Po zapoznaniu się z prognozą pogody, przestałam wierzyć w cuda. Miało być zimno i deszczowo, a słowa mieszkającego tam kolegi, że "jeszcze tydzień temu mieliśmy ponad 20 stopni i świeciło słońce" nie poprawiały nastroju. Ale bilety były już zabukowane, spotkanie z koleżanką na miejscu ustalone, więc nie było wyjścia. Parasolka, rękawiczki i zapasowy polar do plecaka i w drogę. W Wilnie byłam dwa dni - pierwszy dzień sama, drugi z koleżanką. Co z tego, że padało, z cukru nie jestem i się nie rozpuszczę, więc z aparatem i parasolką po prostu wyszłam na miasto.
Ten projekt Klubu Polki na Obczyźnie natychmiast wpadł mi w oko, datę też wybrałam nieprzypadkowo. W końcu czy mógłby być jakikolwiek lepszy dzień w roku na opisanie pięciu najważniejszych dla mnie miejsc niż moje własne urodziny? ;) Przygotowując ten wpis, od razu wiedziałam, że nie będę pisać o Lublinie. Nie dlatego, broń Boże, że nie jest to dla mnie ważne miejsce... Wręcz przeciwnie, jest ono tak oczywiste i tyle razy się już tu przewijało, aż trochę nie widzę sensu powtarzania w kółko tego samego. Tak samo jest ze Sztokholmem. Dlatego też zapraszam pod zakładki Lublin i Sztokholm, jeśli ciekawi Was moje podejście do tych miast, a ja dziś zabiorę Was do pięciu innych miejsc, które mają dla mnie wyjątkowe znaczenie :). Kolejność alfabetyczna.
Na blogu już kilkakrotnie pisałam o różnych punktach widokowych w Sztokholmie. Zdecydowanie najpopularniejsze są te darmowe - urokliwa uliczka Monteliusvägen oraz nieczynna już winda Katarinahissen, na którą wciąż jednak można wejść po schodach. Jeśli chodzi o płatne atrakcje w tym stylu, miałam już okazję wjechać na Globen (nie polecam) i wejść na wieżę ratuszową (polecam). Nic więc dziwnego, że raczej nie odczuwałam potrzeby zdobywania szczytu kolejnego punktu widokowego ;). Ale czego to się nie robi dla towarzystwa... ;)
Nie przepadam za wyjazdami jesienią. Pogoda to loteria jeszcze większa niż zazwyczaj, dni są krótkie i szare - nie ma już letniego słońca ani jeszcze śnieżnej bieli, by rozjaśnić otoczenie. Do tego to taki nijaki okres, jeszcze się pamięta letnie wakacje, już czeka się na przerwę świąteczną... a z tą codzienną szarością jakoś trzeba sobie radzić. Ale jesień, nawet ta zimna i bez słońca, ma swoją jedną wielką zaletę - liście w najpiękniejszych odcieniach. I to mi wystarczy, by w podwójnym polarze i kurtce mierzyć się z pogodą w różnych miejsca - ot, gdzie mnie akurat wywieje. I tak pewnego październikowego dnia parę lat temu wywiało mnie akurat do norweskiej stolicy ;).
Jednym z najczęściej słyszanych przeze mnie zdań przed wyjazdem było: "Chorwacja jest piękna, ale dobrych plaż tam nie uświadczysz". Szybko zdałyśmy sobie z tego sprawę zaraz po przyjeździe do Zadaru, gdzie morze było cudne, ale niewielkie plaże były kamieniste i wejście do wody bez obuwia ochronnego okazało się bardzo złym pomysłem. Na szczęście Google przyjacielem człowieka i w mig dowiedziałyśmy się, że za zaledwie 17 kun (9,70 zł) możemy dotrzeć busem do niedalekiej miejscowości Nin.
Przez pół roku mieszkałam na Östermalmie, ale Muzeum Historyczne było mi jakoś zawsze nie po drodze. Nawet, jeśli mijałam je za każdym razem, wybierając się do centrum. Owszem, interesowało mnie, w końcu uwielbiam historię, ale zawsze myślałam, że skoro jest tak blisko, to mogę je odwiedzić kiedykolwiek. A potem niespodziewanie musiałam się przeprowadzić do innej części Sztokholmu i Muzeum Historyczne przestało być po drodze... Cóż poradzić, trzeba było się tam wybrać specjalnie ;)
I powoli docieram do końca relacji z wakacyjnego wypadu w Bieszczady. Na blogu znajdziecie już część pierwszą i drugą z mnóstwem górskich zdjęć, a dziś zapraszam Was na część trzecią i ostatnią. Z niemałym żalem, bo jak teraz patrzę na jesień barwiącą na kolorowo liście szwedzkich drzew, to marzy mi się taki jesienny wyjazd z Bieszczady :)