Advertisement

Main Ad

Austriackie przeboje mieszkaniowe

Wygląda na to, że w końcu - po dziesięciu miesiącach od wprowadzenia się do wynajmowanego w Wiedniu mieszkania - wszystko już mam tu ogarnięte. Choć oczywiście może się okazać całkiem odwrotnie - w końcu każdy pojawiający się problem był dla mnie niemałym zaskoczeniem... i irytował mnie na potęgę. Ani w Polsce, ani w Szwecji nie doświadczyłam takiej kumulacji mieszkaniowych problemów, jak to mi się zdarzyło w Wiedniu. Mój pech wręcz zadziwił  znajomych Austriaków, którzy przecież też już przez różne rzeczy tu przechodzili ;). 
DOMOFON
Zorientowanie się, że z domofonem jest coś nie tak nie zajęło mi dużo czasu, nawet jeśli w mieszkaniu rzadko na początku bywałam. Co jakiś czas coś tam było dostarczane na nowy adres, a dostawca pukał od razu do drzwi mieszkania bez dzwonienia domofonem. Nie zastanawiałam się nad tym, czemu nie dzwoni, a nikt też nigdy nie wspomniał słowem o tym, że nie coś się nie da do mnie dodzwonić... Dopóki pana od internetu nie umówiłam na poranek przed pracą - o siódmej czy coś koło tego. Kiedy pan wspiął się na pierwsze piętro i otworzyłam mu drzwi, otworzono je też w sąsiednim mieszkaniu i na klatkę wyszła sąsiadka. I od drzwi zaczęła głośną tyradę, że co to jest, ciągle ktoś do niej dzwoni, ona wszystkim musi otwierać, a ona ma małe dziecko i inne rzeczy na głowie. O tym, że ma dziecko, to akurat już wiedziałam - zza ściany często słyszałam dźwięki przypominające mi bitwę o Gondor z udziałem Nazguli... Bądź co bądź, mój niemiecki wtedy zdecydowanie nie pozwalał na jakiekolwiek dyskusje. Zapytałam więc tylko po angielsku o szczegóły, ale jej angielski tym bardziej nie pozwalał na jakiekolwiek dyskusje, więc pomruczała coś jeszcze pod nosem i wróciła do siebie. A ja się w tak przemiły sposób dowiedziałam, że mój domofon jest podpięty do mieszkania sąsiadów. Na szczęście firma zarządzająca blokiem szybko wysłała elektryków i już dwa-trzy dni później kolejnemu kurierowi udało się do mnie dodzwonić ;). Z kolejnym problemem nie poszło już tak szybko...

INTERNET
Kiedy podpisałam umowę na mieszkanie, zaczęłam się rozglądać za internetami, bo w końcu powszechnie wiadomo, że bez ciepłej wody i bez światła można funkcjonować, ale bez internetu jest nieco gorzej. Najbardziej spodobała mi się oferta UPC (zresztą o nich też słyszałam najlepsze opinie), ale w moim bloku mogłam podpiąć się tylko do A1 - innych sieci nie było... Umowę podpisałam 2 maja, kiedy to radośnie mnie poinformowali, że już wysyłają kogoś z wiadrami po internet, w których to wiadrach mi ten internet do domu przyniosą już, zaraz, natychmiast, za 16 dni, bo w końcu 16 dni to bardzo krótki czas oczekiwania na wizytę technika. Zatem po ponad dwóch tygodniach przyszedł pan techniczny z routerem - przyszedł, obudził domofonem sąsiadkę, posłuchał jej komentarzy na klatce, po czym łaskawie wszedł do mieszkania. Połaził, podreptał po mieszkaniu, po klatce, po czym patrzy na mnie smutnym wzrokiem, że no cable. Nie ma kabla, trzeba założyć, ale on tego zrobić nie może. Do założenia kabla potrzeba dwóch techników, którzy przyjdą, popatrzą, czy kabel się da założyć, a potem może nawet i założą. A jak nie założą, to pan poleca UPC. UPC nie obejmuje mojego bloku? To można jeszcze internet mobilny sobie kupić. Jednak po co się martwić na zapas, najpierw pozwólmy przyjść mądrzejszym technikom. Z okazji piątku i długiego weekendu możemy nawet zaproponować ich przybycie z prędkością niemalże światła, bo tym razem nie musi pani czekać dwóch tygodni, tylko 10 dni! Prawda, że miło? Fakt, że nie obiecujemy, że już 28 maja będzie miała pani usługę, którą pani zamówiła 2 maja, ale no, jest taka szansa. Niestety, kiedy dwaj technicy przyszli pod koniec maja, potwierdzili opinię poprzedniego fachowca - nie ma kabli. Jednak oni też ich nie mogli założyć, bo oni nie są od tego, lepiej wezwać elektryka.
Zadzwoniłam więc do właściciela mieszkania, które wynajmuję, bo przecież zapewniano mnie, że da się tu podłączyć internet. Właściciel obiecał zadzwonić do firmy remontowej, która robiła mieszkanie i nie zadbała o kable. Po tygodniu firma dała namiary na elektryków – tutaj muszę pochwalić, w końcu coś zaczęło się dziać. Elektrycy mili i ogarnięci – przyszli już następnego ranka, znali angielski, zrobili wszystko szybko i sprawnie, w pozytywnej atmosferze… Już po samym opisie idzie się domyślić, że imigranci z Europy Wschodniej, a nie Austriacy. Ok, kable podciągnięte, wszystko na miejscu, można dzwonić do A1, żeby znów przysłało kogoś do podłączenia internetu. Pani na słuchawce z radością informuje, że nikogo nie wyślą, bo moją umowę rozwiązali, skoro aż trzech techników nie umiało położyć u mnie kabli. Na informację, że kable są już położone i chyba sobie teraz technicy poradzą, pani stwierdziła, że teraz mają już inną ofertę niż ta, którą wcześniej wybrałam. Zgodziłam się na tę inną ofertę i umówiliśmy technika, na już za dwa tygodnie!. Minął tydzień, nowa umowa dalej do mnie nie dotarła, więc postanowiłam wypytać, co i jak – nie chcę, by technik mi cokolwiek instalował, dopóki nie mam na papierze wszystkich warunków. W sumie nie miałabym się czym martwić, bo technik i tak by nie przyszedł – pani z infolinii jakoś go nie umówiła. Ani nie wysłała umowy. W gruncie rzeczy nie wiadomo, czy miała to zrobić, bo przecież nagranie zaginęło, więc skąd oni mają to wiedzieć? Ale że ktoś mi proponował w ogóle inną ofertę? Przecież mam umowę z 2 maja, co jest z nią nie tak? Nagle się okazało, że umowa w sumie może dalej być ważna, a oni mogą się nawet pospieszyć i jeszcze pod koniec czerwca nawet spróbują wysłać technika. Ale to będziemy umawiać jutro, bo oni już na dzisiaj kończą pracę. Następnego dnia znowu zadzwoniłam i kolejnego fachowca udało się umówić na początek lipca. Aż nie chciałam wierzyć, kiedy komputer podłączony do routera wyświetlił informację Dostęp do internetu. W końcu zajęło to tylko ponad dwa miesiące, wymagało kilku wizyt fachowców plus odrobiny nerwów z mojej strony. A to, że internet działa dużo wolniej, niż powinien, trzeba jakoś przeboleć - w końcu i tak w tym bloku nie ma konkurencji, więc powinnam się w ogóle cieszyć, że cokolwiek działa ;).

OGRZEWANIE
Kiedy podłączyli mi internet, mieszkanie stało się całkiem fajne ;). Internet jest, prąd jest, woda jest - czego chcieć więcej? Jak przyszła jesień, to okazało się, że ogrzewanie też by się przydało... Nastał październik, wieczory robiły się coraz chłodniejsze, ale w bloku wciąż nie grzano. Odkręciłam na maksa wszystkie kaloryfery, ale nic to nie dało - były zimne. Pomyślałam sobie jednak, że to przecież nie Szwecja, tu może się po prostu tak wcześnie sezon grzewczy nie zaczyna. Koledzy z pracy wyprowadzili mnie jednak z błędu - u nich już w pierwszej połowie października grzali... Zbliżał się już koniec października i nie widziało mi się siedzenie w zimnym mieszkaniu, więc skontaktowałam się z firmą zarządzającą blokiem. Powiedziano mi, że coś się zepsuło z rurami, będzie je można wymienić dopiero w przyszłym tygodniu, więc przepraszają mnie za to, że póki co grzeją na pół gwizdka. Byłabym niezmiernie szczęśliwa, gdyby choć na te 50% u mnie grzano, ale niestety - ustawione na maksa kaloryfery wciąż były zimne. To już pana z administracji zdziwiło, więc umówił fachowca. Poinformowałam więc szefową, że znów przyjdę do pracy później, z samego rana czekałam na pana od kaloryferów. Przyszedł, pokręcił - najpierw pokrętłem przy grzejniku, potem głową, po czym poszedł po narzędzia do samochodu. Trzeba było coś zrobić z rurą prowadzącą do mieszkania, odpowietrzyć kaloryfery i ustawić od nowa całą elektrykę w automatycznym regulowaniu ciepła (jakie to szczęście, że dał radę to zrobić jeden pan i nie potrzebowałam grupy specjalistów!) - zajęło to dobre dwie godziny, ale hej - ciepło się zrobiło!

PRĄD
Jeśli myślałam, że zakładanie internetu to była masakra, to nie zdawałam sobie sprawy z tego, co mnie czeka w listopadzie. W końcu z internetem miałam pomoc pani z agencji przeprowadzkowej, która znała ludzi, no i mówiła po niemiecku. Kiedy w połowie listopada przyszedł mi rachunek za prąd, byłam z tym kompletnie sama. No i z moim ubogim niemieckim...
Odkąd się wprowadziłam do mieszkania, płaciłam co kwartał rachunki za prąd na podstawie wyliczonych na początku szacunków. W listopadzie zaś miano sprawdzić faktyczne zużycie,  a potem wszystko rozliczyć. Rachunek opiewał na dodatkowe 600 euro - ponad to, co już zapłacone. Czyli wyszło na to, że powinnam płacić ok 150 euro miesięcznie za prąd, bo mieszkałam tam przecież dopiero od maja. Zużycie z rachunku wskazywało na dwu-/trzyosobową rodzinę za cały rok, a nie za jedną osobę za niecałe siedem miesięcy. Przekonana, że musi to być pomyłka, zadzwoniłam do Wien Energie (firmy, z którą mam podpisaną umowę na dostawę prądu), ale usłyszałam tylko, że to nie ich sprawa. To jest wyliczenie na podstawie odczytów z licznika, a że mi się nie zgadza, to tylko mój problem. Znów skontaktowałam się z panem z firmy, od której wynajmuję mieszkanie, a on naprawdę zaangażował się w wyjaśnienie sprawy. Już następnego ranka przyszli elektrycy, wyłączyli dopływ prądu przy moim liczniku i... niespodzianka. Wciąż mam prąd w mieszkaniu. Okazało się, że licznik prądu przy moich drzwiach, podpisany moim numerem mieszkania należy do sąsiadów (tych od domofonu, swoją drogą). Mój licznik znalazł się na innym piętrze, w ogóle niepodpisany. Można i tak. Zatem wyszło na to, że w mojej umowie na prąd jest podany licznik sąsiadów, a ja przez pół roku płaciłam ich rachunki i teraz też dostałam wyliczenie na podstawie ich zużycia. Biorąc pod uwagę, że wina leżała po stronie administracji bloku - to oni źle opisali liczniki - oni też się zobowiązali sprawę wyjaśnić. Żeby nie było za łatwo, w sprawę trzeba było zaangażować firmę Wiener Netze, odpowiedzialną za utrzymanie sieci energetycznej, w tym także liczników. Bo Wien Energie (firma od prądu), żeby cokolwiek poprawić/naprawić, musiała otrzymać dane i instrukcje od Wiener Netze. A z Wiener Netze kontakt podjęła administracja budynku. Ja tylko zadzwoniłam, by poprosić o wydłużenie czasu płatności rachunku, dopóki sprawa się nie wyjaśni, i dostałam odroczenie do stycznia. Bo tyle chyba powinno pani wystarczyć. Naiwni.
Wyjaśnianie wszystkiego ciągnęło się ponad miesiąc, bo w międzyczasie przyszło Boże Narodzenie, a wtedy przecież nikt nie pracuje. Noch etwas Geduld stało się frazą, którą nauczyłam się szybko na pamięć, bo co rusz ktoś mnie prosił o jeszcze odrobinę cierpliwości. W końcu w styczniu Wiener Netze poinformowało Wien Energie, który numer licznika powinien być poprawnie przypisany do którego mieszkania. Więc co zrobiło Wien Energie? Zamiast poprawić u mnie numer licznika, zatrzymano niewłaściwy numer, ale w mojej umowie zmienili mi numer mieszkania. Wyszło na to, że mieszkam u sąsiadów i powinnam płacić ich rachunki - proste, prawda? ;) Najważniejsze, że numer licznika był teraz dopasowany do numeru mieszkania... Po kilku mailach i telefonach, zarówno z mojej strony, jak i z administracji mieszkania, udało się wszystko wyjaśnić. Problem w tym tylko, że oni nie mogą zmienić mi numeru mieszkania na poprawny w umowie. Mogli bez mojej wiedzy i zgody zmienić na błędny, ale poprawienie - nawet na moją prośbę - to coś, czego się nie da. Jedyne, co można było zrobić, to rozwiązać umowę na moje nazwisko i mieszkanie sąsiadów i podpisać jeszcze jedną, nową, na moje nazwisko i moje mieszkanie. Dokładnie taką samą, jaką podpisałam w kwietniu, ale oni ją sami zmienili, nie wiedzą, dlaczego, i teraz jest nieważna. Westchnęłam, podpisałam, bo co miałam zrobić? Za sąsiadów się rozliczać nie chciałam. Poprosiłam tylko o przedłużenie terminu płatności rachunku do końca lutego, bo styczeń też już zdążył dobiec końca. Kilka dni później przyszedł list od Wiener Netze, że Wien Energie poinformowało ich o zakończeniu mojej umowy na prąd, więc przyjdą we wtorek po południu, by go odłączyć w moim mieszkaniu. Następnego dnia dostałam jeszcze jeden taki sam list - również na mój adres i moje nazwisko - że dzień później przyjdą odłączyć prąd też u sąsiadów. Znów czekały mnie liczne maile i telefony (a prawie wszystko po niemiecku - to dopiero szkoła języka!), najpierw do Wien Energie, by poinformowało Wiener Netze, żeby mi prądu nie wyłączać. Potem do administracji bloku, by też pogadali z tymi firmami, bo kto wie, co im przyjdzie do głowy. Na koniec zadzwoniłam i do samej Wiener Netze, by upewnić się, że prądu mi nie odetną. Po dłuższej rozmowie potwierdzili, że do mojego mieszkania nie przyjdą... ale wciąż mają misję u sąsiadów. Więc próbuję tłumaczyć, że to wszystko błąd, że sąsiedzi nawet nie wiedzą, bo oni nie zerwali żadnej umowy, to tylko anulowanie błędnej umowy na moje nazwisko. Babka na infolinii prawie nie dała mi dojść do słowa, ciągle mi przerywała, krzyczała, że skoro anulowano wizytę w moim mieszkaniu, to nie ma co ciągnąć tematu. A jak wspomniałam, że przecież dostałam też informację odnośnie sąsiedniego mieszkania na moje nazwisko, znów weszła mi w słowo i: a jakbyśmy ci wysłali list, że odetniemy ci prąd w Salzburgu, to też byś się przejęła? Co z tego, że to twoje nazwisko, jak ciebie tam nie ma? Co cię to obchodzi? Tak dyskutować nie chciałam, więc przesłałam ten drugi list administracji mieszkania i to oni już zadbali o to, by sąsiedzi wciąż mieli światło.
Nadeszła połowa lutego i w końcu w systemie Wien Energie wszystkie moje dane były poprawne. Zgadzał się adres, numer licznika, moje nazwisko... Jednocześnie przyszedł do mnie ostatni rachunek za sąsiednie mieszkanie - od listopada (do kiedy był wystawiony poprzedni) aż do dnia rozwiązania błędnej umowy. Zadzwoniłam z prośbą o przekazanie tego rachunku właściwym adresatom i o wyliczenie dla mnie faktycznego zużycia. Sorry, ale się nie da. Po pierwsze, to oni nie mają nawet umowy z moimi sąsiadami. Po drugie, owszem, zmieniono mi dane, ale tylko w nowej umowie - ważnej od tego roku. Poprzedni mam sobie sama rozliczyć z sąsiadami, a jak to zrobię, to tylko mój problem... Nie mając ochoty na taką zabawę, znów skontaktowałam się z administracją mieszkania i poprosiłam, by wzięli sprawę w swoje ręce. Pod koniec lutego poprosili o więcej czasu, więc znów zadzwoniłam do Wien Energii i wynegocjowałam przedłużenie płatności o kolejne pół miesiąca. Trochę to zajęło, bo skoro zamknięto w systemie moją umowę na sąsiednie mieszkanie, to rachunek nie był widoczny pod moim numerem klienta. A pani na infolinii nie chciała dać się przekonać, by szukać go gdzie indziej - na szczęście się udało ;). Wreszcie, na początku marca, dostałam informację, że rachunki zostały opłacone, a administracja bloku oszacowała moje właściwe zużycie prądu za ubiegły rok. I wyszło na to, że mam parę euro nadpłaty - drobna różnica w porównaniu z 600 euro niedopłaty... A wyjaśnienie tego zajęło, bagatela, 3,5 miesiąca.
Jedyne, co musiałam jeszcze zrobić w tym tygodniu, to ponowny telefon do Wien Energie, by od nowa ustalić szacunkowe płatności na 2019. W końcu jestem nowym klientem bez historii zużycia prądu ;). Dadzą mi znać, co i jak, za jakiś tydzień, bo od jakiegoś czasu nie działa im system i już parę tysięcy osób czeka na nowe rachunki. Nie da się z nimi nudzić, to na pewno ;).

Ja naprawdę lubię swoje mieszkanie, ale przyznam, że załatwianie tych wszystkich formalności nieraz doprowadzało mnie do szału. Zwłaszcza, że często trafiałam na osoby, które nie mówiły po angielsku, więc musiałam mocno gimnastykować swój niemiecki. Po dziesiątkach wysłanych maili wzbogaciłam język o takie słówka jak kaloryfery, system grzewczy czy licznik prądu. Mam nadzieję, że nie będę zmuszona do dalszej nauki w taki sposób... ;)

Prześlij komentarz

0 Komentarze