Ledwo zaczęłyśmy zbliżać się do wybrzeża, a ja już zakochałam się w tym widoku. Niesamowite połączenie - palmy i wieżowce, nie wiadomo, czy to tropikalne wybrzeże czy centrum metropolii... Jesteśmy nad Zatoką Panamską, choć tutaj akurat polskie tłumaczenie nieco płata nam figla. Zatoka Panamska (Golfo de Panamá) to niemały obszar wodny (2400 km2) połączony z Oceanem Spokojnym, u wybrzeży którego znajdują się takie porty jak Panama City, Balboa czy La Palma. Obszar jest podzielony na trzy mniejsze zatoki: Panamską, Parita i San Miguel... Zarówno język hiszpański, jak i angielski, bez problemu odróżnia dużą Zatokę Panamską (Golfo de Panamá) od tej małej (Bahia de Panamá) i w stolicy każdy, kto tylko wspomina zatokę, ma na myśli ten niewielki obszar tuż przy samym mieście - Bahia de Panamá czy też po prostu Panama Bay. I niestety mało kto wspomina ją pozytywnie. Bo choć widoki są przepiękne, to do wody nikt by tu nie wszedł - do zatoki spływa sporo miejskich ścieków i jej zanieczyszczenie jest na naprawdę wysokim poziomie. Dlatego też zamiast na kąpiel, decydujemy się na... przejażdżkę rowerową.
Właściwie to się w ogóle nie stresowałam tym wyjazdem do Panamy. Nie za bardzo było czym. Bilety kupiłam tanio, biorąc pod uwagę brak jakichkolwiek promocji, wizy nie potrzebowałam, na miejscu miałam zatrzymać się u koleżanki, która poleciła mi zostawić całe planowanie jej. Wspomniałam tylko o 2 czy 3 miejscach, które bardzo chciałam zobaczyć, a ona obiecała wziąć je pod uwagę. To miały być wakacje a nie wariackie zwiedzanie pt. zobaczyć jak najwięcej w dwa tygodnie. Nie miałam żadnego powodu, by się stresować tym wyjazdem... dopóki na kilka dni przed wylotem nie usłyszałam pytania: "A śledzisz sytuację na lotnisku w Stambule?".
Rzadko zdarza mi się wracać samej z siebie do muzeum, w którym już wcześniej byłam, tylko dla jednej wystawy. No chyba że mam gości, którzy chcieliby do tego miejsca zajrzeć, ale to wbrew pozorom też nie zdarza się za często ;). W Muzeum Nordyckim byłam już trzy razy i naprawdę mi się podobało - mają zazwyczaj bardzo fajne wystawy tematyczne poświęcone kulturze krajów nordyckich, naturalnie z naciskiem na Szwecję. Jednak po zapoznaniu się z naprawdę pozytywnymi komentarzami nt. wystawy Nordiskt ljus - Światło nordyckie, stwierdziłam, że muszę ją zobaczyć. Ale że nie widziało mi się płacenie 100 koron (46 zł) za jedną wystawę, to skorzystałam z faktu, iż w środy wieczorem (17-20) poza sezonem wstęp do Nordiska Museet jest bezpłatny.
W ubiegłym tygodniu Sztokholm zasypało. I choć teraz, niestety, wszystko się już topi, to jeszcze kilka dni temu szwedzka stolica przykryta była dość grubą warstwą śniegu, dzielnie utrzymującą się dzięki minusowym temperaturom. Zimno nie odstraszyło mnie jednak - wręcz przeciwnie, korzystając z długiego weekendu wychodziłam na długie spacery z aparatem. Zima to zima, musi być zimno i biało... no chyba, że przez ten śnieg odwołują połączenia lotnicze, wtedy zimy nie lubię. Ale poza tym, jest całkiem fajnie ;).
Jakoś jesienią poprzedniego (znaczy się 2015 jeszcze) roku dołączyłam do projektu Alfabet Emigracji. Projektu, w którym miałyśmy pisać co rusz nowe posty na każdą kolejną literę alfabetu - o emigracji, o życiu w nowym kraju, o wspomnieniach ze starego, o tym, co cieszy i przeszkadza. Tematyka tak naprawdę dowolna, byleby po prostu też zasiąść do pisania i wrzucać coś regularnie. Na początku naprawdę się tego trzymałam, aż do lutego 2016, kiedy to napisałam post V jak Västerås. Pomysł na literę W też już od dawna miałam w głowie - miał to być Wrocław lub Warszawa, jedyne dwa miejsca, w których mogłabym jeszcze mieszkać, gdyby strzelił mi do głowy pomysł powrotu do Polski. Gdzieś kiedyś. Ale nic nie pisałam. Przede wszystkim dlatego, że tematów na bloga mi nie brakowało. Wręcz przeciwnie, moja lista zaplanowanych wpisów - jeśli utrzymałabym obecną częstotliwość - spokojnie sięga marca/kwietnia. Jednak ten Alfabet Emigracji trochę nade mną wisiał, taki nieskończony projekt, a ja bardzo nie lubię zostawiać za sobą otwartych projektów. Więc skoro i tak zawitałam nie tak dawno temu do Wrocławia, postanowiłam upiec dwie pieczenie na jednym ogniu - podsumować ten wypad i powrócić do projektu. Zatem, zakończywszy ten przydługi wstęp, zapraszam Was do Wrocławia! ;)
Jeśli zapytacie wujka Google o to, do których kościołów w Sztokholmie warto zajrzeć, bez sprawdzania jestem w stanie odgadnąć, co Wam podpowie. Katedrę i Riddarholmskyrkan, w którym pochowano wielu szwedzkich władców. I nie zrozumcie mnie źle - jeśli ktoś lubi zwiedzać kościoły (tak jak ja ;) ), to te dwie budowle są punktem obowiązkowym w mieście. I obie są płatne, oczywiście ;). Jeśli bardziej zgłębicie temat, Google podpowie Wam pewnie też przepiękny kościół niemiecki na starówce (tam musicie zajrzeć, nawet jeśli nie lubicie budowli sakralnych ;) ), może jeszcze kościoły Klary i Jakuba. Jednak najbardziej mnie boli fakt, że o paru wyjątkowych przewodniki nie mówią w ogóle. Dlatego ja Was dzisiaj zabiorę na spacer po kilku co ciekawszych kościołach w centrum Sztokholmu... a spacer skończymy gdzieś, gdzie po prostu zajrzeć musicie. Ale po kolei!
Wśród tony przeczytanych podczas przerwy świątecznej książek, z ciekawością sięgnęłam też po Miasto archipelag. Polskę mniejszych miast Filipa Springera. Na początku jednego z rozdziałów autor zacytował różne hasła promocyjne polskich miast - wiecie, coś w stylu Zakochaj się w Warszawie!. Pomyślałam chwilę i poza Stockholm - capital of Scandinavia nie przyszło mi do głowy żadne inne hasło reklamujące szwedzkie miasta. Kiedy zaczęłam zgłębiać ten temat, stwierdziłam, że w Szwecji jest tyle ciekawych sloganów - aż fajnie byłoby coś z tego powybierać, potłumaczyć, podsumować. Efektem tych poszukiwań jest niniejszy wpis - mam nadzieję, że Wam się spodoba :)