Advertisement

Main Ad

Bogowie i faraonowie, czyli Egipt z Itaką

Egipt pamiątki
Egipt to było jedno z moich największych podróżniczych marzeń - właściwie od zawsze. I żadne tam plaże, relaks nad morzem czy nurkowanie (choć chciałabym tego kiedyś spróbować) - mnie tu kusiły zabytki! Biorąc pod uwagę kwestię bezpieczeństwa - planowałam wyjazd sama - oraz dość słabo zorganizowany transport publiczny na miejscu, wiedziałam, że do Egiptu pojadę z biurem podróży. Ale nie było opcji, bym poleciała na X-dniowy urlop do któregoś z kurortów i stamtąd urządzała sobie jednodniowe wycieczki do największych atrakcji, odległości w Egipcie są zbyt duże. Chciałam objazdówkę. Zaczęłam przeglądać różne opcje i szybko zdałam sobie sprawę, że większość z nich skupia się albo na Górnym albo na Dolnym Egipcie. Jeśli piramidy i Kair, to zazwyczaj w połączeniu z Aleksandrią. Jeśli Luksor i Dolina Królów, to raczej z Asuanem i ewentualnie Abu Simbel. A mi się marzył i Kair i Dolina Królów. Nie chciałam wybierać ;). Na szczęście takie opcje też były, choć znacznie mniej, no i trzeba było patrzeć, by z Górnego do Dolnego Egiptu lecieć samolotem, bo całonocna podróż przez pustynię to byłby masochizm... Uwzględniając to wszystko, najciekawszy program miała Itaka. I to na dodatek w wybranym przeze mnie terminie :).
Nie licząc na zbyt wiele, zanim zabukowałam wyjazd na stronie, zaproponowałam wycieczkę koleżankom i ku mojej radości jedna z nich zdecydowała się dołączyć. I pasował jej akurat dokładnie ten sam termin co mi :). Fajnie spełniać marzenia w dobrym towarzystwie ;). Wycieczka Bogowie i faraonowie z Itaką miała trwać osiem dni, ale na jakiś miesiąc przed wyjazdem zmieniono nam połączenia lotnicze. I to tak boleśnie, że zamiast powrotu po 14, był powrót o... 2:40. A że na lotnisku trzeba być odpowiednio wcześniej, wypadła nam ostatnia noc i poranek w Egipcie, w zamian było tylko masakryczne zmęczenie. Niestety, wszystko zgodnie z regulaminem, bo loty się mogą zmieniać pod warunkiem, że to wciąż ten sam dzień - a tak przecież było... 
Leciałyśmy liniami FlyEgypt, które skojarzyły mi się z takim egipskim Wizzairem. Tyle samo wygody, miejsca na nogi, tylko stan samolotu nieco gorszy... Żadnych przekąsek w cenie biletu oczywiście też nie było. Na szczęście lot z Warszawy do Hurghady trwał nieco ponad cztery godziny i wszystko poszło bez opóźnień. Z unijnym paszportem wizę mogłam kupić od ręki na lotnisku (za 25 $), a potem szybko poszło z kontrolą paszportową i odbiorem bagażu. Zanim zebrała się grupa, kupiłam też na lotnisku kartę SIM w sieci Etisalat. Miałam z tym trochę stresu, bo wszystko było na tempo, pan oferował pakiety, których potem nie mogłam znaleźć w internecie, a kartę aktywował mi dopiero wieczorem, więc przez kilka pierwszych godzin zastanawiałam się nawet, czy mnie tu nie oszukali... Zapłaciłam 10 $ za (teoretycznie) 20 GB - nie byłam w stanie tego potem sprawdzić, bo jak się logowałam na stronę, to wyświetlał mi się inny pakiet... Z którego przez cały tydzień pokazywało mi, że nic nie zużyłam, choć codziennie korzystałam z internetu, i to niemało. Cóż, najważniejsze, że działało ;). Poza tym z sieci Etisalat byłam zadowolona, internet był szybki, a zasięg miałam właściwie we wszystkich turystycznych miejscach, zanikał tylko czasami, jak przejeżdżaliśmy przez pustynię.

DZIEŃ 1 - PRZYLOT DO HURGHADY
Jako że nasz lot do Hurghady odbywał się w godzinach porannych, krótko po południu siedziałyśmy już w autokarze wiozącym nas do hotelu. Nocleg miałyśmy w Blend Club położonym w północnej części Hurghady, z dala od jakiegokolwiek turystycznego centrum miejscowości. Dojechałyśmy do hotelu akurat na końcówkę obiadu, w międzyczasie obsługa nas zameldowała i dostałyśmy klucze do pokoju. Zanim się ogarnęłyśmy, była już 15, a pod koniec października zachód słońca jest krótko po 17... Skorzystałam więc z ostatnich godzin dnia, by przejść się na hotelową plażę, a potem - cóż, trzeba było korzystać z opcji all inclusive, którą miałyśmy w Hurghadzie w pakiecie. Jedzenie dobre, drinki też niczego sobie, nie było na co narzekać ;).

DZIEŃ 2. HURGHADA
Wycieczka Itaki zaczynała się od relaksu nad Morzem Czerwonym i ładowania baterii na późniejszą objazdówkę. Nie był to zły pomysł, tak sobie myślę, choć nie rozumiem ludzi, którzy potem zostali w Hurhadzie na kolejny tydzień - a przynajmniej zostali w tej okolicy, w której stał nasz hotel. Bo wyszłyśmy z ośrodka na spacer, by odkryć, że tam nic nie ma - droga, piasek i pozamykane na cztery spusty sklepy. Chyba już po sezonie... W hotelu zresztą też pustki, a większość napotykanych turystów to byli Rosjanie. Nie zostało nam nic innego, jak spacerować po krótkiej, wydzielonej plaży hotelowej, kąpać się w basenie i jeść / pić - dobrze, że to all inclusive było tylko w Hurhadzie... :P Tylko no, to było ok na jeden dzień, dłużej bym nie wysiedziała...

DZIEŃ 3. PRZEJAZD DO LUKSORU
No i to by było na tyle z odpoczynkiem i wysypianiem się ;). Budzik ustawiony na 4 (mój, bo koleżance się coś pomyliło i jej budzik zadzwonił o 3...), bo o 5 rano wyjazd z hotelu. Następnie kilka godzin jazdy przez pustynię (z możliwością oglądania wschodu słońca) i w końcu zaczęło się robić za oknem nieco bardziej zielono... Zbliżaliśmy się do Nilu. A naszym miejscem docelowym był Luksor. Zaczęliśmy od wschodniego brzegu i od kompleksu świątyń w Karnaku - dla mnie pełna ekscytacja, pierwszy raz mogłam zobaczyć hieroglify na żywo gdzie indziej niż na jakiejś tabliczce w muzeum! No pełnia szczęścia ;). Następnie podjechaliśmy do pracowni papirusu, gdzie można było popatrzeć, jak się go wytwarza, no i oczywiście kupić sobie coś na pamiątkę. Potem obiad nad Nilem, po którym powinniśmy zwiedzać świątynię w Luksorze, ale przewodnik zaproponował przestawienie kolejności programu. Czyli najpierw pojechać na statek, zameldować się (czy też zaokrętować), odpocząć po obiedzie, a na zwiedzanie świątyni wybrać się dopiero o zachodzie słońca. Zaufaliśmy przewodnikowi i świetnie na tym wyszliśmy, bo nie dość, że złapaliśmy oddech, co było potrzebne po porannym wstawaniu, to jeszcze świątynia w Luksorze w promieniach zachodzącego słońca, pięknie oświetlona, robiła genialne wrażenie. Wieczorem była możliwość skorzystania z wycieczki fakultatywnej - przejazdu dorożkami po nocnym Luksorze, z przerwą na tradycyjną herbatkę z hibiskusa i sziszę...
Ale właśnie, wspomniałam statek. O co tu chodzi? Program wycieczki Bogowie i faraonowie obejmował dwie noce w hotelu w Hurgadzie (plus ewentualnie trzecią na koniec dla tych, co nie wylatywali w środku nocy), jedną noc w Kairze, a do tego trzy noce na statku płynącym w górę Nilu. Wsiadamy w Luksorze, wysiadamy w Asuanie, a po drodze trochę postojów na zwiedzanie. Ta opcja mnie wręcz zachwyciła, jak o niej czytałam, a rzeczywistość i tak przerosła moje oczekiwania. W ramach wycieczki mieliśmy rejs statkiem Beau Soleil, który okazał się 5-gwiazdkowym wycieczkowcem z 68 kajutami wyglądającymi raczej jak pokoje hotelowe a nie kajuty na statku (tylko łazienki pozostawały trochę do życzenia). Restauracja, bar, pokój masażu, sklepiki, a na górze otwarty pokład z basenem, jacuzzi, leżakami, kolejnym barem... Na początku myślałam, że skoro w programie jest całkiem sporo czasu spędzonego na statku, to będę się tam nudziła, ale nie było takiej opcji. Samo leżenie na leżaku w egipskim słońcu i patrzenie na Nil i to, co mijamy na brzegu, okazało się mega fascynujące :).

DZIEŃ 4. DOLINA KRÓLÓW
Czy ja narzekałam na wstawanie o 4 rano poprzedniego dnia? Cóż, tym razem dla równowagi trzeba było wstać jeszcze wcześniej, bo zbiórka przy recepcji była o 3:50 ;). Sama chciałam, bo wykupiłam tu wycieczkę fakultatywną, która kusiła mnie niezmiernie. Lot balonem o wschodzie słońca nad Doliną Królów. Było to tak niesamowite przeżycie, że dalej brakuje mi słów, by to opisać :). Po wylądowaniu wróciliśmy na statek na śniadanie, a następnie rozpoczął się regularny program zwiedzania - świątynie na zachodnim brzegu. Najpierw świątynia Hatszepsut, która nieuchronnie będzie mi się zawsze kojarzyła z dokonanym tu zamachem terrorystycznym z 1997 roku... A potem Dolina Królów! Najpierw przewodnik zrobił nam długi wykład na temat historii i wierzeń Egipcjan, po którym był czas na samodzielne zwiedzanie. Generalnie tak wyglądało zwiedzanie każdego miejsca z przewodnikiem - najpierw wprowadzenie, oprowadzenie po najważniejszych miejscach, a potem kilkadziesiąt minut czasu wolnego na samodzielne odkrywanie i zdjęcia. W Dolinie Królów bilet pozwalał na zajrzenie do trzech dowolnie wybranych grobowców, a za dodatkową opłatą weszłam też do słynnego grobowca Tutenchamona. W drodze powrotnej na statek zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę przy Kolosach Memnona, kilka szybkich zdjęć i czas na dalszy rejs.

DZIEŃ 5. EDFU I KOM OMBO
Ledwo zdążyliśmy zjeść śniadanie (a śniadanie na statku serwowali od 6:30) i już o 7:15 była zbiórka na zwiedzanie - tym razem już bez żadnych wycieczek fakultatywnych. 6 rano to dobra pora, by się normalnie budzić na wakacjach, prawda? ;) Ale właśnie z samego rana statek dopłynął do Edfu, gdzie cumował przez ledwo ok. trzech godzin, więc nie było czasu do stracenia... Dorożkami przejechaliśmy przez ulice tego miasteczka (a dorożki w Egipcie to trochę sport ekstremalny) i dotarliśmy do świątyni Horusa - najlepiej zachowanej starożytnej świątyni w Egipcie. Potem powrót dorożkami na statek, omówienie planu zwiedzania na kolejne dni i czas wolny aż do wieczora właściwie, kiedy statek płynął ponad 100 km w górę rzeki. Jak to ujęto w wywieszonym programie naszej wycieczki: zwiedzanie świątyni - luzik - obiad - luzik - podwieczorek - zwiedzanie świątyni. Najbardziej leniwy dzień, nie licząc tego w Hurgadzie, naturalnie. Większość czasu spędziłam na górnym pokładzie, łapiąc słońce i przyglądając się brzegom Nilu :). A wieczorem dopłynęliśmy do Kom Ombo, gdzie tuż obok portu znajduje się świątynia Sobka oraz muzeum krokodyli.

DZIEŃ 6. ABU SIMBEL I ASUAN
No dobra, raz nam dano pospać do 6, więc czas na kolejną pobudkę przed 3 i wyjazd o 3:50 ;). Znów na wycieczkę fakultatywną, ale tym razem na taką, na którą się zgłosili prawie wszyscy. Abu Simbel - słynne wykute w skale świątynie z czasów Ramzesa II, które przeniesiono w ubiegłym wieku nieco dalej, bo inaczej znalazłyby się pod wodą... 4 godziny jazdy w jedną stronę, 1,5 godziny na miejscu, 3 godziny jazdy z powrotem. Kompletny masochizm, ale tak bardzo było warto! W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na potężnej Tamie Asuańskiej, która jednak nie robi takiego wrażenia, jak się spodziewałam, słysząc o jej rozmiarach ;). Następnie dostaliśmy chwilę oddechu na statku - obiad, przepakowanie się, wymeldowanie... po czym dalej na zwiedzanie Asuanu! A konkretniej ogrodu botanicznego na wyspie Kitchenera, na którą dopłynęliśmy feluką - sam rejs po Nilu taką łódeczką był fajnym doświadczeniem :). Potem można było skorzystać z jeszcze jednej wycieczki fakultatywnej, co też zrobiłam - jak już człowiek leci na inny kontynent, to szkoda nie korzystać ze wszystkich dostępnych opcji na zwiedzanie. Ta ostatnia wycieczka to była wizyta w wiosce nubijskiej - atrakcja nieco przereklamowana, ale po drodze można było zanurzyć stopy w Nilu, a to ciekawe doświadczenie :P. Całość była jednak tak rozciągnięta w czasie, że w pewnym momencie zostało już tylko 1,5 godziny do... odlotu do Kairu. Egipskie poczucie czasu mnie rozwalało, ale i stresowało. Więc był pęd tuk-tukami do autobusu, potem szybka jazda na lotnisko, gdzie dotarliśmy na godzinę przed odlotem - i wszyscy z bagażami rejestrowanymi. Dobrze, że lot był opóźniony... Ale zanim dolecieliśmy do Kairu, odebraliśmy bagaże, dojechaliśmy do hotelu, zameldowaliśmy się, zjedliśmy późną kolację... była 1 w nocy. A jeszcze trzeba się było ogarnąć spać - po prawie 23 godzinach na nogach i pobudce przed 3, zasnęłam właściwie natychmiast. Szkoda tylko, że znów nie dane było dłużej pospać ;).

DZIEŃ 7. GIZA / KAIR
Zatem znowu - pobudka o 6, wyjazd o 7. Ale znów zmęczenie przegrało z ekscytacją, bo z samego rana pojechaliśmy oglądać piramidy. Dość ciekawe doświadczenie, bo poprzedniego dnia w Kairze lało, więc pustynia zamieniła się w błoto pełne kałuż, po którym się źle chodziło. Do tego deszcz uszkodził coś z prądem w piramidzie Chefrena, którą przyszło nam zwiedzać tylko przy świetle latarek w telefonach - mega doświadczenie! W ogóle też na piramidy i Sfinksa mieliśmy naprawdę sporo czasu wolnego w trzech różnych punktach, to chyba pierwsze miejsce, po którym nie miałam poczucia niedosytu zwiedzania ;). Potem podjechaliśmy do perfumerii arabskiej, gdzie można było zakupić różne esencje i perfumy, więc zrobiłam sobie prezent urodzinowy i przywiozłam na pamiątkę perfumy. Swoją drogą polecam spędzać urodziny w miejscu z ponad 4000-letnią historią, człowiek się od razu czuje młodszy :P. Po południu w planach mieliśmy Muzeum Egipskie, na które byłam niemal równie podjarana jak na piramidy i niestety, ten punkt wycieczki został mocno skrócony na propozycję przewodnika, której grupa ochoczo przyklasnęła. Wcześniej zjedliśmy obiad i mogliśmy wyruszyć w powrotem do Hurghady - to w końcu kilkaset kilometrów i kilka godzin jazdy... W sumie nawet na dobre wyszło, że wyjechaliśmy trochę wcześniej, bo kierowca na coś najechał i mieliśmy przymusowy postój gdzieś na stacji na pustyni, gdy autobus naprawiano... W efekcie wyszło na to, że do Hurgady dojechaliśmy ok. 22:45, a o 23:30 mieliśmy wyjechać na lotnisko. Szybkie przepakowanie się, zameldowanie w hotelu tylko po to, by zjeść kolację i dostać paczkę z jedzeniem na wynos i właściwie znów w drogę. Z lądowaniem w Warszawie o 7 rano dnia następnego w stanie masakrycznego zmęczenia...

To był masakrycznie intensywny wyjazd głównie przez niewielką ilość snu. Przecież nie licząc tego pierwszego dnia w Hurghadzie, to najpóźniejsza pora, o jakiej przychodziło nam wstawać, to była 6... Nie znam pojęcia urlopu wypoczynkowego ;). Z drugiej jednak strony wszędzie jeździliśmy autokarem, płynęliśmy statkiem, no generalnie nie było to zbyt intensywne, jeśli chodzi o samo zwiedzanie. Problemem były odległości pomiędzy poszczególnymi miejscami i czas spędzony w drodze - to wymagało wczesnych pobudek. No i fakt, że korzystałam z wycieczek fakultatywnych - balony i Abu Simbel wymagały wstawania o 3, ale nawet ci nieuczestniczący w nich nie mogli sobie dłużej pospać, bo śniadania na statku serwowano tylko do 7:30 ;). 
Kiedy wróciłam do Warszawy po trzech godzinach słabo przedrzemanych podczas nocnego lotu, byłam w stanie przespać dziewięć godzin ciągiem - rzadko mi się to zdarza. Ale kiedy odpoczęłam, byłam jeszcze bardziej podekscytowana wspomnieniami. Przecież hej, zwiedzałam świątynię luksorską o zachodzie słońca, leciałam balonem nad Doliną Królów, weszłam do grobowca Tutenchamona i do piramidy Chefrena tylko z latarką w komórce, zobaczyłam hieroglify, obserwowałam Nil z leżaka statku płynącego w górę rzeki... Ja już teraz nie pamiętam o zmęczeniu, o niewyspaniu, a to wszystko, czego doświadczyłam, co zobaczyłam, wciąż mnie ekscytuje. I choć dalej nie jestem fanką wycieczek z biurem podróży, to tutaj serio niczego nie żałuję - zwłaszcza, że trafił się też super przewodnik, Egipcjanin mówiący świetnie po polsku i rozumiejący nasze poczucie humoru. Może kiedyś wrócę do Egiptu na własną rękę, ale póki co mega się cieszę, że udało mi się spełnić to podróżnicze marzenie :).

Prześlij komentarz

0 Komentarze