Advertisement

Main Ad

Mój pierwszy dzień w Szwecji

Klub Polki na Obczyźnie wystartował ostatnio z kolejnym projektem zatytułowanym Pierwszy dzień w moim nowym kraju. Pod tym linkiem znajdziecie wspomnienia Klubowiczek z całego świata, więc serdecznie zapraszam do zajrzenia :). A ja Wam dzisiaj opowiem o moim pierwszym dniu w Szwecji...
Właściwie to Wam opowiem o moich dwóch pierwszych dniach, bo do Szwecji przyjeżdżałam przecież dwa razy. Najpierw w 2010 roku (naprawdę to już 7 lat temu...?!) do Malmö, zaledwie na pół roku. Jednak w efekcie tego wyjazdu 4 lata później wsiadłam w samolot do Sztokholmu, rozpoczynając kolejną szwedzką przygodę - trwającą zresztą do dziś. :)
9 sierpnia 2010
Mój kochany Lublin mógł sobie jeszcze wtedy o lotnisku tylko pomarzyć, więc wszystko musiało być ogarnięte już dzień wcześniej, by w poniedziałek z rana skierować się do Warszawy. Na szczęście było to Okęcie, a nie Modlin - z tej samej prostej przyczyny, że Warszawa wtedy o Modlinie też mogła tylko marzyć ;). Z Warszawy do Malmö latał tylko Wizzair, ale wtedy było to nieco wygodniejsze niż teraz - loty były bardzo tanie, z Okęcia, bagaż rejestrowany miał limit 32 kg, a jako darmowy podręczny mogłam wziąć i plecak, i laptopa. I tak też obładowana wyszłam z lotniska Malmö-Sturup. 
Ze szwedzkich lotnisk do centrum miast najłatwiej i najtaniej dotrzeć z pomocą sieci autobusowej Flygbussarna. Włożyłam więc walizkę do bagażnika i chcę kupić bilet u kierowcy. Pierwszy zgrzyt - płatność tylko kartą, ale mojej z mBanku nie akceptują. Stojący obok starszy facet odzywa się do mnie po polsku, że bilet na autobus mogę kupić i zapłacić gotówką w pobliskim kiosku - niech lecę, on mi przypilnuje bagażu. Wróciłam po chwili, podziękowałam za pomoc i natychmiast zagadała mnie stojąca obok faceta córka. - Też na Erasmusa? Potwierdziłam i zapytałam ją o to samo. - Tak. To znaczy, że na studia? Ano, owszem ;). - O co ja się w ogóle pytam! Do Malmö? Spojrzałam na znak busy do Malmö, obok którego stałyśmy i tylko się uśmiechnęłam. - Głupie pytania zadaję, nie? I tak oto poznałam Gośkę, która przez następne pół roku mieszkała piętro niżej w akademiku, z którą zjeździłam kawałek Szwecji, i na której weselu bawiłam się w Rzeszowie 2 lata temu ;).
Z dworca centralnego w Malmö odebrał mnie Martin - Szwed, u którego miałam zatrzymać się na pierwszą noc w ramach CouchSurfingu. Introduction program na uczelni zaczynał się następnego dnia i dopiero wtedy miałam otrzymać klucze do akademika, musiałam zatem gdzieś spędzić pierwszą noc. Po raz pierwszy w życiu byłam sama za granicą i było to moje pierwsze międzynarodowe doświadczenie z CS, więc - standardowo - panikowałam :P. Martin powiedział, że jego mieszkanie znajduje się kawałek od dworca, więc zaproponował pomoc z bagażem. Odmówiłam, twierdząc, że dam sobie radę sama, bo jakże by inaczej? Na szczęście 5 minut później powtórzył pytanie, a ja już nie byłam taka znowu chętna do noszenia plecaka, laptopa i ciągnięcia 30 kilogramów za sobą... ;)
Po zostawieniu bagaży w jego mieszkaniu, Martin stwierdził, że przyszedł czas, by pokazać mi kawałek Malmö. Pospacerowaliśmy po centrum, zatrzymaliśmy się w przydworcowej budce na falafela, a potem skierowaliśmy się na wybrzeże, Västra hamnen. I chyba z tym najbardziej kojarzy mi się mój pierwszy dzień w Szwecji - siedzenie na skałach, patrzenie na zachód słońca z drinkami z jakiegoś pobliskiego baru. Rozmowy o podróżach, CouchSurfingu i Szwecji. Nie myślałam o tym kraju długoterminowo, to miała być tylko kilkumiesięczna wymiana studencka - ot, ciekawe doświadczenie. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że w tym Malmö się zakocham po uszy, aż tak, że po skończeniu studiów będę chciała się spakować i wyjechać z Warszawy do Szwecji... w życiu bym nie uwierzyła ;).

6 sierpnia 2014
Pobudka z samego rana, w końcu wypadałoby być ok. godziny 12 w Modlinie, a z Lublina przecież trzeba jakoś dojechać. Rzeczy do zabrania teraz jakby więcej, bo i plan zostania w Szwecji jest na jakoś dłużej. W sumie nie wiadomo nawet, na jak długo, ale planu powrotu do Polski raczej nie było - jeśli już, to zamiana jednej emigracji na inną. Dwie duże walizki, dwa plecaki, laptop... I jeden Kolumbijczyk, który specjalnie przyleciał ze Szwecji do Polski, by pomóc mi w tej wariackiej przeprowadzce. Wsiadamy do samolotu, on się cieszy jak dziecko, ale do mnie to wszystko jakoś nie dociera. Ale jak to? To już? Wszystko było bardzo na szybko. Telefon ze Sztokholmu, że dostałam pracę, złożenie wypowiedzenia w warszawskim banku, powrót do Lublina, załatwienie formalności, przyjazd Kolumbijczyka, pożegnania... i nagle siedzę w samolocie do Szwecji. Kompletnie zmęczona ostatnimi tygodniami, milionem załatwianych spraw. To wszystko jakoś w ogóle do mnie nie dociera. Że związek nie będzie już wymagał lotów Polska-Szwecja. Że nagle będę musiała pracować tylko po angielsku. Że właściwie wylądowałam w kraju, o którym nigdy nie marzyłam, ale o którym marzył ktoś, na kim mi zależało. Że właśnie zakończyłam jeden etap w swoim życiu i z wielkim hukiem wpadłam w kolejny.
Gdy docieramy do sztokholmskiego dworca centralnego, czeka tam już na nas Tau - Litwin odpowiedzialny za AIESECa w szwedzkiej stolicy. Na powitanie wręcza mi paczkę szwedzkich słodyczy i niebiesko-żółtą flagę. Välkomna till Sverige! Tau dzwoni do właściciela domu na obrzeżach miasta, w którym mam wynajmować pokój. Okazuje się, że facet coś pomieszał i był przekonany, że przylatuję innego dnia. Nic nie jest przygotowane, więc muszę czekać do wieczora, jeszcze kilka godzin... W międzyczasie robimy podstawowe zakupy w Lidlu w centrum (bo taniej), zaopatruję się w szwedzką kartę SIM do telefonu i kupuję bilet na komunikację miejską. Z rozmowy dowiadujemy się, że Litwin długo mieszkał w Hiszpanii, więc dwójka moich towarzyszy natychmiast przerzuca się na ten piękny południowy język, którego za cholerę nie rozumiem, a ja tylko rozglądam się dookoła. Wciąż nic do mnie nie dociera.
Wieczorem docieramy na obrzeża Sztokholmu, do jednej z tych dzielnic, gdzie Szwedów raczej nie uświadczysz. Niewielki pokoik, zaledwie kilka metrów kwadratowych, łazienka na korytarzu na jakieś 10 osób, dojazd do pracy to godzina przy dobrych wiatrach. Całość za bagatela 4,5 tys. koron (trochę ponad 2000 zł), które od ręki płacę z bólem serca z moich polskich oszczędności ;). Jeszcze tego samego dnia słyszę od współlokatorów takie historie o właścicielu domku, że postanawiam już następnego dnia zacząć się rozglądać za innym miejscem zamieszkania. Cóż, facet wie, że trafiają tam tylko zdesperowani obcokrajowcy, którzy - nie mając numeru personalnego i wciąż przebywając za granicą - mają bardzo niewielkie szanse na znalezienie sensownego lokum. Dlatego też business is business, trzeba zedrzeć jak najwięcej kasy, nim te osoby znajdą sobie coś lepszego, będąc już na miejscu...
Rozpakowuję się połowicznie - na tak niewielkiej przestrzeni nie ma nawet gdzie rozpakować wszystkich moich rzeczy i jeszcze przez dwa miesiące walizka będzie mi robiła też za szafkę. Tego dnia nie mam już siły na nic. Landlord nawet z łaski pozwolił Kolumbijczykowi zostać na noc bez dodatkowej opłaty... A chrzanić to. Lepsze mieszkanie też się znajdzie - skoro udało mi się znaleźć pracę w Szwecji, to i mieszkanie też się uda.
No i w sumie... Jakoś się to wszystko udało ;). Kolumbijczyka już dawno nie ma, pokój na przedmieściach zamieniony został na kawalerkę w centrum, a staż z dużą ilością nadgodzin na umowę o pracę na czas nieokreślony - z zachowaniem tego całego szwedzkiego work-life balance. Wyszło znacznie lepiej niż się spodziewałam ;).

Prześlij komentarz

0 Komentarze