Advertisement

Main Ad

Werona to nie tylko balkon Julii

- No to jak tam wrażenia z Włoch? - zapytała po moim powrocie do pracy koleżanka, która północ tego kraju odwiedza dość regularnie.
- A spoko, całkiem sporo udało się zobaczyć. W sumie chyba największym zaskoczeniem dla mnie była Werona.
- Miałam dokładnie tak samo! Człowiek się spodziewa, że będzie jakoś super, a ten balkon Julii... no tragedia!
- To ja miałam raczej odwrotnie - powiedziałam, bo naprawdę co do Werony nie miałam właściwie żadnych oczekiwań i moje zaskoczenie było zdecydowanie pozytywne. -  Tyle tam zabytków, pięknych kościołów... A balkonu Julii to nawet nie mieliśmy w planach.
- Ale to najważniejsza atrakcja! A wiesz, że on nawet nie jest prawdziwy? Przerobili jakiś dom po sukcesie Szekspira!
Nie zdążyłam się ugryźć w język, rzucając, że tak jakby Julia też nie była prawdziwa. Ani Romeo. I w niczym mi to nie przeszkadzało w zwiedzaniu Werony ;). Mimo braku takich planów, do domu Julii - tego nieprawdziwego - też zajrzeliśmy, bo zdecydowaliśmy się na kupno Verona Card i wejście tam mieliśmy w cenie. To włoskie miasto kojarzyło mi się wcześniej głównie z szekspirowskim dramatem i ruinami rzymskiego amfiteatru, nie spodziewałam się więc, że będzie tam dużo więcej do zwiedzania. Szybko jednak zaczęłam zaznaczać na mapce kościoły, które zapowiadały się ciekawie, w ramach Verona Card też znalazło się parę ciekawostek... I wyszło na to, że nagle zrobiła się 18, wszystko zaczęło się zamykać, a my dalej mieliśmy na oku jeszcze kilka miejsc, które chciałoby się odwiedzić ;). Może jeśli człowiek jedzie do Werony tak jak moja koleżanka - odhaczyć balkon Julii - to faktycznie będzie tym miastem rozczarowany. Ja byłam zachwycona.
Na wstępie zaznaczam, że werońskie kościoły trafią do oddzielnego wpisu, bo były przegenialne, zrobiłam w nich milion zdjęć i nie chcę się ograniczać do ściśnięcia wszystkiego w tym wpisie ;). Do tego z Weroną mieliśmy takiego pecha, że był to dzień najgorszej pogody - fakt, że dalej było ciepło, ale też ciemno, pochmurnie i co rusz zaczynało kropić (choć dzięki wszystkim bogom, że nie lunęło). Pół biedy mżawka, bo w tej temperaturze człowiek natychmiast wysychał, ale to biało-szare niebo wygląda na zdjęciach bardzo nieszczególnie :(. No ale co zrobisz, jak nic nie zrobisz - taka była pogoda i trzeba było zwiedzać. Zwłaszcza, że całe historyczne centrum Werony wpisano w 2000 roku na listę UNESCO za zachowaną znaczącą liczbę zabytków z czasów starożytnych, średniowiecznych i renesansu, jest to również wybitny przykład twierdzy wojskowej.* Nie wiem, jak dla Was, ale dla mnie to było bardziej kuszące niż jakiś tam balkon Julii... ;) Przyjechaliśmy do Werony pociągiem, wysiadając na stacji Verona Porta Nuova, skąd czekał nas jeszcze dwudziestominutowy spacer do Piazza Bra, gdzie zaczęliśmy zwiedzanie. To największy plac miasta, przy którym znajduje się informacja turystyczna, no i największy zabytek Werony - Arena.
Arena, czyli starożytny rzymski amfiteatr w Weronie, jest trzecim największym amfiteatrem we Włoszech (numer jeden to, naturalnie, rzymskie Koloseum, a dwa - Kapua). Niewątpliwą atrakcją tego miejsca jest fakt, że wciąż się z niego korzysta - regularnie odbywają się tu opery. Nam to jednak było nie na rękę, bo podczas naszej wizyty trwały przygotowania do wystawienia Aidy i całość była w klimatach... no starożytnych, owszem, tyle że bardziej egipskich, a nie rzymskich ;). Ogromne dekoracje niewątpliwie robiły wrażenie, ale też zasłaniały dużą część amfiteatru z zewnątrz, przez co nie dało się mu nawet dobrze przyjrzeć. W Arenie są dwa wejścia i dwie kasy biletowe - dla chętnych na koncerty oraz dla zwiedzającym starożytny zabytek. No i dla turystów ciągnęła się spora kolejka, którą można było ominąć z Verona Card. Tej jeszcze nie mieliśmy, ale zainteresowałam się tą opcją, a mając czas w kolejce, zaczęłam szukać informacji w internecie. I właściwie natychmiast stwierdziliśmy, że idziemy na to ;). Wstęp do Areny kosztował 10 €, Verona Card na jeden dzień - 20 €, a obejmowała właściwie wszystkie najważniejsze zabytki miasta. Na szczęście kartę można też było kupić w kasie amfiteatru, więc jak już przyszła nasza kolej, zaopatrzyliśmy się w karty i weszliśmy do środka.
Obecnie podczas koncertów Arena może pomieścić 22.000 widzów, ale w czasach starożytnych było tu miejsce nawet dla 30.000 osób. Amfiteatr zbudowano w I wieku i jak na dwa tysiące lat istnienia jest całkiem nieźle zachowany, choć z najwyższego poziomu zachował się tylko jeden fragment z czterema łukami. Owszem, warto odwiedzić Arenę, ale osobiście bardziej podobał mi się rzymski amfiteatr w chorwackiej Puli -  o Koloseum nawet nie wspominając ;). Muszę wrócić do Rzymu, już dziesięć lat minęło od mojej ostatniej (i jedynej) wizyty w Wiecznym Mieście... A wracając do Werony, poza samymi ruinami w Arenie znajdziemy też tablice informacyjne o budowli, ale były dość ogólne - brakowało mi bardziej szczegółowych informacji, która część amfiteatru służyła jakim celom, czegoś, co pozwoliłoby sobie lepiej wyobrazić ten budynek sprzed dwóch tysięcy lat.
Mając Verona Card w ręku, wybraliśmy się na zwiedzanie kościołów - ku mojemu zaskoczeniu, większość werońskich świątyń miała biletowany wstęp (rzadko się z tym spotykałam we Włoszech). Na szczęście wszystko było w cenie karty turystycznej. Ale gdy minęło południe, przyszedł czas na lunch, więc skierowaliśmy się znów do centrum, na Piazza delle Erbe. To jeden z głównych placów Werony, cały zastawiony straganami z warzywami, owocami, ziołami, no i pamiątkami (duży wybór magnesów w niskich cenach). Wokół placu rozstawione są też liczne knajpki - początkowo myślałam, żeby uciec dalej od centrum, no ale trzeba też wziąć poprawkę na to, że większość włoskich restauracji otwiera się dopiero wieczorami, a w centrum przynajmniej i w środku dnia był jakiś wybór. Szybko zdaliśmy sobie sprawę, że ceny są wszędzie podobne i usiedliśmy w jednej z restauracji przy placu - nazwy niestety nie pamiętam, ale zaskakująco dobrze trafiliśmy, bo ramach coperto było sporo różnych przekąsek do drinków, a i makaron z łososiem i cukinią był naprawdę niczego sobie :).
No i tak sobie pomyśleliśmy, że jak tuż obok jest ten dom Julii ze słynnym balkonem, to sobie podejdziemy zobaczyć. Nie było tu tak tłoczno, jak się spodziewałam, więc jak tata zaproponował, żeby wejść do środka i stanąć na balkonie, a on zrobi zdjęcie z dołu, to się nie zastanawiałam, tylko weszłam ;). Bilet wstępu kosztuje 6 € i gdybym miała za to płacić, zgodziłabym się z koleżanką z pracy, że nie warto. Ale że i tak było w cenie karty turystycznej... Stanęłam na balkonie, pomyślałam, że ta Julia to jakiegoś wybitnie fajnego widoku stąd nie miała, uśmiechnęłam się do zdjęcia... I nie, nie tylko za to płacimy 6 €, żeby nie było ;). Dalej można zwiedzać cały domek, zbudowany gdzieś w XIII-XIV wieku. Podczas renowacji przywrócono budynkowi wygląd i wnętrza średniowiecznych, bogatych domostw. Ot, ciekawostka, ale szału nie ma. W Weronie można zobaczyć też inne miejsca związane z szekspirowskim dramatem, jak chociażby dom Romea, ale takie atrakcje już sobie odpuściliśmy.
Za to koniecznie chciałam zobaczyć widok na Weronę ze szczytu najwyższej wieży w mieście - Torre dei Lamberti. Oryginalnie zbudowana jeszcze w XII wieku, wymagała gruntownej renowacji w wieku XV po uderzeniu pioruna. Liczy sobie 84 metry wysokości, a na taras widokowy biegnie 368 schodów... Na szczęście jest i winda, za którą trzeba dopłacić 1 €, więc do przeżycia ;). Samą wieżę mieliśmy w cenie Verona Card, ale bilet dla osoby dorosłej kosztuje tu 6 €. Czyli już przekroczyliśmy cenę karty turystycznej (10 za Arenę, po 6 za wieżę i dom Julii), a to nie był jeszcze koniec zwiedzania - no i kościoły też przecież kosztowałyby dodatkowe parę euro. Opłaca się, zdecydowanie :). Torre dei Lamberti położona jest w samym centrum, więc widok z tarasu widokowego jest naprawdę świetny. 
Po zjechaniu z wieży podeszliśmy na sąsiedni plac, Piazza dei Signori, nazywany też Placem Dantego ze względu na stojący pośrodku XIX-wieczny pomnik poety. Plac otaczają liczne pałacyki sprzed wieków, kawałek dalej znajduje się też kościół Santa Maria Antica. Część Piazza dei Signori była niestety okryta rusztowaniami, widać trwają tu jakieś prace renowacyjne. Nas jednak ciągnęło do położonego przy wspomnianym kościółku miejsca o nazwie Arche Scaligere...
Arche Scaligere, czyli grobowce rodziny Scaligeri (lub też della Scala), rządzącej Weroną od 1262 do 1387 roku. To podobno najważniejszy gotycki zabytek miasta - pięć pięknie zdobionych grobowców i sarkofagów na ogrodzonym przykościelnym dziedzińcu. Żeby podejść bliżej, trzeba kupić bilet za 1 € (z Verona Card - za darmo) i jest to akurat taka symboliczna opłata, bo nie spędzimy tu dużo czasu. Z drugiej strony zza ogrodzenia też sporo widać, więc nie powiedziałabym, że wchodzenie na dziedziniec jest obowiązkowym punktem zwiedzania Werony, ale pod grobowce podejść trzeba!
O tym, że starożytni Rzymianie budowali zdecydowanie trwalsze konstrukcje niż dzisiejsi budowniczy, świadczyć może Ponte Pietra, czyli Kamienny Most. Zbudowany na rzece Adydze w 100 r. p.n.e. do czasów współczesnych nie dotrwał tylko dlatego, że wysadzili go Niemcy podczas II wojny światowej - bez nich pewnie do dziś moglibyśmy spacerować po starożytnym moście. Ale Włosi zrekonstruowali Ponte Pietra pod koniec lat pięćdziesiątych i dziś to jedna z głównych atrakcji Werony. Przejście na drugą stronę Adygi planowaliśmy i tak - znajduje się tam stary teatr rzymski oraz wzgórze z zamkiem św. Piotra. Na wzgórze zamkowe zabrakło nam już czasu, ale widoki z góry na centrum Werony zapewniło nam już znajdujące się przy teatrze Muzeum Archeologiczne.
Choć lubię muzea archeologiczne, to przy ograniczonym czasie, jaki mieliśmy na zwiedzanie Werony, wolałam się skupić na samych starożytnych ruinach. Teatr rzymski zbudowano w I w. p.n.e. w świetnej lokalizacji - pomiędzy wzgórzem a rzeką. A raczej byłaby to świetna lokalizacja, gdyby rzeka czasem nie wylewała... ;) Dodając do tego jeszcze trzęsienia ziemi oraz fakt, że na ruinach budowli rozbudowywało się miasto, nie ma się co dziwić, że teatr nie zachował się w najlepszym stanie. Odrestaurowano go jednak na tyle, by dało się tu organizować różne wydarzenia - w centrum teatru znajduje się dziś współczesna scena. Skoro już weszliśmy na teren obiektu, obeszliśmy też stanowiące jego część Muzeum Archeologiczne, choć dość pobieżnie. Do muzeum podjeżdża się windą, znajduje się ono nad teatrem i mamy tu świetny taras widokowy - całkowicie wynagradzający fakt, że pominęliśmy zamek św. Piotra :). Patrząc na miniaturkę oryginalnej budowli, myślę, że kiedyś całość wyglądała bardziej widowiskowo...
I przyszedł ten moment, gdy człowiek musiał zaakceptować fakt, że zrobiło się na tyle późno, że więcej zabytków już nie będzie mógł odwiedzić - wszystko się zaczynało zamykać. Nie skierowaliśmy się jednak od razu z powrotem na dworzec, bo były jeszcze w Weronie miejsca, które chcieliśmy zobaczyć choć z zewnątrz. Ignorując więc nawracającą mżawkę i zaglądając po drodze do pomniejszych i wciąż otwartych kościołów, poszliśmy na spacer wzdłuż brzegu Adygi. Przy słonecznej pogodzie taki spacer naprawdę musi sprawiać przyjemność :). My się kierowaliśmy na słynny most Scaligero...
Most Scaligero (lub też most Castelvecchio, od nazwy stojącego na  jego krańcu zamku) został oryginalnie zbudowany w XIV wieku na zlecenie rodziny Scaligero i podczas II wojny światowej skończył tak jak Ponte Pietra... Na szczęście Włosi i tu stanęli na wysokości zadania i ceglany most zrekonstruowano w latach 1949-51. Przy brzegu znajduje się potężna, średniowieczna twierdza (świetnie odnowiona w okresie międzywojennym), do której już wieczorową porą zajrzeć się nie udało. Ale zarówno zamek, jak i most, wywierają na odwiedzającym niemałe wrażenie i warto było tu podejść nawet po godzinach otwarcia.
Zahaczając jeszcze o również już zamkniętą bazylikę św. Zenona, dotarliśmy w końcu z powrotem na dworzec. Licząc z dojściem na stację w Vicenzy, gdzie nocowaliśmy, tego dnia zrobiliśmy pieszo ok. 22 kilometrów i pomyśleć, że to nie ja mówiłam na koniec jeszcze tam podejdźmy, jeszcze to zobaczmy... ;) Przyznam szczerze, że kompletnie nie spodziewałam się, ile w Weronie jest do zobaczenia! W internecie wszystko kręci się wokół Romea i Julii, a to naprawdę najmniej ciekawe zabytki. Werona to ponad 2000 lat historii, lepiej lub gorzej zachowanej i myślę, że można by tu spokojnie przyjechać nawet na kilka dni, a człowiek by się nie nudził... :)

Prześlij komentarz

0 Komentarze