Advertisement

Main Ad

Katmandu - zwiedzanie stolicy Nepalu

Naszą wycieczkę do Nepalu zaczęłyśmy i zakończyłyśmy w jego stolicy, Katmandu. Miasto było też naszą bazą wypadową do sąsiednich miasteczek, takich jak Bhaktapur czy Patan. Jakby się uprzeć, wszystko to, co widziałyśmy w Katmandu, dałoby się zobaczyć w jeden dzień - byłby to jednak dzień dość intensywny. Stolica Nepalu stoi w wiecznych korkach, światła uliczne nie działają, choć na głównych skrzyżowaniach ruchem czasem kieruje policja. Swoją drogą, współczuję tym policjantom, bo mimo masek nawdychają się pewnie mnóstwa spalin i kurzu. Mijaliśmy raz elektryczną tablicę pokazującą poziom zanieczyszczenia powietrza - przekraczający ośmiokrotnie dopuszczalne limity... Zatem, dałoby się to wszystko zobaczyć w jeden dzień, ale na szczęście program naszej wycieczki nie był tak intensywny. Łącznie spędziłyśmy w Katmandu 2,5 dnia - pierwszy dzień oraz ostatnie półtora. I znów - na szczęście było to rozbite, bo nie wyobrażam sobie dłuższego pobytu w Katmandu bez przerwy. Wystarczy dzień, by człowiek zaczął czuć się jak alergik. Kaszel, katar (i czarne chusteczki do nosa, gdy próbujemy ten nos wydmuchać), łzawiące oczy... A wszystko to przechodzi, jak ręką odjął, następnego dnia po opuszczeniu stolicy. Zakładam, że podobnie człowiek się czuje w Pekinie, biorąc pod uwagę ich poziom zanieczyszczeń... Ale że nie miałam dotąd przyjemności odwiedzenia Chin, to Katmandu zdobywa zaszczytne pierwsze miejsce w moim rankingu masakrycznie brudnych miast z ciężkim powietrzem.
Nie chodzi mi jednak o to, by kogokolwiek zniechęcić do wizyty w Katmandu (serio ;) ). Naprawdę uważam, że jeśli już odwiedzamy Nepal, warto choć jeden dzień poświęcić jego stolicy. Po prostu najlepiej mieć ze sobą maseczkę z filtrem i jak najmniej oddychać ;). Do tego warto wziąć pod uwagę dwie rzeczy. Po pierwsze, główne atrakcje turystyczne to wszelakie świątynie oraz plac Durbar - duża część znajduje się na liście UNESCO. Po drugie, Nepal w 2015 roku nawiedziło trzęsienie ziemi, zabijając prawie 9 000 osób i raniąc ponad 22 000. Mnóstwo budynków w Dolinie Katmandu obróciło się w ruinę w ciągu kilku minut. A warto przy tym wspomnieć, że na liście Business Insidera Nepal zajął 25 miejsce wśród najbiedniejszych państw świata - bez międzynarodowej pomocy Katmandu do dziś byłoby ruiną... Na szczęście międzynarodowa pomoc płynęła do Nepalu hojnie, nawet jeśli część środków na miejscu rozpływała się w powietrzu. Dlatego też większość atrakcji w Katmandu została już naprawiona lub odbudowana (choć w wielu miejscach prace nadal trwają). Jednak wystarczy skręcić w mniej turystyczne uliczki, by zobaczyć budynki z popękanymi ścianami, podtrzymywane długimi kijami, a w nich sklepy, mieszkania... Przed wyjazdem spotkałam się z komentarzami, po co tam teraz jechać, skoro Nepal jeszcze się nie podźwignął z ruin? Cóż, cztery lata zrobiły swoje i już nie jest tak źle jak na początku. Ale przede wszystkim myślę, że właśnie w takich momentach turystyka jest potrzebna najbardziej, bo przyjeżdżający turyści zostawiają dolary (a w Nepalu się płaci za wszystko). Tu nikt nie da nam odczuć, że obcokrajowcy są w kraju niemile widziani - wręcz przeciwnie, wokół turystyki wyrosła oddzielna klasa średnia. Chociażby nasz pierwszy przewodnik opowiadał nam, że oprowadza grupy też po Bhutanie i Tybecie, a tak zarobione pieniądze pozwalają mu odkrywać świat. Na Facebooku pokazywał m.in. zdjęcia z wycieczki do Paryża - jeszcze parę lat temu na takie ekstrawagancje mogli sobie pozwolić jedynie najbogatsi. Dlatego myślę, że nie powinniśmy unikać odwiedzania krajów zniszczonych przez klęski żywiołowe, bo one naprawdę potrzebują naszych pieniędzy. To też jedna z głównych myśli mi przyświecających, kiedy zdecydowałam się nigdzie nie targować podczas zakupów, choć większość naszej wycieczki to robiła. Mi pięć złotych zaoszczędzonych na siatce pamiątek nie zrobi szczególnej różnicy - dla nich to może być kolejny posiłek...
Zatem zwiedzanie zaczynamy od... świątyni, bo przecież tu są głównie świątynie do oglądania ;). Buddyjska stupa Boudhanath to jedna z największych tego typu budowli na świecie, od 1979 roku znajdująca się na liście UNESCO. Niewiele wiadomo o jej powstaniu, choć zarówno Tybetańczycy, jak i Newarowie, mają na ten temat swoje legendy - szacuje się, że zbudowano ją w V-VI wieku. Dziś to jeden z najpopularniejszych celów pielgrzymek wyznawców buddyzmu - oni też złożyli się na odbudowę stupy po trzęsieniu ziemi. Zapewne to dzięki prywatnym funduszom świątynię udostępniono ponownie już w 1,5 roku po katastrofie, podczas gdy wiele innych, odnawianych za pieniądze rządowe, do dziś pozostaje w ruinie.
Do samej stupy wejść się nie da, okrążamy ją tylko - jak przystało - zgodnie z ruchem wskazówek zegara i przyglądamy się kręcącym młynkami modlitewnymi. Po tym, jak Nepal zalała fala uchodźców z Tybetu, wokół stupy rozkwitły tybetańskie sklepy i restauracje, decydujemy się więc na lokalny, tybetański obiad. Zaglądamy też do kilku kapliczek, naturalnie na bosaka i starając się nie przeszkadzać modlącym mnichom. Warto wspomnieć, że buddyzm jest drugą największą (po hinduizmie) religią w Nepalu - wyznaje ją prawie 10% populacji. Mimo że hinduizm jest zdecydowanie potężniejszy (ponad 80% wyznawców), to obie religie wydają się współgrać, a świątynie licznych hinduskich bogów przeplatają się tu z buddyjskimi stupami.
Można więc i zajrzeć do hinduskich świątyń - zaczynamy od Pashupatinath, poświęconej bogu Śiwie. Główna świątynia powstała w V wieku, ale na przestrzeni kolejnych stuleci rozrastał się wokół niej cały kompleks. Dziś zajmuje on 0,64 ha i obejmuje ponad 500 świątyń, kaplic i innych budowli. Oczywiście, jako niewierzący nie mamy wstępu do świątyni, ale możemy pospacerować po całym kompleksie - uważając na małpy, których tu mnóstwo i które traktują turystów jako dostawców jedzenia ;).
Przez kompleks przepływa święta rzeka Bagmati. Nad jej brzegiem odbywają się kremacje zwłok wyznawców hinduizmu - zresztą mogłyśmy się przyjrzeć fragmentom ceremonii z drugiego brzegu. Uznaje się, że rzeka oczyszcza z grzechów, więc wielu uczestników pogrzebu kąpie się w niej lub chociaż skrapia swoje ciała tą wodą. Biorąc pod uwagę, że w tej samej rzece oczyszcza się zwłoki przed kremacją, a potem wrzuca do niej pozostałości wraz z popiołem... Chyba bym się nie pisała na takie oczyszczenie ;). Wyznawcy hinduizmy wierzą w reinkarnację, więc nie ma tu żadnych dalszych tradycji związanych z ciałem, w stylu zbierania prochów do urny czy odwiedzania grobów. Prochy trafiają do świętej rzeki, a dusza trafia do nowego ciała, nie ma co za nią płakać.
Na początku pobytu nocowałyśmy w pobliżu świątyni Pashupatinath i nie była to najfajniejsza okolica. Do centrum kawałek, który wydłużał się w godzinach szczytu, a do tego unoszący się w powietrzu popiół... Dlatego miłą odmianą był ostatni nocleg w dzielnicy Thamel, będącej takim stricte turystycznym centrum Katmandu. Mnóstwo tu knajpek, kantorów i sklepików z pamiątkami - swoją drogą, rozbroiło mnie, że w sklepach odzieżowych manekiny się wiesza za szyję... Wygląda to nieco creepy. Gdziekolwiek się nie ruszy, już obskakują nas lokalni sprzedawcy, próbujący wcisnąć tanią biżuterię i inne drobiazgi.
Kiedy przebijemy się już przez Thamel, kierując się do placu Durbar, dotrzemy do miejscowych targów. Pamiątek tu już nie kupimy, ale wciąż wiele tu sklepików odzieżowych i spożywczych. To właśnie tu robią zakupy mieszkańcy Katmandu i przechodząc tędy, trzeba mieć oczy dookoła głowy. Przede wszystkim dlatego, że Nepalczycy wszędzie poruszają się na motorach i skuterach. Nawet te turystyczne ulice, które niby są zamknięte dla ruchu ulicznego, pełne są jednośladów - w końcu zakaz ruchu oznacza tylko samochody, prawda? Jak udaje im się manewrować w tym tłumie, nadal pozostaje dla mnie tajemnicą. Do tego tylko kierowca ma obowiązek noszenia kasku, a na prawie każdym skuterze siedzi też i pasażer - często w klapkach, bez kasku, z telefonem w ręku, bo po co się trzymać... Aż dziwne, że na każdym rogu nie napotyka się na wypadki drogowe. Choć to, że ich nie widać, nie znaczy, że ich nie ma. Po drugim dniu wycieczki ogłoszono nam zmianę lokalnego przewodnika, bo ten nasz dzień wcześniej miał wypadek na skuterze i musiał jechać do szpitala na badania. I, jak to sam ujął, dobrze, że miał kask, bo w innym wypadku nie miałby już głowy... Ot, ulice Katmandu.
Po drodze zatrzymujemy się na chwilę na niewielkim placu, którego centrum stanowi piętrowa świątynia (Janabahal) poświęcona Karunamayi. Choć to miejsce religijne głównie dla buddystów, zaglądają tu również wyznawcy hinduizmu. Znów okrążamy świątynię zgodnie z ruchem wskazówek zegara, strasząc przy tym dziesiątki gołębi siedzących na placu oraz dachu. Takich niewielkich świątyń i kapliczek jest w Katmandu mnóstwo, prawie na każdym większym placu znajdziemy jakieś miejsce kultu. Wstyd przyznać, ale szybko wszystko zaczyna się zlewać w jedną całość i potem rozpoznaje się tylko te największe, najsłynniejsze świątynie...
Docieramy w końcu do placu Durbar - cały obszar jest ogrodzony i biletowany. Otoczony licznymi świątyniami i kapliczkami, wciąż jest remontowany po trzęsieniu ziemi - spora część historycznych budowli runęła w gruzy w 2015 roku. Zaskakują mnie pustki na placu, który przecież też znajduje się na liście UNESCO - poprzednio odwiedzone świątynie były pełne turystów i pielgrzymów, po placu Durbar kręcą się tylko pojedyncze osoby i nasza zorganizowana wycieczka zdecydowanie rzuca się tu w oczy.
Chyba w najgorszym stanie jest pałac królewski, wciąż otoczony rusztowaniami, zza których dobiega hałas remontu. Kompleks pałacowy Hanuman Dhoka nie jest siedzibą królewską już od lat, co pewnie miało wpływ na powolny proces renowacji - rodzina królewska mieszkała tu do 1886 roku. Ostatnią siedzibą był pałac Narayanhity, w którym w czerwcu 2001 roku doszło do masakry. Następca tronu, książę Dipendra, zastrzelił króla oraz wielu innych członków swojej rodziny, a następnie próbował popełnić samobójstwo. Zarazem nie udało mu się to, i udało. Nie udało, bo nie zginął na miejscu, ale zapadł w śpiączkę. Leżał w niej wystarczająco długo, że zdążono go nawet koronować na następnego króla... po czym zmarł, nie odzyskawszy przytomności. Wtedy władzę przejął jego wujek, brat poprzedniego króla, którego nawet posądzano o zorganizowanie całej tej masakry, jako że sam nie przebywał wtedy w pałacu. Długo jednak nie porządził - próbował zwiększyć władzę królewską, co nie spodobało się Nepalczykom, którzy tłumnie wyszli na ulice. W 2006 roku przywrócony parlament ograniczył jego władzę, a kolejny - pod koniec 2007 roku - ogłosił Nepal republiką. Portrety wszystkich królów, aż do ostatniego - Gyanendry Bir Bikram Shah Dev - można obejrzeć w krużgankach starego pałacu.
Jednak najbardziej przyciągającą turystów atrakcją na placu Durbar jest zdecydowanie pałac Kumari. Z tego, co wyczytałam, słowo to może oznaczać zarówno dziewicę, jak i księżniczkę. W praktyce jest to żyjąca bogini w ciele kilkuletniej dziewczynki. Takie boginki znajdziemy w różnych miastach, ale najsłynniejsza jest właśnie ta królewska, mieszkająca w Katmandu. Jest mnóstwo legend, skąd wziął się ten kult - najpopularniejsza mówi, że król pożądał pomagającej mu bogini, a ona za karę odeszła i ubłagana zgodziła się wrócić tylko w ciele małej dziewczynki, której monarcha nie mógłby pożądać. Dlatego też Kumari musi być wieczną dziewczynką - w momencie pierwszej menstruacji Kumari opuszcza pałac, a na jej miejsce wybierana jest nowa dziewczynka. Ostatnia, Trishna Shakya, ma obecnie pięć lat, a wybrano ją dwa lata temu - sam proces wyboru nie jest najłatwiejszy, bo przyszła Kumari musi spełnić ponad dwadzieścia wymogów doskonałości... Polecam ciekawy artykuł na National Geographic o tym kulcie, bo po prostu niemożliwe jest ujęcie tego tematu w zaledwie jednym akapicie. Kumari prawie nigdy nie opuszcza pałacu, ale można ją zobaczyć, gdy od czasu do czasu błogosławi wiernych z okna. Mamy to szczęście, że trafiamy tam w odpowiednim momencie, gromadzimy się w tłumie na niewielkim dziedzińcu wewnątrz pałacu. Wszędzie wokół rozwieszono tabliczki z informacją, że robienie zdjęć Kumari jest surowo zabronione. Wśród zgromadzonych krąży kilka osób, pokrzykujących na turystów, by pochowali aparaty i telefony. W pewnym momencie w oknie pojawia się starsza osoba, oceniająca sytuację, czy na pewno nikt nie będzie próbował robić zdjęć. W końcu pojawia się i Kumari - mocno umalowana pięciolatka, która poważnym wzrokiem obrzuca zgromadzony tłum, nic nie mówiąc i nie uśmiechając się. Po dłuższej chwili dziewczynka znika - widzenie zakończone. Gdy wychodzimy na główny plac, jakaś kobieta stoi u wejścia i sprzedaje pocztówki z wizerunkiem bogini. Turyści zdjęć robić nie mogą, ale oficjalne pocztówki - czemu by nie? ;)
No i ostatnia świątynia, której podczas wizyty w Katmandu odpuścić sobie nie można - Swayambhunath. Kompleks składający się ze stupy, mniejszych świątyń i kapliczek, tybetańskiego klasztoru i wielu mniejszych budowli, takich jak chociażby biblioteka. Choć nie znamy dokładnej daty, w oparciu o dostępne źródła szacuje się czas powstania świątyni na okolice V wieku.  Mimo że Swayambhunath to buddyjski kompleks świątynny, odwiedza go też wielu hinduistów - znów to przenikanie się religii, które bardzo mi się podoba :).
Obok stupy Boudhanath, Swayambhunath jest drugim najważniejszym miejscem kultu dla buddystów w Nepalu. Ale nawet niemający nic wspólnego z buddyzmem turyści tłumnie zaglądają w to miejsce. Nie tylko dlatego, że to światowe dziedzictwo, choć na pewno lista UNESCO ma jakiś wpływ na turystykę. Kompleks świątynny znajduje się na szczycie wzgórza, z którego rozciąga się widok na całe Katmandu... albo prawie całe, gdy jego część przysłania smog i mgła ;).
Ponadto Swayambhunath zyskała sobie miano świątyni małp, nawet w odwiedzonym na początku Pashupatinath nie było ich aż tyle. Na wzgórzu żyją ich całe stada, które nie boją się ludzi - wręcz przeciwnie, nauczyły się już, że turyści to źródło pożywienia i trzeba uważać. Jak to ujęła przewodniczka, małp nikt nie szczepi, a chyba nie chcemy spędzić ostatnich dni w nepalskim szpitalu, przyjmując serię zastrzyków na wściekliznę? Więc choć przyglądałyśmy się im z bliska, nie podchodziłyśmy i nie karmiłyśmy ich - wystarczy, że robią to inni. Legenda głosi, że kiedy Manjushri wznosił wzgórze świątynne, dręczyły go wszy we włosach. Wiadomo, żywej istoty nie można zabić, więc wszy zostały zamienione w małpy, które rozbiegły się po wzgórzu. I biegają do dzisiaj ;).
Przed wyjazdem patrzyłam trochę w internecie, co zobaczyć w Katmandu. Z zaznaczonych przeze mnie punktów program wycieczki obejmował wszystkie - aż mnie to zaskoczyło. Bo w Katmandu nie ma za wiele do zobaczenia - tak naprawdę prawie cała turystyka opiera się na miejscach religijnych oraz leżących nieopodal Himalajach. Ale warto tu zajrzeć, bo jednak to jest naprawdę inny świat, który na szczęście podnosi się już - powoli, bo powoli - z gruzów po trzęsieniu ziemi.

A cenowo, na 2019 rok, wygląda to w ten sposób:
- stupa Boudhanath: 400 rupii (13,60 zł)
- kompleks Pashupatinath: 1000 rupii (33,95 zł)
- plac Durbar: 1000 rupii (33,95 zł)
- kompleks Swayambhunath: 200 rupii (6,80 zł)

Prześlij komentarz

0 Komentarze