Advertisement

Main Ad

Mosonmagyaróvár, czyli Węgry tuż za rogiem

Jeszcze mieszkając w Sztokholmie, zaczęłam swój nowy zwyczaj wyjazdów urodzinowych. Koniec października w wielu miejscach w Europie to wciąż ciepła, złota jesień - pogoda zdecydowanie lepsza od sztokholmskiej ;). Tradycję tę kontynuowałam też po przeprowadzce - poszło jeszcze łatwiej, bo moje urodziny są w Austrii świętem państwowym, więc nie muszę nawet brać specjalnie urlopu… Jednak w tym roku 26 X wypadł w sobotę, co trochę mieszało plany długiego weekendu. Postanowiłam więc wyjątkowo nie robić sobie żadnego dłuższego wyjazdu pod koniec października… zawsze jednak pozostają te krótsze ;). Szczególnie kiedy nawet na miejscu pogoda jest zdecydowanie bardziej przypominająca lato niż jesień. Mając już plany na sobotni wieczór, zaczęłam się rozglądać za miejscem położonym mniej więcej godzinę drogi od Wiednia i mój wybór padł na węgierski Mosonmagyaróvár.
Mosonmagyaróvár leży na trasie Wiedeń-Budapeszt, zaledwie ok. 15 km za granicą węgiersko-austriacką. Godzina pociągiem z Wiednia - pod warunkiem braku opóźnień (1,5 godz. z opóźnieniami, które miałam w obie strony ;) ). To jedno z takich miasteczek, co nie pojawiają się w przewodnikach, a nawet miejscowym nie przychodzi do głowy, że można tu wpaść turystycznie. Gdy czekałam na dworcu na opóźniony pociąg powrotny, zagadał mnie pewien Węgier. Gdy zorientował się, że nie jestem miejscowa, zapytał, czy zapomniałam kupić ważny bilet na pociąg i konduktor mnie z niego wykopał w Mosonmagyaróvár. Bo przecież to niemożliwe, że wysiadłam tu z własnej woli… ;)
Ale żeby nie było, nawet to trzydziestotysięczne miasteczko ma swoje atrakcje turystyczne. Dokładnie pięć, jeśli wierzyć nieco podniszczonej tablicy informacyjnej naprzeciwko dworca. Trzy muzea (dwa z nich  sobie odpuszczam), zamek oraz… spa, które wydaje się być największą z atrakcji, a przynajmniej przyciągającą najwięcej ludzi.
Z dworca do centrum jest kawałek do przejścia, spacer wśród małych domków jednorodzinnych przypominających raczej wieś niż miasto. Zmienia się to dopiero, gdy docieram do ulicy św. Stefana (Szent István király út), przy której mieści się Centrum Nauki Futura. To pierwsze (i jedyne :P) miejsce, które w Mosonmagyaróvár wskaże wam TripAdvisor. Bilet wstępu kosztuje 2800 HUF (36,30 zł), co wydaje się niemałą ceną jak na takie miasteczko. Jednak skusiły mnie pozytywne komentarze w internecie - może tym porównującym Futurę do londyńskiego Science Museum nieszczególnie wierzyłam, jednak entuzjaści twierdzili, że to miejsce nie tylko dla dzieci, ale też i dla dorosłych.
Lesson learnt, nie wierzyć internetom. Tzn. ja rozumiem, że Futura może się wydawać fajnym miejscem… jeśli się ma mniej niż dziesięć lat, ewentualnie jak się ma pod swoją opieką kogoś, kto ma mniej niż dziesięć lat, i chce się mieć tego kogoś z głowy na czas jakiś, bliżej nieokreślony. Zdecydowana większość atrakcji w muzeum jest skierowana do dzieci, a te pozostałe albo są powszechnie znane, zatem już nieszczególnie interesujące (jak np. iluzje optyczne), albo są w całości po węgiersku (pokazy w planetarium). Jedyne, co mi faktycznie wpadło w oko, to miniatury przedstawiające, jak może wyglądać w przyszłości życie na księżycu. Poza tym jednak uważam, że Futura to strata czasu i pieniędzy… dla dorosłych.
Po wyjściu z muzeum idę wzdłuż ulicy św. Stefana, kierując się za znakami na Magyaróvár. W 1939 roku dwa miasteczka - Moson i Magyaróvár - zostały połączone w jedno i gdyby nie te wszechobecne tablice informacyjne, nie dałoby się już rozróżnić, że kiedyś były to dwa oddzielne miasta. Coraz lepiej widzę, że zbliżam się do centrum (turystycznego centrum byłoby pewnie jednak nadużyciem ;) ) - w wielu miejscach mijam różnorodne pomniki - zazwyczaj o tematyce wojennej - oraz kościoły i kapliczki.
Gdy docieram do centrum, jestem bardzo pozytywnie zaskoczona. Choć nie jest duże (tak jak i nieduży jest sam Mosonmagyaróvár), to widać, że zadbane - czyste i pełne ciepłych kolorów. Wzdłuż głównej uliczki rosną drzewa, a na latarniach i we wszechobecnych doniczkach i klombach kwitnie mnóstwo kwiatów. Gdyby nie coraz bardziej pożółkłe liście na drzewach, w życiu bym nie odczuła, że to końcówka października! Szczególnie, że elektroniczny termometr w centrum pokazuje 27 stopni, a ja chodzę w krótkim rękawku. Idealnie ;)
Miejscem niezaznaczonym na mapie, które szybko staje się moim numerem jeden w Mosonmagyaróvár, okazuje się... kościół, bo jakże by inaczej ;). Charakterystyczny, biały budynek wznosi się nad placem św. Władysława (Szent László tér), a jego świętym patronem jest Gotard z Hildesheim, średniowieczny biskup niemiecki. Przyznam, że jest coś ciekawego w kościołach w tych pomniejszych miejscowościach - nieraz muszę się nieźle nagooglać, by w ogóle się zorientować, kim był dany święty patron. A często nawet muszę kopiować jego imię, bo nie jestem w stanie go wymówić - ciekawa odmiana po tych wszystkich świętych Piotrach, Pawłach, Janach czy Annach. Święty Gotard jest na tyle znany, że jak się wpisze jego imię w Google, to wyskoczy nam... szwajcarski zespół hard-rockowy o tej nazwie... ;)
A wracając do samego kościoła św. Gotarda - w obecnym kształcie powstał on pod koniec XVIII wieku, choć (jak to często bywa) w tym miejscu stały już wcześniej inne świątynie. Jedną zniszczyli Turcy, inna się spaliła... obecna ma nieco więcej szczęścia. Największe wrażenie wywołują piękne freski na ścianach i sklepieniu oraz barokowy ołtarz.
Pod kościołem znajdują się krypty Habsburgów, w których pochowano arcyksięcia Fryderyka (głównodowodzącego armii austro-węgierskiej podczas I wojny światowej) oraz jego żonę Izabellę von Croÿ-Dülmen. Po przegranej wojnie i rozpadzie cesarstwa arcyksiążę stracił większość swojego majątku - ziemie w Austrii, Polsce i Czechosłowacji, zachowały mu się jednak tereny węgierskie. Przeprowadził się więc do Mosonmagyaróvár, a po swojej śmierci został tu też pochowany. Do krypt podobno da się wejść - podobno... Na drzwiach wisi karteczka sugerująca, że trzeba zapłacić i zgłosić się po klucz - gdzie? tego nie udało mi się dowiedzieć. Bądź co bądź, drzwi są zamknięte ;).
Docieram w końcu do Deák tér, który swego czasu był głównym placem handlowym w Mosonmagyaróvár. W jego centrum znajduje się pomnik św. Jana Nepomucena, wzniesiony tu w połowie XVIII wieku dla uczczenia koronacji cesarzowej Marii Teresy. W rogu placu postawiono neorenesansowy budynek, pełniący obecnie funkcję ratusza. Niestety Plac Deák nie jest wyłączony z ruchu ulicznego, więc nie mogę się zatrzymać na środku ulicy dla lepszego zdjęcia - ciągle coś jedzie… ;)
Tuż obok placu zaczyna się ostatnia z atrakcji Mosonmagyaróvár, które sobie zaplanowałam na wizytę w tym mieście - fort Óvár. Pierwotny zamek powstał tu w XIII wieku na ruinach rzymskiej osady, został potem rozbudowany, kiedy w 1340 roku Magyaróvár otrzymał prawa miejskie i parę innych przywilejów. Swoją drogą - z rąk samej królowej Elżbiety Łokietkówny. Jak widać, nawet w niewielkim węgierskim miasteczku można natrafić na jakiś polski ślad ;). Obecny zamek to rekonstrukcja z XIX wieku… przechodząca właśnie kolejną renowację. Wieże są otoczone rusztowaniami, a przed drzwiami walają się różne materiały budowlane, no i stoi pan pilnujący, by nikt przypadkiem nie wszedł do środka. Chyba nie trafiłam z wizytą ;).
Część budynków zamkowych zajmuje dziś uniwersytet założony w 1818 roku przez księcia Alberta Sasko-Cieszyńskiego, syna innego polskiego króla - Augusta III, a także zięcia samej Marii Teresy. Do uczelni należy też pobliska barokowa kaplica św. Anny, wybudowana w 1713 roku w podzięce za ustąpienie epidemii. Ku mojemu zaskoczeniu kaplica jest otwarta, choć kraty uniemożliwiają podejście do ołtarza. Wystrój jest skromny i prosty - zupełnie czego innego spodziewałam się po barokowej kaplicy.
Choć dwie zaplanowane przeze mnie atrakcje nie do końca wypaliły - Futura okazała się miejscem dla dzieci, a zamek był w remoncie, to i tak uważam Mosonmagyaróvár za fajne miejsce na kilkugodzinny wypad. Nie to, żeby tu specjalnie przyjeżdżać, ale jeśli mielibyście po drodze… ;) Albo jeśli wpadłoby Wam do głowy przyjechać tu na leczenie zębów - podobno Mosonmagyaróvár to niemal centrum stomatologiczne, Austriacy przekraczają granicę i wpadają na tanie leczenie (a przynajmniej tańsze niż w Austrii). W centrum miasteczka co trzeci budynek ma na bramie tablicę z nazwą zawierającą cząstkę dent - takiego skupiska nigdzie jeszcze nie widziałam. Cóż, ja węgierskich dentystów omijam i po opuszczenia terenów fortu Óvár, kieruję się powoli na dworzec. Może powinnam uzupełnić TripAdvisora, że jednak są tu miejsca do zwiedzania…? ;)

Prześlij komentarz

0 Komentarze