Advertisement

Main Ad

Koh Lanta, czyli szwedzka wyspa w Tajlandii

Plan na Tajlandię miałyśmy w miarę konkretny od początku - połowa wyjazdu to Bangkok i okolice, druga połowa to morze i plaże. Tylko raczej nie Krabi i Phuket, bo co to za przyjemność jechać tam, gdzie tłumy? Zaczęłam więc wypytywać w pracy - w końcu niemal wszyscy znajomi Szwedzi w Tajlandii już byli, a sporo z nich więcej niż raz. I tak dzięki poleceniom, nasz wybór padł na Koh Lantę - niewielką wyspę gdzieś pomiędzy Krabi a wyspami Phi Phi. Miało być pięknie i spokojnie... i dokładnie tak było. A do tego okazało się całkiem szwedzko :).
Większość hoteli na Koh Lancie współpracuje z firmami przewozowymi, organizującymi bezpośredni przewóz z lotniska w Krabi do hotelu. Taka podróż trwa ok. 2 godzin (plus trzeba doliczyć czas na rozwiezienie turystów po hotelach lub zebranie ich stamtąd w drodze powrotnej, bo naturalnie nie jedziemy sami) i kosztuje ok. 400 bahtów (44 zł). My jednak wylądowałyśmy dość późno i wieczorami takich połączeń już nie ma, musiałyśmy zatem zatrzymać się w Krabi na noc. Nie było to wielkim problemem, bo pokój dwuosobowy ze śniadaniem w hotelu w centrum kosztował całe 1125 bahtów, co dawało całe 62 zł na osobę ;). A będąc już w Krabi wieczorem, mogłyśmy się wybrać na nocny rynek, będący jedną z głównych atrakcji miasta. Jedzenie było niesamowicie tanie - za 10 zł można było dostać kolację + piwo... z czego piwo było ze dwa razy droższe od kolacji ;). Ola uznała, że jej danie było przepyszne, moje było strasznie nijakie - aż stwierdziłam, że sama zrobiłabym lepsze (a ja nawet tosty przypalam... ;) ). Więc ciężko stwierdzić, czy warto czy nie.
Na samą Koh Lantę dotarłyśmy następnego ranka, zatrzymując się w północnej części wyspy. Z jednej strony hotelu dżungla, z drugiej niewielka ulica, przez którą trzeba przejść i już jesteśmy na plaży. Pogoda wręcz idealna, trochę ponad 30 stopni w cieniu, co nad wodą jest bardzo przyjemne. Zresztą, sama woda też ma pewnie coś około 30 stopni, bo w sumie nie czuje się różnicy, wchodząc do wody lub z niej wychodząc. Ani przez chwilę nie jest chłodno... Marzenie :)
Idąc po plaży trzeba ciągle patrzeć pod nogi, bo mijamy mnóstwo uciekających przed nami krabów i innych żyjątek. Często też widzimy poławiaczy krabów, choć więcej ich jednak po zmroku. Dopiero wieczorem, przy świetle latarki można zobaczyć naprawdę duże okazy - aż byłyśmy w szoku, widząc zawartość wiader poławiaczy. Nic dziwnego, że te regiony słynną ze swych owoców morza, jeśli jest ich tu taki wysyp...
Koh Lanta ma też swoje stare miasto, znajdujące się po drugiej stronie wyspy. To dawna osada nadmorska, która przekształciła się z czasem w miasteczko portowe. Nie udało mi się niestety znaleźć, na ile dawna. A ciekawiło mnie to, bo w gruncie rzeczy stare miasto Koh Lanty nie wygląda wybitnie staro. Obstawiałabym XIX, a może nawet i XX wiek... Całe stare miasto skupia się wokół jednej głównej ulicy, wzdłuż której stoją drewniane domki, restauracje i hotele, a także dziesiątki skuterów i tuk-tuków. Zdecydowanie nie było to miejsce, które w jakikolwiek sposób mogłoby nas oczarować.
Za to gdziekolwiek byśmy nie spojrzały, wszędzie na Koh Lancie znajdziemy szwedzkie ślady. Szwedzi pokochali tę wyspę za piękne widoki, pyszne jedzenie i pogodę, a mieszkańcy wyspy pokochali Szwedów za pieniądze, które ci tu zostawiają ;). Dlatego takim turystom trzeba iść na rękę. Księgarnia z napisem Svenska böcker billigt! (Szwedzkie książki tanio!) wcale nie dziwi. Tak samo jak menu po szwedzku czy informacje dotyczące dostępnych usług. Całkiem sporo tam też podobno Niemców i Norwegów, jednak Szwedzi są już na Koh Lancie zdecydowanym numerem jeden... no dobra, dwa, po Tajlandczykach ;).
Zresztą sporo jest też Szwedów, którzy do Tajlandii przyjeżdżają na dłużej niż tylko 2-3 tygodnie wakacji. Niemało jest takich, co - zwłaszcza na emeryturze - przylatują tu na całą zimę. O małżeństwach szwedzko-tajskich to już w ogóle nie wspomnę ;). Innym popularnym rozwiązaniem jest spędzanie w Tajlandii długich urlopów rodzicielskich - koszty utrzymania całej rodziny są tam znacznie tańsze, a do tego pogoda zdecydowanie lepsza. Dla Szwedów decydujących się na dłuższy pobyt na miejscu, przygotowano szereg udogodnień. Najbardziej mnie chyba rozbroiły szwedzkie szkoły - w końcu przez te kilka miesięcy urlopu dzieci nie mogą tracić nauki, więc gdy rodzice leżą na plaży, ich pociechy mogą uczęszczać do szwedzkiej szkoły pięć minut obok ;).
Tak naprawdę na samej Koh Lancie jest niewiele do roboty. To wyspa stricte wypoczynkowa, morze, plaże, drinki... ;) Ma to swój urok, ale jednak więcej niż tydzień to bym tak nie wytrzymała. Dużym plusem są biura podróży, oferujące wycieczki po okolicy i sąsiednich wyspach - ceny są bardzo niskie, a miejsc do snorkelingu czy obserwowania zwierząt - mnóstwo. Ale o wycieczkach napiszę jeszcze oddzielny post, bo podczas tygodniowego pobytu na Koh Lancie skorzystałyśmy z dwóch :).
No i widok, który się nigdy nie znudzi - zachody słońca... To jeden z największych plusów zatrzymania się przy zachodnim brzegu wyspy. Słońce w tym rejonie zachodzi bardzo szybko - w jednej chwili jest jeszcze wysoko na niebie, a nim się obejrzysz, zaczyna się robić ciemno. Ale te wszystkie kolory pomiędzy... :)
Okolice godziny 18, kiedy następuje zachód słońca, to w wielu barach przy plaży czas happy hours. My sobie szczególnie upatrzyłyśmy restaurację Koala z przepysznym jedzeniem i ogromnym wyborem wspaniałych drinków. Ceny były nieco wyższe niż gdzie indziej (wciąż jednak dość tanio z polskiej perspektywy, bo o szwedzkiej to w ogóle nie ma co wspominać ;) ), jednak jakość nieporównywalna do żadnego innego miejsca, które odwiedziłyśmy na Koh Lancie. A porcje takie, że nie idzie zjeść wszystkiego ;).
Innym pozytywnym zaskoczeniem było serwowanie pina colady, którą bardzo lubię (bo lubię wszystko kokosowe). Za około 250 bahtów (27,50 zł) dostaniemy drinka w... kokosie. Do tego ozdobionego zimnymi ogniami ;). Całość na prawdziwym mleku kokosowym, a ze środka można jeszcze wydłubywać kawałki kokosa - no raj! No i do tego cały kokos jest wypełniony drinkiem, czyli w środku są spokojnie ze 3 normalne szklanki... :)
Wieczory spędzone na plaży to też świetny moment na zabawę aparatem z długim czasem naświetlania. Statywu nie chciało mi się ze sobą nosić, choć specjalnie go przywiozłam ze Szwecji... W efekcie większość nocnych zdjęć zostało zrobionych z ręki, a w najlepszym przypadku w oparciu o stolik w restauracji. Dlatego przepraszam za jakość ;). A dlaczego uważam, że to dobry czas na zabawę z naświetlaniem? Cóż, po pierwsze ciągle chodził po plaży sprzedawca świecących gadżetów, które co niektórzy rodzice kupowali swoim dzieciakom, a ten machały nimi we wszystkie strony. Poza tym jedna z restauracji zatrudniała facetów wykonujących sztuczki z ogniem. Rzucanie pochodniami i łapanie ich w locie, żonglowanie, dziwne figury akrobatyczne... Naprawdę robiło wrażenie!
Choć podobno w listopadzie pogoda potrafi być jeszcze dość nieprzewidywalna, nam wyjątkowo dopisała. Przez cały ten tydzień rozpadało się tylko raz i deszcz trwał może z pięć minut, a potem znów było upalnie i słonecznie. Za to wieczorami często były burze, choć zazwyczaj bez deszczu.Wzmagał się tylko wiatr, a na horyzoncie co i rusz błyskało. Zaczęłam się więc bawić w spróbuj uchwycić piorun nocą, bez statywu, z ręki ;) Całkiem nieźle mi chyba wyszło, prawda? ;)

Prześlij komentarz

0 Komentarze