chmury z góry, gdzie kilka punktów nieco zmieniono, by program był bardziej aktywny (np. dodano rowery w okolicy Katmandu). Wszystkie trwają 11 dni, z czego 9 jest się na miejscu, a pozostałe 2 poświęcone są na podróż z przesiadką.
Początkowo wybrałyśmy opcję De Luxe, którą - niestety - po paru tygodniach odwołano ze względu na niewystarczającą ilość chętnych. Jako że zmiana terminu nieszczególnie wchodziła w grę (miałam już zarezerwowane przeloty do Warszawy), zdecydowałyśmy się na zmianę wycieczki na zwykłą U podnóża Himalajów w tych samych datach - program w 100% ten sam, tylko noclegi w gorszym standardzie. Rainbow zgodził się na to, pod warunkiem, że... dopłacimy. Za pogorszenie standardu. No chyba kogoś pogrzało ;). Choć trzeba im przyznać, że nie robili szczególnych problemów i w tej wyjątkowej sytuacji zgodzili się na zachowanie oryginalnej ceny. Wciąż uważam, że powinni nam trochę zwrócić, ale nie lubię kopać się z koniem, jak to się mówi. Zresztą, nie tylko nasza wycieczka została odwołana. Nie odbyła się też wcześniejsza U podnóża Himalajów, odwołano Spójrz na chmury z góry... Niektórym pomieszało to plany zdecydowanie bardziej niż nam, więc nie narzekam ;). Bądź co bądź, te niedobitki z różnych wycieczek Rainbow dołączył do listopadowej U podnóża Himalajów, tworząc łącznie grupę liczącą sobie 35 osób. Ledwo usłyszeliśmy o tym na lotnisku, ludzie zaczęli się krzywić - to powinno być rozbite na dwie wycieczki! Zgadzałam się z tym w 100%, bo 35 osób na jedną grupę to po prostu masakra. Zazwyczaj, gdy widzę takie tłumy podczas zwiedzania, uciekam jak najdalej i przepuszczam, bo nie da się nic zobaczyć. Teraz nie mogłam uciec - musiałam za tą grupą podążać i albo stając na czubkach palców oglądać coś nad głowami innych, albo próbować zostać na końcu i obejrzeć po wszystkich (co nie było łatwe, bo więcej osób myślało podobnie). W efekcie w wielu miejscach czułam niedosyt, że nie mogłam zobaczyć wszystkiego tak dobrze, jakbym tego chciała, bo wielka grupa utrudniała zwiedzanie. Plus był jednak taki, że zdecydowana większość grupy to byli bardzo fajni ludzie i szybko z Olą znalazłyśmy parę osób, z którymi trzymałyśmy się podczas posiłków czy różnych wycieczek. A tych kilka pozostałych... ignorancja fajna rzecz.
Początkowo miałyśmy lecieć Qatar Airways z przesiadką w Doha, ale na tydzień przed wylotem Rainbow poinformował uczestników o zmianie przewoźnika. Było to zastrzeżone w umowie, więc na wszelki wypadek dałam sobie więcej czasu przy lotach Wiedeń - Warszawa i z powrotem, i dobrze na tym wyszłam :). Zatem zamiast Kataru miałyśmy ZEA - najpierw lot Emirates do Dubaju, a stamtąd FlyDubai do Katmandu. W obie strony kilkugodzinne przesiadki, więc mogłyśmy trochę połazić po lotnisku w Dubaju, które naprawdę lubię - na szczęście nawet w środku nocy wszystko tam jest otwarte. Najgorszą częścią podróży był przelot FlyDubai - arabskimi tanimi liniami lotniczymi. Ot, taki Ryanair dla emigrantów z państw typu Nepal czy Bangladesz, lecących do pracy w krajach Zatoki. Wygodny również jak Ryan czy Wizz... Po ponad pięciu godzinach lotu bolało mnie wszystko od prób znalezienia w miarę wygodnej pozycji ;). Ale ten moment, gdy rozbudziłam się z pół-drzemki, a za oknem zobaczyłam wystające ponad chmurami szczyty Himalajów i kapitan ogłosił, że zbliżamy się do Katmandu... Bezcenny!
Rainbow przygotował nam wnioski wizowe z podpowiedzią, jak je wypełnić, ale okazało się to niepotrzebne. W Katmandu zrezygnowano z papierowych wniosków, w zamian stawiając maszyny, gdzie skanujemy paszport i wprowadzamy informacje dotyczące pobytu (na ile dni, w jakim celu, gdzie się zatrzymujemy, itp.) - w pobliżu stoi pracownik lotniska, który pomaga w obsłudze, gdy coś nie działa. Automat robi nam też zdjęcie, więc przywiezione ze sobą zdjęcie do wizy okazuje się niepotrzebne. W kasie obok płacimy też za wizę (15-dniowa kosztuje 30 dolarów) i wypełniamy niewielką karteczkę wjazdową, dostępną na pobliskim stole. Z tym wszystkim idziemy do kontroli paszportowej, gdzie mogą nam zadać dodatkowe pytania, np. jakie miejsca w Nepalu planujemy odwiedzić, czy wcześniej byliśmy w tym kraju, itp. Mi zadali dwa krótkie pytania, po czym wiza wbita i Welcome to Nepal, ale niektórych maglowali trochę dłużej - większość stała w kolejce przede mną ;P. A że z Olą pomagałyśmy jeszcze w tłumaczeniach (nie wszyscy na wycieczce znali angielski), od kontroli odeszłyśmy ostatnie. Nasze bagaże już czekały na nas - tak jak i reszta grupy na zewnątrz lotniska... Pozwoliłyśmy im jeszcze chwilę poczekać ;). Przy wyjściu z lotniska znajduje się punkt, w którym można zakupić miejscową kartę SIM. Pakiet dwutygodniowy w sieci NCell, 14 GB internetu plus pół godziny połączeń lokalnych, kosztuje 12 dolarów - wystarczył mi w zupełności. Żeby zakupić kartę SIM, musimy wypełnić formularz, dać paszport i wizę do zeskanowania, no i dołączyć do tego zdjęcie wizowe (przydaje się w końcu ;) ). Zasięg był prawie wszędzie, może poza dżunglą czy drogami gdzieś w górach, a internet naprawdę szybki. Na kupno rupii decydujemy się jednak dopiero w mieście, gdzie kurs jest lepszy niż na lotnisku - za 1 dolara dostaniemy 113 rupii, a za 1 euro - 124 rupie. Aż się człowiek bogatszy czuje, obracając tymi wszystkimi tysiącami ;).
Całość formalności na lotnisku zajęła naszej grupie niespełna dwie godziny, a przy wyjściu czekała już na nas pilotka. Mimo porannej godziny zostaliśmy zabrani do hotelu i mogliśmy się zakwaterować, a także - co chyba jeszcze ważniejsze po długiej podróży - wziąć prysznic i się przebrać. Hotel był dla nas pozytywnym zaskoczeniem, bo w sumie po 3* w Nepalu naprawdę spodziewałam się bardziej spartańskich warunków. Tymczasem był prąd, ciepła woda, wygodne łóżko, przyzwoite śniadania i kolacje (jeśli ktoś lubi wszystko smażone, bo w tym chyba się specjalizują nepalskie hotele...). Niektóre osoby z wycieczki narzekały na robactwo, ale my z tym miałyśmy szczęście i nic w swoim pokoju nie wypatrzyłyśmy.
Kiedy wszyscy się już jako tako ogarnęli, pilotka zarządziła zbiórkę i wyjazd na miasto. Ze względu na zmianę noclegów (dotąd Rainbow współpracował z innymi hotelami), trzeba było trochę pozmieniać kolejność zwiedzania. Dlatego już od pierwszego dnia nic nie zgadzało się z programem. Tzn. z perspektywy całej wycieczki, cały program został zorganizowany, no ale kolejność była kompletnie inna. I myślę sobie, że to dobrze, bo pilotka poprzestawiała wszystko w dużo sensowniejszy sposób - oryginalnie program zakładał krótki pobyt w miejscach, gdzie można by spędzić godziny, a pół dnia w takich, gdzie i godzina by wystarczyła...
DZIEŃ 1 - KATMANDU
Zatem zaczynamy od stolicy Nepalu, gdzie zatrzymaliśmy się na pierwsze dwie noce. Autokar zawiózł nas w okolice stupy Boudhanath (w polskiej Wikipedii - Bodnath, ale jakoś bardziej trafia do mnie angielskie nazewnictwo). To jedna z najważniejszych buddyjskich świątyń na świecie, również jedna z trzech najistotniejszych w Nepalu. Obchodzimy teren z pilotką, opowiadającą o stupie i buddyzmie, a potem mamy trochę czasu wolnego. Wykorzystujemy go między innymi na lunch w pobliskiej tybetańskiej knajpce.
Stamtąd jedziemy do kolejnej świątyni, tym razem hinduistycznej, poświęconej bogu Śiwie. Świątynia Pashupathinath jest położona kilkaset metrów od naszego hotelu, ale i tak na nocleg podjedziemy autokarem, by uniknąć pieszego lawirowania po ulicach. Nepalczycy w niczym nie ustępują w kulturze jazdy innym Azjatom (kto próbował przejść przez ulicę w Tajlandii czy Wietnamie, wie pewnie, o czym mówię ;) ). Nad świętą rzeką Bagmati pali się zwłoki, wszystko otacza dym, a kawałki popiołu unoszą się w powietrzu nawet w pobliżu hotelu. Zaś po całym terenie świątyni biegają małpki, będące dla niektórych większą atrakcją od okolicznej architektury. Podobno po zachodzie słońca na terenie świątyni odbywała się jakaś uroczystość z zapalaniem lampionów, ale z naszej grupy chyba nikt tego nie sprawdził - po wczesnej kolacji wszyscy po prostu padli spać, by odespać długą podróż i zmianę czasu.
DZIEŃ 2 - LOT NAD HIMALAJAMI, BHAKTAPUR, PATAN
Wyspać się nie dało, bo następnego dnia znów pobudka o nieludzkiej porze, tym razem na wycieczkę fakultatywną. Za 240 dolarów (jeśli wierzyć internetom, normalnie kosztuje to 194$, ale Rainbow też musiał zarobić ;) ) mogliśmy wybrać się na przelot nad Himalajami - ku mojemu zdziwieniu zgłosiła się na to prawie cała grupa. Nazwa wycieczki nieco na wyrost, bo wiadomo, że tak wysoko lecieć nie będziemy - chodzi bardziej o to, by nieco bardziej z bliska zobaczyć słynne ośmiotysięczniki ponad chmurami. Jesteśmy na lotnisku chwilę po 6, dostajemy karty pokładowe i przechodzimy przez kilka kontroli bezpieczeństwa. W końcu przewożą nas do samolotu linii Yeti Airlines - lokalnego przewoźnika, który ma w swojej ofercie również Everest Express. To godzinny przelot, z zagwarantowanym miejscem przy oknie, możliwością zajrzenia do kokpitu oraz lampką szampana, gdy minęliśmy Mt. Everest. Wrażenia niesamowite, nawet jeśli lot był nieźle opóźniony i do końca nie było wiadomo, czy wylecimy, bo Katmandu spowijała gęsta mgła (wymieszana ze smogiem).
Po wylądowaniu wróciliśmy do hotelu na szybkie śniadanie, po czym znów w trasę. Na drugi dzień pilotka zaplanowała odwiedzenie dwóch miasteczek położonych w dolinie Katmandu, słynnych ze swojej historycznej zabudowy. Najpierw przepiękny Bhaktapur, w którym odbywało się właśnie jakieś święto i całe miasteczko tonęło w intensywnej czerwieni sari kręcących się wszędzie kobiet. W internecie widziałam zdjęcia licznych zniszczeń powstałych w wyniku trzęsienia z 2015, jednak większość centrum Bhaktapuru została już wyremontowana. Po zwiedzaniu mamy trochę czasu wolnego, a potem kierujemy się do Patanu - trzeciego największego miasta w Nepalu, które właściwie zlewa się w jedno z Katmandu, gdy patrzę na mapę. Choć nie mamy tego w programie, zaglądamy do pałacu Kumari - żyjącej bogini, w ciele kilkuletniej dziewczynki. Dostajemy tego zaszczytu (za 100 rupii od osoby ;) ), by pokłonić się u jej stóp i w ramach boskiego błogosławieństwa dostać czerwoną tikę na czole. Potem zwiedzamy pałac królewski, oglądamy z zewnątrz świątynie i mamy trochę czasu wolnego do zmroku, który tu zapada bardzo szybko, w okolicy godziny 17. Gdy wracamy do Katmandu, czuję niedosyt - w każdym z tych miast mogłabym spokojnie spędzić cały dzień.
DZIEŃ 3 - THRANGU TASHI, TREKKING, DHULIKHEL
Rano wystawiamy walizki, które zostają zabrane do autokaru i po wczesnym śniadaniu wyjeżdżamy z Katmandu. Jedzie się powoli, miasto i okolice stoją w korkach. Światła niby są, ale od trzęsienia ziemi nie działają - oszczędza się prąd. Zbierają więc tylko kurz unoszący się wszędzie wokół. Nepalczycy wychodzą na ulicę w maskach i szczerze żałuję, że nie pomyślałam, by też taką kupić na wyjazd. Byłam już w wielu miejscach, ale nigdzie nie było tak zanieczyszczonego powietrza jak w Katmandu. Wystarczy kilka godzin pobytu, by człowiek wypluwał płuca od nieustającego kaszlu, który przechodzi już następnego dnia po wyjeździe z miasta. Nie wyobrażam sobie, jak oni tak żyją... Do tego śmieci, walające się dosłownie wszędzie. Z krzywym uśmiechem żartowałam, że rzeka, w której jest wciąż więcej wody niż plastiku, może tu uchodzić za czystą - piją z niej zwierzęta, mieszkańcy robią pranie... Byliśmy tam chyba jedyni, którzy po wypiciu wody z butelki, nosili ten plastik ze sobą, szukając kosza - przecież można wyrzucić gdzieś obok...
Mamy w planach klasztor Thrangu Tashi, ale naszym autokarem tam nie dojedziemy. Dlatego w pewnym momencie przesiadamy się do mniejszych, lokalnych busów, które wiozą nas do góry po nieutwardzonych drogach. Trzęsąc na potęgę i wznosząc tumany kurzu, który czujemy nawet w środku, mimo zamkniętych okien. W końcu dojeżdżamy na miejsce i zabieramy się za zwiedzanie tej drugiej z trzech najważniejszych nepalskich świątyń - wnętrze jest naprawdę piękne, niestety, nie można robić zdjęć.
Klasztor zwiedzony, a kolejny punkt wycieczki mówi "następnie 8,5 km lekkiego trekkingu". Pilotka wspominała coś o 3-4 godzinach marszu, więc już się cieszę, że w końcu użyję przydźwiganych specjalnie w tym celu butów trekkingowych. W końcu to musi być niezła trasa, skoro robi się zaledwie 2 kilometry w godzinę... Jednak kolejne uwagi pilotki sprawiają, że decyduję się jednak na adidasy i jest to świetna decyzja. Bo ten tak zwany trekking to po prostu spacer piaszczystą drogą (znów tyle kurzu do wdychania!) przez pola i wsie. Nie ma tu nic z trekkingu. A te 4 godziny to nie wiem, skąd wzięte, bo dałoby się to przejść spokojnie w 1,5 godziny, zwłaszcza, że trasa biegła przez większość czasu z górki. Dałoby się, gdyby nie ogon. Przewodnik ciągle biegał między przodem a końcem wycieczki, prosząc tych pierwszych, by zaczekali, bo będzie miał problemy. To był fajny Nepalczyk, nie chcieliśmy mu robić problemów, ale serio...? Z 35 osób 32 szły równym, normalnym tempem - nikt nie wybiegał do przodu, choć wiadomo, że grupa się trochę rozciągnęła. Trzeba było ciągle czekać na trzy panie (ktoś rzucił komentarz, że widać wpływ tych wszystkich papierosków na ich kondycję) - i to w ten sposób, że szło się pół godziny, czekało kilkanaście minut, i tak w kółko. Ludzie już nieco podirytowani, bo zatrzymywać się gdzieś we wsi w kurzu, to żadna przyjemność. Tylko nieco rozbawiał nas starszy pan, który pojechał na wycieczkę sam, na krótko przed swoimi 86 urodzinami - też szedł jako jeden z pierwszych i nie rozumiał, jak można tak wolno chodzić ;). Dotarliśmy w końcu do autokaru, a i tam czekaliśmy jeszcze dobre pół godziny na niedobitki. Cały ten trekking to była jakaś porażka, która w ogóle nie powinna się była znaleźć w programie.
Nocleg mieliśmy zaplanowany w miejscowości Dhulikhel, a że trekking mimo wszystko zajął znacznie mniej niż zapowiadane cztery godziny, to pilotka postanowiła zrobić krótkie zwiedzanie miasteczka. To zdecydowanie mniej turystyczne miejsce niż Katmandu, Bhaktapur czy Patan, więc szybko rzuciły się w oczy jeszcze nienaprawione zniszczenia po trzęsieniu. Tutaj tyle pieniędzy nie płynie... Wieczorem autokar zawiózł nas po krętych drogach na obrzeża Dhulikhel do prostego guest house'u, gdzie mieliśmy zjeść kolację i spędzić noc. Po drodze usłyszeliśmy, że tu już możemy spodziewać się przerw w dostawie prądu, a i z ciepłą wodą mogą być problemy, bo ogrzewana jest panelami słonecznymi, zaś tego dnia słońca dużo nie było. Jednak znów nam się poszczęściło i bez problemu wzięłyśmy gorący prysznic, naładowałyśmy telefony, a resztę wieczoru spędziłyśmy przy nepalskim piwie i rumie, bo na tym końcu świata i tak nie byłoby gdzie wyjść. Podobno z Dhulikhelu jest fajny widok na dolinę Katmandu i góry, ale cóż - mgła, mgła i więcej mgły ;).
DZIEŃ 4 - DROGA DO POKHARY
Znów nie dano nam się wyspać - pobudka z samego rana, bo o 7 wyjazd, żeby przejechać Katmandu przed największymi korkami. Droga do Pokhary to jakieś 230 km, ale w Nepalu nikt nie mierzy odległości w kilometrach, tylko w czasie przejazdu. A czas przejazdu tych 230 km to ok. 7-8 godzin, bo tak to tu po prostu wygląda. To górzysty kraj, często się jeździ serpentynami i trzeba uważać, czy nic nie jedzie z naprzeciwka. Do tego monsuny nieraz uszkadzają drogi, które nie zawsze na bieżąco są naprawiane. Choć i tak mieliśmy szczęście, że nie natrafiliśmy na roboty drogowe - to by dopiero mogło spowolnić podróż... Czasem nawet trafiają się autostrady, gdzie droga jest prosta i w miarę gładka i można się rozpędzić nawet do ponad 60 km/godz ;). Trzeba tylko zapłacić za przejazd taką trasą, ale od pobierania opłat już są policjanci ze swoimi zeszycikami ;).
Co jakieś 2 godziny robiliśmy postoje na toaletę i coś do picia - wydłuża to podróż, ale robi ją znacznie wygodniejszą. I tak nie było żadnych planów turystycznych na popołudnie w Pokharze. Kiedy zbliżała się pora obiadowa, przewodnik zebrał od grupy informacje, na jakie pierożki mo-mo (lokalny specjał) się piszemy, po czym zadzwonił do przydrożnej restauracji, by wszystko było gotowe na nasz przyjazd... Marzenie ;). Oczywiście, nic nie było gotowe, bo krótko przed nami przyjechała wycieczka Chińczyków i wszyscy w knajpie byli zajęci nimi. Polecono nam posiedzieć pół godziny nad pobliską rzeką, a potem wszystko już będzie gotowe. Oczywiście, znów nie było. Po kolejnych kilkudziesięciu minutach zaczęto serwować pierożki mięsne, a jeszcze później te wegetariańskie. Żadne mi nie podeszły - nie lubię pikantnych dań ;). Bądź co bądź, krótki z założenia postój trwał sporo ponad dwie godziny i znacząco wydłużył naszą podróż.
Do Pokhary dojechaliśmy po 11 godzinach, wymęczeni na maksa. Tutaj niesamowicie pozytywnym zaskoczeniem okazał się hotel. Niby też 3*, ale standard faktycznie europejski - wszystko wygodne i czyste, jedzenie dobre, woda gorąca, wi-fi śmiga... Aż się inni uczestnicy śmiali, że w końcu dostałyśmy swoje De Luxe, które chciałyśmy ;). Po kolacji poszłyśmy jeszcze połazić po turystycznej dzielnicy - tyle ludzi i świateł (tu prądu chyba nie brakuje), tak fajnie wszystko ogarnięte... Pokhara spodobała mi się od pierwszego wejrzenia. Poszłyśmy na drinki, znalazłyśmy skrzynki na listy (ciekawe, czy kartki dojdą? ;) ), a jak w końcu położyłyśmy się w wygodnych łóżkach, to zasnęłyśmy natychmiast.
DZIEŃ 5 - POKHARA I ANNAPURNA BASE CAMP
I znów trzeba było rano wstawać, ale tym razem bez problemu, a z ekscytacją ;). Na 6:45 zaplanowany mieliśmy wyjazd w osiem osób na przelot do Annapurna Base Camp. Tutaj już nie skorzystałyśmy z oferty wycieczki fakultatywnej Rainbowa, bo rzucili ceny wręcz z kosmosu - 370$ od osoby za przelot 5-6-osobowym helikopterem? Wystarczy się przejść po centrum Pokhary (a przecież tam mieliśmy hotel), by znaleźć znacznie bardziej konkurencyjne oferty. Nasz wybór padł na 4-osobowy helikopter (oferujący lepsze widoki) za 290$ - a dałoby się i taniej znaleźć, gdyby się miało więcej czasu niż tylko jeden dzień w Pokharze :). Wstałyśmy rano, wyjrzałam przez okno i od razu nie spodobało mi się to, co zobaczyłam. Miasto tonęło we mgle podobnej do tej w Katmandu, co opóźniała nasz lot nad Himalajami. Pozostający w kontakcie z lotniskiem przewodnik potwierdził moje przypuszczenia, co jakiś czas informując nas, że lotnisko zamknięte, nic nie lata. Pilotka twierdziła, że nie widzi zbytnich szans na poprawę - poprzednie dni były podobne. Kiedy więc usłyszałyśmy, że kolejna informacja będzie po 11 - a my siedziałyśmy jak na szpilkach od 6:45, stwierdziłyśmy, że szkoda naszego czasu wolnego. Prosząc pilotkę o kontakt, gdyby się coś poprawiło, wsiadłyśmy w taksówkę i podjechałyśmy do Międzynarodowego Muzeum Górskiego (znanego też jako Muzeum Himalaizmu). Ciągnęło mnie ono od dawna, a niestety nie znajdowało się w programie Rainbowa. Można się tu sporo dowiedzieć o wspinaczce, pierwszych zdobywcach szczytów - oddzielną wystawę mają nawet polscy himalaiści :).
A tu nagle informacja, że na lotnisku się trochę przejaśniło i kilka osób już pojechało, przygotowując się na lot. Zadzwoniłam do przewodnika, który potwierdził tę informację i dodał, że tamci już za parę minut startują. Nie było co się zastanawiać, złapaliśmy taksówkę i pojechaliśmy na lotnisko tak, jak staliśmy. Wszystkie zimowe ubrania zostały w hotelu, a na górze niby w okolicy zera stopni... Dotarliśmy na lotnisko i wszystko potem działo się bardzo szybko, dostaliśmy karty pokładowe, zabrali nas na kontrole bezpieczeństwa, przez płytę lotniska do ich baraku, gdzie nas zważono i spisano nasze dane. A w parę chwil później wylądował helikopter, który już zawiózł poprzednią grupę do bazy pod Annapurną - teraz przyszła kolej na nas. Samolot wcześniej był fajny, ale to przelot helikopterem wśród Himalajów okazał się zdecydowanie numerem jeden całego wyjazdu. Pilot wysadził nas przy bazie, zapowiadając powrót za pół godziny - tylko tyle czasu miałyśmy, by się rozejrzeć i zrobić mnóstwo zdjęć. Okazało się, że byliśmy drugą i ostatnią grupą, która poleciała tego dnia - w międzyczasie uniosły się chmury i lot stał się zbyt niebezpieczny. Już nasz powrót przyprawiał mnie czasem o szybsze bicie serca, gdy lecieliśmy przez mleko chmur, z którego gdzieniegdzie wyłaniały się skały po bokach...
Na 14 było ustalone zwiedzanie zorganizowane, bo - jak to ujęła pilotka - chociaż w Pokharze nic nie ma, to jednak trzeba zapewnić jakiś program tym, którzy nie uczestniczą w żadnych wycieczkach fakultatywnych. Pokhara to baza wypadowa w góry, ale sama w sobie nie jest zbyt interesująca. Popływaliśmy łódkami po jeziorze Phewa, w którym podobno czasem pięknie odbijają się widoczne w oddali szczyty Himalajów. Podobno, bo my widzieliśmy w tle tylko mgłę i chmury ;). Potem jeszcze szybkie zwiedzanie pomniejszych atrakcji Pokhary, które przyciągają raczej miejscowych, a nie obcokrajowców. Wodospady Devis, jaskinia Gupteshwor Mahadev oraz tzw. Mały Tybet - miejsca, które spokojnie można by odpuścić, gdyby nie to, że coś tu zwiedzać trzeba ;).
DZIEŃ 6 - ZAPALANIE SZCZYTÓW, JEZIORO PHEWA, PRZEJAZD DO CHITWAN
I kolejna wczesna pobudka, tym razem - dla odmiany - po 4... Znów na własne życzenie, na kolejną pozaprogramową wycieczkę. Zapalanie szczytów to oglądanie wschodu słońca w miejscowości Sarangkot, jednym z najlepszych punktów widokowych na Himalaje (głównie masyw Annapurny) w tej okolicy. Promienie wschodzącego słońca oświetlają po kolei poszczególne szczyty, sprawiając wrażenie, jakby ktoś je faktycznie zapalał jeden po drugim. Choć początkowo nie byłyśmy zbyt entuzjastycznie nastawione (było zimno, byłyśmy niewyspane i otoczone tłumem chińskich turystów), to jednak wschodzące słońce zdecydowanie nas rozbudziło. Wróciłyśmy do hotelu na śniadanie i miałyśmy trochę czasu wolnego, bo osoby, którym nie udało się dzień wcześniej polecieć na Annapurnę, podjęły kolejną (tym razem udaną) próbę. Żeby nie marnować czasu na drzemkę, wyciągnęłam Olę na spacer nad jezioro Phewa - góry się nadal nie odbijały, ale widoki były naprawdę warte spaceru.
Wróciłyśmy znad jeziora, kiedy ostatnie osoby wracały z lotniska, więc wkrótce potem wyruszyliśmy do kolejnego celu naszej objazdówki - parku narodowego Chitwan. Tym razem podróżowaliśmy drogą zrobioną w tym roku, więc jechało się znacznie szybciej i dotarliśmy na miejsce w porze obiadowej. Mieliśmy nocować w lodgy, więc spodziewałam się, że noclegi w Chitwan będą najgorszymi podczas całej wycieczki i tutaj się nie myliłam. O ile pokój sam w sobie był całkiem w porządku, to zagrzybiała łazienka i zardzewiała wanna skutecznie zniechęcały do długich pryszniców.
Późnym popołudniem pojechaliśmy nad rzekę, oglądać zachód słońca i wygrzewające się na piasku krokodyle. Przewodnik z parku (nie można się tu poruszać na własną rękę) zaprowadził nas też nieco w głąb lasu, gdzie mogliśmy zobaczyć i nosorożca. Pilotka się śmiała, że skoro na tygrysy bengalskie nie ma co liczyć (jest ich niewiele i tak dużą grupą właściwie nie było szans na ich zobaczenie), to krokodyle i nosorożce zrobiły program. Wieczór zakończyliśmy na pokazie tańców lokalnych społeczności Tharu - całkiem fajne, choć chyba spodziewałam się czegoś innego, mniej skomercjalizowanego...
DZIEŃ 7 - PARK NARODOWY CHITWAN
Chyba nikogo nie zaskoczę stwierdzeniem, że znów trzeba było rano wstawać? ;) Poza ostatnim dniem w Katmandu, codziennie wstawaliśmy najpóźniej o 7 i w pewnym momencie chyba się już do tego przyzwyczaiłam. Siódmego dnia wybraliśmy się zobaczyć dżunglę o poranku - znów w gęstej mgle, która powoli się rozwiewała. To był też punkt programu, który stresował mnie najbardziej. W wąskiej, wyrzeźbionej w pniu łódce siedzieliśmy w 10 osób (łącznie ze sternikami) i powoli sunęliśmy zamgloną rzeką. A panowie co rusz pokazywali wyglądające z wody krokodyle. I tylko krążyła w głowie ta myśl: jeśli poruszę się za bardzo i łódka się zachwieje, to możemy wszyscy wpaść do wody z krokodylami. Brzmiało zachęcająco, więc oczywiście do łódki wsiadłam. I nawet stwierdziłam, że czuję się w niej zadziwiająco stabilnie, pod warunkiem, że nie wykonuje się zbyt intensywnych ruchów ;).
Z łódki wysiedliśmy przy centrum hodowlanym słoni. To stąd bierze się słonie, które służą m.in. do wycieczek turystycznych po dżungli. Na szczęście nikt z grupy się na to nie zdecydował, choć Rainbow oferuje taką atrakcję w ramach wycieczek fakultatywnych. Wystarczy poczytać o tutejszych metodach tresowania zwierząt (nawet się z tym nie kryją), popatrzeć na przykute łańcuchami słonice, kiwające się w chorobie sierocej... Nie wyobrażam sobie, by ktoś chciał potem wsiąść na tak męczonego słonia.
Po obiedzie podjechały po nas samochody, by zabrać nas na jeep safari. Po drodze zajrzeliśmy jeszcze na chwilę do miejscowej wioski, żeby zobaczyć, jak żyją lokalsi, ale było to dla mnie dziwne doświadczenie. Tak chodzić i zaglądać do cudzych domów, podczas gdy gospodarze gdzieś stoją czy siedzą z boku, często kompletnie ignorując turystów. Dlatego ucieszyłam się, gdy wróciliśmy do samochodów i mogliśmy w końcu pojechać na to safari. Z góry nas uprzedzano, by nie spodziewać się niczego na miarę afrykańskich safari, no i na pewno nie było to w takim stylu. Ale zobaczyliśmy sporo ptaków, saren i jeleni, krokodyle, a na koniec i nosorożca. A do tego przewiało nas tak bardzo, że po powrocie ustawiłyśmy w pokoju grzanie na 30 stopni, inaczej się nie dało ;).
DZIEŃ 8 - POWRÓT DO KATMANDU
Znów czekało nas kilka godzin w autokarze, choć na szczęście mniej niż w trasie Katmandu-Pokhara. Tym razem za to z częstszymi postojami - nepalskie jedzenie dało się we znaki części grupy. W Katmandu nie kierowaliśmy się od razu do hotelu, ale odwiedziliśmy trzecią i ostatnią z najważniejszych nepalskich świątyń: Swayambhunath. Powszechnie znana jest jednak jako po prostu świątynia małp, bo tych zwierząt jest tu całe zatrzęsienie. Małe małpki mnie natychmiast zachwyciły, ale wiedziałam, że muszę uważać - duże z kolei potrafią być mocno wredne. Ze świątyni rozciąga się też widok na całe Katmandu - znów, podobno przy ładnej pogodzie widać i wyższe góry, ale unoszący się nad miastem smog mocno ogranicza widoczność.
Ostatni wieczór w Nepalu miał być zrobiony bardziej luksusowo. Nawet załapaliśmy się na hotel 4* w centrum Katmandu - nie to, że narzekam, ale 3* w Pokharze biły 4* w Katmandu o głowę ;). Mimo wszystko muszę jednak przyznać, że wszystkie noclegi w Nepalu przerosły moje oczekiwania - może jednak ten brak oczekiwań na wstępie nie jest taki zły ;). Ostatnią kolację mieliśmy na mieście, a nie w hotelu. Program reklamuje ten punkt w ten sposób: Kolacja w lokalnej, newarskiej restauracji połączona z pokazem tańców i muzyką na żywo. Kto by normalnie zaufał położonej gdzieś na uboczu knajpie, która wszędzie musi mieć napisane: autentyczna kuchnia nepalska? Od razu widać, że wszystko pod turystów... A te lokalne nepalskie przystawki - popcorn i frytki - no, pierwsza klasa ;). Jedzenie takie sobie, na pokazy nikt nie zwracał szczególnej uwagi (bo jedliśmy) - punktu z programu może bym nie wywalała, ale zdecydowanie zmieniłabym miejscówkę...
DZIEŃ 9 - KATMANDU, KIRTIPUR
Ostatni dzień w Nepalu był już dość luźny, zwłaszcza, że wylot planowo po 22, a w programie nie zostało prawie nic do zrealizowania. W końcu mogliśmy pospać trochę dłużej niż do 7, bo zwiedzanie zaczynało się dopiero o 10. Koniec świata ;). Najpierw poszliśmy do centrum Katmandu, zobaczyć słynny Plac Durbar, otoczony piękną, historyczną architekturą - niestety, plac mocno ucierpiał podczas trzęsienia ziemi i wciąż nie wszystkie prace remontowe zostały zakończone. Choćby pałac królewski jest wciąż jednym wielkim miejscem remontowym. Zajrzeliśmy też do pałacu Kumari - ta z Katmandu jest najważniejsza w Nepalu i nawet udało nam się przez chwilę ją zobaczyć. Nie można robić zdjęć, a boginka pokazuje się w oknie tylko na chwilę, spogląda na ludzi w dole, po czym się chowa.
Z Katmandu pojechaliśmy jeszcze do pobliskiego Kirtipuru na kilkudziesięciominutowy spacer. Z miasta rozciąga się fajny widok na całą dolinę Katmandu, mogliśmy zobaczyć m.in. świątynię małp odwiedzoną poprzedniego dnia. Potem już tylko trochę czasu wolnego na ostatnie zakupy, po czym trzeba się zbierać na lotnisko...
Lotnisko w Katmandu to w ogóle inny świat. Podjechaliśmy autokarem i zobaczyliśmy tłumy Nepalczyków przepychające się do wejścia - pilotka nas uspokajała, że dla obcokrajowców są oddzielne wejścia. Na szczęście to prawda, ale i tak musieliśmy chwilę postać, bo przy wejściu była pierwsza kontrola bezpieczeństwa, żeby zobaczyć, co wnosimy na teren lotniska. Potem nadawanie bagażu - trwało to całe wieki, bo choć miejsca były z góry przydzielone, znaleźli się tacy, co próbowali długo dyskutować o ich zamianę, bo one muszą siedzieć wszystkie razem! Dobrze, że byliśmy na lotnisku dużo przed czasem... Już bez bagażu skierowaliśmy się na kolejną kontrolę bezpieczeństwa - wyciągało się tylko laptopy i aparaty, reszta mogła zostać w bagażu. Łącznie z płynami - gdzie prawie wszyscy mieliśmy półlitrowe napoje ze sobą, których nikt się nie czepiał i nie kazał wyrzucać. Pani z security przybiła na bilecie pieczątkę, że zostałam sprawdzona, więc poszłam dalej, gdzie inny pan sprawdzał, czy mam tę pieczątkę. Wiedzą, jak tworzyć nowe miejsca pracy ;). W końcu dotarliśmy do głównej części lotniska - jedynego międzynarodowego w Nepalu, co warto wspomnieć. Mają tam całe pięć bramek. I kompletnie nic do roboty. Nasz lot był trochę opóźniony, a opóźnienie zaczęło się zwiększać, bo nie było wolnej bramki, z której można by nas wysłać do samolotu. Na szczęście mieliśmy potem 6 godzin na przesiadkę w Dubaju, więc spóźnieniem się nie martwiliśmy. Po prostu woleliśmy czekać na lotnisku w Dubaju, a nie w Katmandu ;).
Mam bardzo mieszane uczucia po tej wycieczce. Bardzo się cieszę, że udało mi się polecieć samolotem wzdłuż szczytów i dotrzeć do Annapurna Base Camp. Jednak obie atrakcje nie znajdowały się w standardowym programie wycieczki. Szczerze, to gdybym nie korzystała z fakultatywnych opcji, to nawet nie zobaczyłabym Himalajów - podczas wycieczki, która je nosi w nazwie. Owszem, mieliśmy w planie parę punktów widokowych - Kirtipur, klasztor Thrangu Tashi czy nawet sama Pokhara, ale wszystko to zawsze tonęło we mgle, a często i w smogu. Jeśli więc nie widać nawet całego Katmandu, jak ma być widać ośnieżone szczyty Himalajów daleko w tle? Program był też dla mnie za luźny, mieliśmy za dużo czasu wolnego w miejscach, gdzie nawet nie było co robić, a jednocześnie za mało, by się bardziej oddalić i ogarnąć coś na własną rękę. Udało nam się zobaczyć dodatkowo dwa muzea - w Bhaktapurze i Katmandu, ale wszystko było nieco w biegu. Mimo to zdecydowanie nie żałuję wyjazdu, bo Nepal jest po prostu przepiękny. I mocno chcę wierzyć, że zajmą się w końcu problemem śmieci i smogu (o nierównościach społecznych nawet nie wspominam, bo to jest problem na kilka pokoleń). Bo marzy mi się tu powrót - tym razem na własną rękę - i jakiś dłuższy, prawdziwy trekking... :)
A jeśli chcecie poczytać o Nepalu bardziej szczegółowo, polecam poniższe wpisy:

Prześlij komentarz

0 Komentarze