Advertisement

Main Ad

Alcúdia, czyli wszystko to, czego szukałam na Majorce

Alcúdia ma w sobie dosłownie wszystko to, czego szukałam na Majorce. Mnóstwo zabytków, historię sięgającą starożytności, palmy, plaże i niebieski odcień morza. Tak, w styczniu ciągnęły mnie i plaże, bo były puste i idealne do spacerów - o kąpieli przecież nie ma co myśleć ;). Do tego Alcúdia jest na tyle dużym miastem, że nawet poza sezonem sporo miejsc jest nadal otwartych, więc nie ma problemu ze znalezieniem miejsca na obiad czy herbatę, ani z kupnem pamiątek. Dlatego nie przeszkadzało mi nawet to, że musiałam przejechać całą Majorkę, żeby dostać się do Alcúdii. Było warto, a wyspa przecież i tak nie jest duża... ;)
Nazwa Alcúdia wywodzi się z języka arabskiego i oznacza na wzgórzu. Dlaczego arabskiego? We wczesnym średniowieczu Majorka dostała się we władanie arabskie, była częścią emiratu Kordoby. Dopiero król Jakub I Zdobywca podbił wyspę dla chrześcijaństwa w 1229 roku. Jego następca, Jakub II, zdecydował o otoczeniu Alcúdii murami obronnymi, przede wszystkim po to, żeby bronić miasta przed atakami piratów. Prace trwały jeszcze za panowania Jakuba III, aż w końcu kolejny król - Piotr IV - stwierdził, że można by w końcu budowę tego muru zakończyć. Trwało to 64 lata, ale faktycznie jeszcze za życia Piotra IV system obronny Alcúdii został ukończony. A teraz ja jako turystka mogłam sobie część murów miejskich obejść w ciszy i spokoju - w styczniu nie było tu zbyt wielu turystów... ;)
Do miasta przyjechałam w sobotę ok. 10 rano - na tyle późno, że nie musiałam się z samego rana zrywać z łóżka, ale i na tyle wcześnie, by na ulicach było cicho i spokojnie. Mijały mnie czasem pojedyncze osoby idące na zakupy, ktoś wybierał się na poranną kawę, ale przez większość czasu miałam stare miasto w Alcúdii tylko dla siebie.
Jednym z pierwszych miejsc, jakie odwiedzam w mieście, jest kościół św. Jakuba. To XIX-wieczna neogotycka świątynia, pięknie wkomponowana w leżące tuż obok mury miejskie i sprawiająca wrażenie starszej niż w rzeczywistości. W okresie poświątecznym wciąż znajduję tu dekoracje bożonarodzeniowe, w tym ogromną, ruchomą szopkę, która natychmiast przykuwa moją uwagę.
Przy kościele znajduje się też niewielkie muzeum, ale tę atrakcję sobie odpuszczam. Okrążam za to całe stare miasto, spacerując wzdłuż murów (albo po nich, gdzie jest to udostępnione). W kilku miejscach trafiam na niewielkie punkty informacyjne, gdzie można trochę poczytać o historii miasta i samych murów - po katalońsku, hiszpańsku i angielsku. Temperatury z rana są niestety mocno styczniowe, pewnie nie ma nawet 10 stopni, więc w mojej cienkiej kurtce niesamowicie marznę i czekam, aż wiatr rozwieje chmury i pojawi się trochę słońca...
Tuż za murami widzę charakterystyczny ponadstuletni budynek areny walk byków. Brama jest uchylona, nikogo za nią nie widzę, więc po prostu wchodzę i się rozglądam po arenie. Nie jest duża, ale zaskakująco dobrze utrzymana. W sumie corrida została zakazana na Majorce dopiero w 2017 roku, a i tak kilka miast (w tym Alcúdia, gdzie walki byków były tradycyjną częścią święta St. Jaume - 25 lipca) próbowało się odwołać od tej decyzji. W sezonie odbywają się tu pokazy tańca, a do tego działa niewielki bar - wtedy zwiedzanie areny jest w cenie biletu na pokaz / drinka w barze.
Również za murami starego miasta znajdziemy dość spory, ogrodzony teren. To pozostałości rzymskiego miasta Pollentia, które założono w 123 r. p.n.e. Ruiny odkryto w XVII wieku, jednak stanowisko archeologiczne z prawdziwego zdarzenia utworzono dopiero po I wojnie światowej. Bilet wstępu kosztuje 4€ i obejmuje ruiny dzielnicy mieszkalnej, forum oraz teatru. Całość fajnie opisana (również po angielsku), a liczne rysunki pozwalają sobie lepiej wyobrazić, co kiedyś znajdowało się w miejscu stosów kamieni. Ja osobiście uwielbiam historię i spędziłam tam sporo czasu - aż niebo nad miastem zaczęło się przejaśniać i wyszło słońce ;).
A skoro pogoda była już zdecydowanie lepsza, mogłam skierować się do części portowej Alcúdii, położonej ok. 2 km od historycznego centrum. Zerwał się wiatr od morza, który przeganiał chmury w niesamowitym tempie, a gdy pojawiło się słońce, znacząco podniosła się też temperatura. W Port d'Alcúdia najpierw poszłam na szybki lunch, by potem móc już bez ograniczeń spacerować po okolicy :)
Dzięki genialnemu położeniu nad Zatoką Alcúdia port stał się popularnym kurortem turystycznym. I w sumie nie dziwię się - ciągną się tu kilometrami piękne, piaszczyste plaże (różne źródła podają od 7 do 10 km plaż), a woda mieni się wszystkimi odcieniami niebieskiego. Wzdłuż wybrzeża wyrosły dziesiątki restauracji i hoteli, z których większość otwarta jest od kwietnia do października. Zakładam, że w sezonie raczej nie da się zobaczyć tych plaż tak pustych... :)
I jak rano zamarzałam, tak teraz szybko ściągam kurtkę - odczuwalna temperatura na słońcu sięga pewnie pod 20 stopni. A ja po prostu siadam na molo, obserwuję fale uderzające o brzeg i cieszę się słońcem. Szkoda, że poza sezonem autobusy z Alcúdii do Palmy nie kursują za często i muszę się niedługo zbierać, jeśli chcę wrócić przed zmrokiem do hotelu - tutaj naprawdę można siedzieć nieco dłużej...
Alcúdia - podobnie jak Palma - udowodniła mi, że Majorka to nie tylko imprezowe kurorty all inclusive i plaże. To także przepiękne widoki i mnóstwo zabytków dla tych, co lubią i zwiedzać, nie tylko leżeć na piasku. Alcúdia ma w sobie to wszystko i stanowi punkt obowiązkowy do odwiedzenia podczas pobytu na wyspie :).

Prześlij komentarz

0 Komentarze