Advertisement

Main Ad

Ryga w listopadzie

Rygo, rozczarowałaś mnie. Nie to, że miałam jakieś wybitne oczekiwania - już wcześniej słyszałam, że z trzech bałtyckich stolic ta łotewska jest najmniej warta uwagi. Wciąż jednak to stolica, do tego ze starówką wpisaną na listę UNESCO. Dlatego zaplanowałam tam długi weekend, który Ryanair postanowił mi nieco skrócić. Początkowo miałam lecieć w piątek rano i wracać w niedzielę po południu - dwa pełne dni na miejscu. Loty zmieniały się kilkukrotnie, aż ostatecznie stanęło na tym, że w Rydze wylądowałam w piątek około 16, a w niedzielę po 7 rano musiałam jechać na lotnisko. Czyli z długiego weekendu zrobił się tak naprawdę tylko jeden dzień (sobota) na miejscu...
Nie byłam naiwna - zdawałam sobie sprawę, że lecę do Rygi na początku listopada, a listopad nad Bałtykiem rzadko kiedy oznacza słońce i ładną pogodę. Postanowiłam więc wybrać hotel, w którym mogłabym spędzić nieco więcej czasu, jeśli pogoda wyjątkowo by nie sprzyjała. Biorąc pod uwagę, że miał to być też mój spóźniony weekend urodzinowy, postanowiłam na hotel ze spa. Jak szaleć to szaleć ;). Tu muszę przyznać, że Ryga zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie. Za hotel 4* (Opera Hotel & Spa) w centrum miasta - ze śniadaniem i dostępem do spa w godzinach porannych - zapłaciłam 51€ za noc (217,50 zł). I naprawdę nie była to jakaś wyjątkowa oferta, wiele sąsiednich hoteli miało podobne ceny. Na miejscu okazało się jeszcze, że mam się nie przejmować godzinami porannymi, tylko korzystać ze spa, kiedy zechcę - zajrzałam tam więc jeszcze tego samego wieczoru ;). Szybko też zdałam sobie sprawę, że wybór hotelu był strzałem w dziesiątkę, bo cóż, pogoda była taka, że spędziłam w pokoju więcej czasu niż kiedykolwiek.
Zanim dotarłam do hotelu, zameldowałam się i przepakowałam, w Rydze się już ściemniło. Na szczęście mieszkałam tuż przy starówce, więc mimo wszystko wybrałam się na spacer. Chciałam zajrzeć do informacji turystycznej, wziąć mapki i foldery, by wieczorem na spokojnie zaplanować sobotnie zwiedzanie. Dotarłam na plac Līvu - dość nowe miejsce (powstałe już po II wojnie światowej), otoczone jednak XVIII-wiecznymi budynkami. Spodobała mi się Ryga po zmroku, ale zaskoczyły mnie pustki na ulicach. Był piątkowy wieczór, centrum stolicy, a zarówno ulice, jak i knajpki świeciły pustkami. Po krótkim spacerze wybrałam się na kolację, po czym wróciłam do hotelu, by skorzystać ze spa i zaplanować sobotnie zwiedzanie.
Według prognozy miało zacząć padać około 13, więc nie miałam czasu do stracenia - wolałam obejść starówkę na sucho. Na szczęście poranne wstawanie na wyjazdach nie jest moim problemem, bo zazwyczaj i tak kiepsko śpię w nowych miejscach - i tym razem obudziłam się na długo przed budzikiem. Po szybkim śniadaniu wciągnęłam na siebie kurtkę zimową, otuliłam szyję kominem, założyłam rękawiczki i wyszłam na dwór. Termometr pokazywał zero stopni, odczuwalna na wietrze zdecydowanie na minusie. Idealna pogoda na zwiedzanie, zwłaszcza, że w Wiedniu jeszcze parę dni wcześniej było 25 stopni ;).
Zaczynam od położonej niedaleko hotelu chyba najpiękniejszej świątyni w centrum Rygi - soboru Narodzenia Pańskiego. Wyciągam GoPro z plecaka - naładowane dzień wcześniej nie chce się włączyć. Musiało się samo uruchomić w plecaku i kompletnie rozładować baterię... dobry początek dnia ;). Wracam więc do starego, sprawdzonego Nikona. Zresztą w środku i tak nie można robić zdjęć. Sobór powstał pod koniec XIX wieku i jest to największa prawosławna świątynia w państwach bałtyckich, wybudowana ze środków przeznaczonych przez cara Aleksandra II (w tamtych czasach Łotwa była częścią imperium rosyjskiego). W XX wieku sobór nie miał wiele szczęścia - najpierw naziści przemianowali go na kościół luterański, potem sowieci zrobili z niego... planetarium (w sumie kopułę ma niezłą ;) ). Dopiero po odzyskaniu przez Łotwę niepodległości sobór mógł znów pełnić funkcję religijną. Wstęp do świątyni jest darmowy, trzeba jednak być odpowiednio ubranym. W listopadzie to nie problem, kurtka zimowa z kapturem zakrywa wszystko, co trzeba - włącznie z włosami.
Spacerując po starówce, docieram na plac katedralny. To ten krótki moment, gdy zza chmur przenika nawet trochę słońca, które jednak wcale nie rozgrzewa. Z rana niewielu tu turystów, trafiam jednak na jedną zorganizowaną wycieczkę - po rosyjsku. Zresztą Ryga funkcjonuje w niemal równym stopniu po rosyjsku, co po łotewsku i w wielu miejscach to właśnie ten język uważa się za turystyczny i międzynarodowy zamiast angielskiego. Przy placu wznosi się charakterystyczny, brązowy budynek Riga Bourse - muzeum sztuki, który zdecydowanie bardziej interesuje mnie z zewnątrz niż wewnątrz ;).
Płacę 5€ za wstęp i wchodzę do ryskiej katedry. To XIII-wieczna świątynia (zbudowana w 1211 roku) i pięknie odnowiona w ostatnich latach. Zresztą, odnowa była konieczna, bo sowieci podczas okupacji nieszczególnie dbali o świątynię. Jak sobór prawosławny zamieniono w planetarium, tak katedra protestancka pełniła wtedy rolę sali koncertowej. Znając kościelną akustykę, brzmienie musiało być niezłe ;). Katedra w Rydze to podobno największa średniowieczna świątynia w krajach bałtyckich.
W środku spędzam trochę czasu - po pierwsze, bo mnóstwo tu pięknych detali (szczególnie ambona oraz witraże), a po drugie... Cóż, tutaj nie wieje i jest nieco cieplej niż zero stopni ;). W cenie biletu możemy zajrzeć też na wewnętrzny dziedziniec świątyni i przejść się krużgankami, jednak widać tu wyraźnie, że proces renowacji jeszcze się nie zakończył.
Ciekawi mnie też zamek położony nad brzegiem Dźwiny i przewijający się na większości pocztówek z miasta. Pierwsza forteca powstała tu na początku XIV wieku, ale niewiele z niej zostało. Ryga przechodziła z rąk do rąk, walczyli o nią Polacy, Szwedzi i Rosjanie, a zamek tylko na tym cierpiał. Obecny budynek pochodzi niby z XVI wieku, ale i on był wielokrotnie przebudowywany - ostatnim razem w ubiegłym stuleciu. Dziś dawne komnaty stanowią apartamenty prezydenckie, a straż pilnuje wejścia na teren zamku. Mogę więc go tylko obejść dookoła - najlepiej wygląda od strony rzeki, ale nie powiedziałabym, by budynek jakoś wybitnie mnie zachwycił. Próbuję przejść się kawałek bulwarem wzdłuż Dźwiny, przyglądając się też charakterystycznemu budynkowi biblioteki na drugim brzegu. Szybko jednak wracam między budynki starówki, moja zimowa kurtka nie radzi sobie z temperaturą nad wodą...
Kawałek dalej znajdują się trzy kamieniczki zwane trzema braćmi - na zdjęciu w folderze reklamowym wyglądają ciekawie, więc szukam uliczki Maza Pils, przy której stoją. Pochodzą one z różnych okresów, najstarsza z XV wieku, a nazwa przyjęła się, bo według legendy wszystkie trzy wybudowali członkowie jednej rodziny. Gdy docieram na miejsce, zastanawiam się, jak udało im się zrobić takie ładne zdjęcie do folderu - uliczka jest tak wąska, że nie da się dobrze ująć wszystkich kamienic jednocześnie. Kilka kroków dalej stoi kościół św. Jakuba - ryska katedra rzymskokatolicka. Ze wszystkich trzech odwiedzonych w łotewskiej stolicy - prawosławnej, protestanckiej i katolickiej, ta ostatnia wywiera zdecydowanie najmniejsze wrażenie. Ot, zwykły, prosty kościół, w którym chwalą się gablotą pełną zdjęć tutejszych biskupów z kolejnymi papieżami. To była jedyna świątynia w Rydze, w której nie zrobiłam ani jednego zdjęcia, bo po prostu uznałam, że nie warto wyciągać aparatu...
Dużo większe wrażenie wywarł na mnie za to kościół św. Piotra - protestancka, średniowieczna perełka. Wstęp do świątyni kosztuje 3€ albo 9€, jeśli chcemy zajrzeć też na wieżę widokową, na co się oczywiście decyduję. Pierwsze wzmianki o kościele pochodzą z XIII wieku, lecz - jak to zwykle bywa - w międzyczasie było trochę zniszczeń i rekonstrukcji. To, co oglądamy dzisiaj, w większości pochodzi z drugiej połowy XX wieku - niewiele przetrwało w oryginalnym stanie II wojnę światową. 
W kościele zrobiono bardzo fajną wystawę fotograficzną poświęconą bałtyckiemu łańcuchowi, słynnemu protestowi z sierpnia 1989 roku. Mnóstwo tu zdjęć i informacji z Łotwy, Litwy i Estonii, znalazło się też kilka zdjęć z granicy litewsko-polskiej, ukazujące Polaków wspierających wyzwolenie państw bałtyckich. Ta wystawa to jedna z najciekawszych rzeczy, jakie widziałam w Rydze - zresztą sam bałtycki łańcuch to dla mnie jeden z najbardziej fascynujących protestów w historii.
Wchodzę po schodach na trzecie piętro wieży i widzę kolejkę do windy, która kursuje dalej, na sam szczyt. Co najmniej dwadzieścia osób, a przy nich wielka kartka z informacją, że winda zabiera max. dziesięć osób i kursuje co dziesięć minut... Staję zniechęcona w kolejce. Naprawdę mam tu czekać z pół godziny? I jak to w ogóle funkcjonuje w sezonie, gdy ludzi zdecydowanie jest więcej?! Na szczęście okazuje się, że tylko ta część informacji o dziesięciu osobach w windzie jest prawdziwa i po niespełna dziesięciu minutach jestem już na górze. I przyznam, że chcę wrócić na dół jak najszybciej! Wiatr urywa głowę, ledwo jestem w stanie utrzymać w skostniałych palcach aparat i telepię się z zimna. Obchodzę szybko cały punkt widokowy, robię kilka zdjęć i ustawiam się z powrotem w kolejce, by zjechać na dół. Większość robi tak samo, bo na górze naprawdę idzie zamarznąć.
Za kościołem św. Piotra znajduje się plac przy ulicy Skārņu. Sporo tu straganików z pamiątkami i wszelakimi drobiazgami (głównie biżuterią) i równie wiele turystów. Stoi tu kilku naganiaczy, zachęcających do dołączenia do wycieczek po mieście - ekskursije, ekskursiiije!, przecież nie będą naganiać po angielsku... ;) Najwięcej ludzi otacza niewielki pomnik przedstawiający muzykantów z Bremy, podarowany Rydze w 1990 roku przez miasto partnerskie - Bremę. Pomnik ma polityczny wydźwięk - zwierzęta wychylają się przez żelazną kurtynę na nowy świat, gdzie można w końcu znaleźć coś do jedzenia.
Po drugiej stronie placu, naprzeciwko kościoła św. Piotra, wznosi się kolejna protestancka świątynia - kościół św. Jana Chrzciciela. Kolejna wielokrotnie rozbudowywana i przebudowywana średniowieczna ciekawostka (oryginalnie pochodząca z XIII wieku). Wstęp oficjalnie nie jest biletowany, ale przy wejściu leży taca z karteczką, by wrzucić tam 1 lub 2 euro. Kładę więc monetę, a siedząca obok starsza pani uśmiecha się i skinieniem głowy zaprasza do wejścia. W środku jestem sama i zwiedzam na spokojnie, choć długo to nie zajmuje, bo duża część kościoła jest odgrodzona i niedostępna.  
W końcu docieram też na plac ratuszowy, pełniący w średniowieczu rolę głównego placu handlowego Rygi. Niestety, wszystko w tej okolicy zostało kompletnie zniszczone podczas II wojny światowej, więc zarówno Ratusz, jak i Dom Bractwa Czarnogłowych to powojenne rekonstrukcje.  Ten drugi budynek to niemalże symbol Rygi - odbudowany swoją drogą dość późno, bo dopiero w 1999 roku. Oryginalny Dom Czarnogłowych powstał w XIV wieku, był gildią dla nieżonatych niemieckich kupców. Muzeum w środku sobie odpuszczam, ale zaglądam na tył budynku, gdzie swoją siedzibę ma Look @ Riga - niewielkie kino 5D. Kosztuje ono 9€ za obejrzenie zaledwie 12-minutowego filmiku, ale szczerze je polecam. To jedna z najciekawszych atrakcji Rygi, przygotowana we współpracy z Turkish Airlines. Siadamy w fotelu samolotowym, który natychmiast zaczyna się poruszać, a dzięki okularom wszystko widzimy w trójwymiarze. To lot nad Rygą z możliwością zajrzenia do kilku obiektów w środku - a do tego te efekty 5D, czyli ciepły wiatr, gdy wylatujemy na zewnątrz czy drobny deszcz, gdy wskakujemy do kanału.
Gdy wychodzę z kina, na zewnątrz już leje. Spacer po starówce trzeba zakończyć, więc czas na zobaczenie jakiegoś muzeum. Mój wybór pada na słynną Basztę Prochową, zwaną niegdyś Piaskową - jedyną z wież broniących miasta, która zachowała się do dziś. Oczywiście nie w pierwotnym kształcie - tę zniszczyli w 1621 roku Szwedzi. Odbudowano ją trzydzieści lat później i przez kolejne dwieście lat pełniła funkcję zbrojowni, stąd i obecna nazwa. Dziś w środku znajduje się muzeum.
Łotewskie Muzeum Wojny ma darmowy wstęp i jest na tyle duże, że zdążyłam się rozgrzać i wyschnąć. Swoim zakresem obejmuje czas od wczesnego średniowiecza aż po II wojnę światową. Pierwsze wystawy nie przypadłby mi zbytnio do gustu, przede wszystkim dlatego, że całość jest po łotewsku. Można przy wejściu do sali wziąć folder opisujący wystawę po angielsku, ale nie jest to zbyt wygodne zwiedzanie (no i na każdą wystawę są tylko dwa foldery, więc nie zawsze uda nam się z niego skorzystać). Jednak po przejściu przez sale prezentujące poszczególne stulecia, zrobiło mi się żal tych Łotyszów. Wszystkie opisane wojny to walki Polaków ze Szwedami, Szwedów z Rosjanami... Trzy narody walczyły ze sobą, Łotwa przechodziła z rąk do rąk, co rusz niszczona i plądrowana. Zdecydowanie najciekawszą wystawą jest ta poświęcona I wojnie światowej - jedyna w pełni po łotewsku i angielsku. Mnóstwo zdjęć, ciekawostek, zachowanych przedmiotów, listów z frontu... W muzeum można spokojnie spędzić i parę godzin, jeśli zechcemy szczegółowo wszystko czytać.
A po wyjściu z muzeum wymiękłam. Wciąż lało - przestać miało dopiero następnego dnia, gdy wsiadałam do samolotu. Zwiedziłam właściwie wszystko, co zaplanowałam, więc po zmroku wróciłam do hotelu... i zasnęłam na ponad godzinę. Dopiero potem się w miarę ogarnęłam, ale zwiedzać dalej nie chciałam - to nie jest właściwa pogoda ;).
Ale choć pogoda nie sprzyjała, to Ryga zachwyciła mnie kulinarnie i cenowo. Raz zajrzałam do Golden Coffee naprzeciwko kościoła św. Piotra, gdzie zjadłam smaczny kapuśniak w chlebie, do tego na rozgrzewkę grzany ryski Balsam. Całość za 15€. Ale moim numerem jeden stała się zdecydowanie restauracja Atvērts. Początkowo zaskoczyli mnie opłatą ze wstęp - 3€ za samo wejście do restauracji. Jednak ceny w środku są tak konkurencyjne (można się najeść za 6€), plus świetny wybór drinków na ciepło... Zajrzałam tam dwukrotnie - i w piątek i w sobotę - za każdym razem płacąc kilkanaście euro za obiad i dwa drinki, wszystko naprawdę smaczne. A przy grzanym winie można zapomnieć o pogodzie za oknem... :)

Prześlij komentarz

0 Komentarze