Advertisement

Main Ad

Zamiana Sztokholmu na Wiedeń, czyli emigracja vol.2

Właśnie zdałam sobie sprawę, że już miesiąc mieszkam w Austrii. Zleciało mi to tak niesamowicie szybko i właściwie sama nie wiem, kiedy. Wszystko się układa póki co po mojej myśli (mam nadzieję, że nie zapeszę ;) ), łatwo i gładko, a ja nie mam nawet poczucia jakiejś wielkiej zmiany w życiu. Tyle razy zmieniałam mieszkanie w Warszawie i Sztokholmie, tyle razy przeskakiwałam z działu do działu w pracy, że właściwie teraz nie widzę różnicy. Ot, po prostu znów zmieniłam mieszkanie i departament w firmie. A że przy okazji się zmienił kraj, język otoczenia, kultura i ludzie, to właściwie taki szczegół, na który nawet nieszczególnie zwracam uwagę. Kiedy czekałam na boarding samolotu ze Sztokholmu, koleżanka zapytała, czy już do mnie dociera, że się przeprowadzam? - wcześniej w ogóle o tym nie myślałam. Ale minął już miesiąc, a ja dalej nie mam poczucia, że nastąpiła jakaś wielka zmiana. Jest to tak kompletnie inne uczucie w porównaniu do tego, które towarzyszyło mi po przeprowadzce do Szwecji... Wiadomo, pierwszy wyjazd jest zawsze najtrudniejszy, a potem, gdy szlaki są już przetarte, idzie z górki ;). Naprawdę się spodziewałam, że nie będzie łatwo zacząć od nowa, a tymczasem... zaczęłam sobie porównywać moje początki w Austrii do tych w Szwecji i  nie da się ukryć - jest łatwiej, jest lepiej... jest dobrze :).

Dlaczego wyjechałam?

Bardzo chciałam się przeprowadzić do Szwecji, choć sam kraj nie ciągnął mnie jakoś szczególnie. Ale tam mieszkała pewna osoba, bez której wtedy nie wyobrażałam sobie życia (ach, ta ograniczona wyobraźnia), więc robiłam wszystko, by się przenieść. Kiedy zdałam sobie sprawę, że na samym początku kariery zawodowej znalezienie pracy w moim zawodzie w Szwecji jest właściwie niemożliwe, postanowiłam zrobić krok w tył i szukać stażu. Udało się, załapałam się na staż, po którym zostałam w pracy. Zarabiałam grosze, byłam mocno zależna od ówczesnego partnera, nie podobało mi się, że byłam na niższym stanowisku niż w Polsce i to na czasowej, niepewnej umowie... Ale byłam w Szwecji, o której marzył mój partner, a ja byłam z nim, o czym sama marzyłam. Nieważne gdzie, ważne z kim, nie?
O Austrii marzyłam od wieków. Dwa lata temu na blogu napisałam: "Żadne inne miasto nie potrafiło mnie dotąd tak zachwycić jak Wiedeń. I po prostu czuję, że jeśli nie będzie mi dane pomieszkać tam trochę (i albo się w nim zakochać do końca albo kompletnie zmienić zdanie), to będę chyba ciągle czuła jakiś niedosyt." Kiedy dostałam propozycję przeniesienia się w ramach firmy, miałam wrażenie, że spadła mi wręcz gwiazdka z nieba. To było coś, czego chciałam ja dla samej siebie, a nie ze względu na kogoś innego. Dostałam możliwość przeniesienia się do wymarzonego miasta, przy okazji awansując w pracy, łącząc przeprowadzkę z rozwojem kariery zawodowej. Bez stresu o zarobki czy o ciągłość pracy. Chyba nic dziwnego, że podeszłam do tej przeprowadzki na dużo większym luzie? :)

Przed wyjazdem...

... z Polski do Szwecji najzwyczajniej w świecie się poryczałam ;). Zostawiałam w Warszawie i Lublinie wszystko, co kochałam (no, poza tym jednym facetem, dla którego się przeniosłam). Uwielbiam Warszawę, życie i puls tego miasta, możliwości, które stwarza. Miałam masę pozytywnych wspomnień z nią związanych - spacery i koncerty, związki i przyjaźnie, studia i praca... Mieszkałam tam między 18 a 25 rokiem życia i ciężko nie nazwać okresu studiów najlepszymi latami mojego życia - zwłaszcza licencjat i początek magisterki to był bardzo fajny okres. No i ludzie! Relacje budowane latami, wspólne wyjazdy i imprezy, nocne Polaków rozmowy, codzienne spotkania i dzielenie się właściwie każdym elementem życia ze sobą. Obok kilku osób poznanych jeszcze w Lublinie, to właśnie moja warszawska ekipa zdecydowanie zasługiwała na miano dream teamu. Na samą myśl, że zamiast regularnych spotkań pozostanie mi tylko Skype i moje przyjazdy do Polski raz-dwa w roku, coś mnie skręcało w środku...
Poza tym te polskie formalności! Jeden urząd, drugi, tu załatw papierek, tam coś podpisz. Wszędzie trzeba było latać i załatwiać wszystko osobiście, a było to wtedy piękne lato. 35 stopni w cieniu i wyjście z domu zakrawało na masochizm, ale nic to, trzeba było latać po urzędach. A potem zmieścić cały swój dobytek w dwie zabrane ze sobą walizki. Jak w ogóle można emigrować tylko z dwoma walizkami? ;) I wszystko było na tempo, bo w czerwcu do mnie zadzwonili, że w sierpniu zaczynam pracę, więc okres wypowiedzenia w Warszawie, powrót do Lublina na szybko, duuużo pożegnań, formalności... i przyjazd mojego ex, pomagającego mi w przeprowadzce i powtarzającego w kółko "you're moving to Sweden!" - ciężko byłoby wtedy nie zdawać sobie z tego sprawy ;).
Do wyjazdu ze Sztokholmu odliczałam dni. Byłam już skrajnie zmęczona. Szwedzką pogodą, brakiem work-life balance i wykorzystywaniem mnie w pracy, ciągłymi pożegnaniami z ważnymi dla mnie ludźmi. Na Austrię czekałam jak na zbawienie. CV zaczęłam wysyłać do Wiednia i Salzburga masowo po wyjeździe ze Szwecji Gosi, która była tam dla mnie jak siostra - kiedy najważniejsza szwedzka relacja przestała być szwedzka, a stała się skypowa, stwierdziłam, że już naprawdę nic mnie tam nie trzyma. W niespełna pół roku po jej wyjeździe już miałam przyklepaną pracę w Wiedniu - ciężko uwierzyć, że poszło tak szybko. Formalności wyjazdowe były jeszcze łatwiejsze, bo właściwie wszystko załatwione przez internet lub listownie - nie musiałam się stawiać w żadnym urzędzie. Pracodawca zorganizował mi firmę przeprowadzkową, więc choć do Wiednia też poleciałam tylko z dwoma walizkami, pozostałe rzeczy (całe 16 duuużych kartonów) zostaną do mnie dostarczone już niedługo. 
I z pożegnaniami już poszło łatwiej. Po pierwsze, jestem już przyzwyczajona do Skajpa i utrzymywania kontaktów na odległość i wiem, że wyjazd nie oznacza końca przyjaźni. Po drugie, Sztokholm przyzwyczaił mnie do pożegnań. Z ekipy, z którą trzymałam się przez pierwsze dwa lata, teraz zostały w Szwecji tylko dwie osoby. Ludzie wyjeżdżają albo relacje się same nieco rozluźniają, c'est la vie. I choć w Sztokholmie poznałam kilka osób, z którymi dogadywałam się świetnie (i to całkiem sporo z Polski, co zdecydowanie zaprzeczyło stereotypowi, według którego Polaków za granicą powinnam unikać), to jednak były to spotkania od okazji do okazji. O ile ze znajomymi w Warszawie widywałam się ciągle i regularnie, to w Sztokholmie potrafiłam się z koleżanką spotkać trzy razy w jednym tygodniu, a potem przez trzy miesiące jej nie widzieć, czasem tylko pytając przez fejsa what's up? Po wyjeździe Gosi poza ludźmi z pracy nie miałam w Szwecji znajomych, z którymi faktycznie widywałabym się często i regularnie, więc łatwiej też znieść odległość. Bo skoro i tak się czasem nie widywaliśmy przez 2-3 miesiące, to co to za różnica, czy mieszkam w Sztokholmie czy w Wiedniu? Jest Skype, jest Facebook, a świat jest mały, jeszcze się pewnie kiedyś spotkamy, zwłaszcza, że główna siedziba mojej firmy jest w Sztokholmie i zapewne czasem tam wpadnę.

Wypadałoby gdzieś mieszkać...

Nie ma większej masakry niż szukanie mieszkania w Sztokholmie. Jeszcze przed wyprowadzką z Warszawy dostałam wiadomość z AIESECa, że owszem, pomogą mi w szukaniu mieszkania, ale rynek mieszkaniowy w Sztokholmie jest tak ciężki, że powinnam się cieszyć z tego, co mi znajdą, a nie wybrzydzać. Próbowałam szukać sama z Polski, ale nie dość, że ofert na moją pensję stażysty było jak na lekarstwo, to jeszcze nikt mi nie odpisywał. AIESEC znalazł mi pokój (bardziej wypadałoby to nazwać klitką) w dzielonym domu pod Sztokholmem - kuchnia i łazienka oczywiście wspólne, za te 6 czy 8m2 miałam płacić 4500 koron (1.810 zł według obecnego kursu, a wtedy korona nie była tak tania). Nie było tam nawet miejsca, by rozpakować w pełni te dwie walizki... Na miejscu szukałam mieszkania na tempo, ciągle klnąc lub płacząc ze stresu, bo mając umowę na czas określony ze słabą pensją nie byłam często w ogóle brana pod uwagę jako potencjalny wynajmujący. W końcu udało się znaleźć coś lepszego na krótko, a po rozstaniu z facetem wylądowałam najpierw w jednej kawalerce, potem w drugiej - obie w dobrych lokalizacjach i umeblowane, ale za mniej niż 25m2 płaciłam 9000-9500 koron (3.618-3.819 zł). A szukanie mieszkania za każdym razem było kompletną masakrą...
Przy przenosinach w ramach firmy, pracodawca dał mi trzy miesiące na znalezienie swojego mieszkania w Wiedniu. Na ten czas miałam zaproponowane mieszkanie służbowe, za które płaci pracodawca. Już na wstępie jest dużo łatwiej, bo w trzy miesiące to i w Sztokholmie da się znaleźć mieszkanie, a słyszałam, że Wiedeń jest łatwiejszy w tej kwestii. Daję sobie 2-3 tygodnie na zapoznanie się z miastem, wypytanie znajomych z pracy, których dzielnic unikać, zorientowanie się, ile czasu potrzebuję na dojazd (pracuję pod Wiedniem). Mając też już ogólne pojęcie o rynku mieszkaniowym, mogę też zacząć stawiać wymagania odnośnie mieszkania - coś, czego tak mi brakowało w Szwecji! W Sztokholmie człowiek się cieszył, jak znalazł sensowne mieszkanie w normalnej cenie i nie tak daleko od metra. W Wiedniu postanowiłam sobie, że chcę płacić maksymalnie 800 euro (3.420 zł), czyli mniej niż w Sztokholmie - w końcu moją główną podwyżką miało być obniżenie kosztów życia. Już na wstępie miła niespodzianka, za tę kwotę nie muszę się już gnieździć w kawalerkach, ale spokojnie mogę poszukać czegoś dwa razy większego od moich sztokholmskich mieszkań. I znów, nie muszę się o nic martwić, bo pracodawca płaci mi za agentkę mieszkaniową, która wyszukuje mi oferty na austriackich odpowiednikach gumtree. Na maila przychodzą mi oferty spełniające moje wymagania, a ja muszę tylko powiedzieć, które mi odpowiadają i kiedy mogę się umówić na oglądanie. To agentka rozmawia z właścicielami mieszkań i firmami pośredniczącymi, sprawdza zgodność umów z prawem, tłumaczy wszystkie dodatkowe papiery na angielski, a także towarzyszy w oglądaniu mieszkań jako tłumacz. Jest tak łatwo, jak nigdy przedtem. Fakt, że w Wiedniu większość mieszkań jest nieumeblowana, ale szybko przestaje mi to przeszkadzać. W końcu zawsze jest Ikea, a meblowanie wnętrz może sprawiać całkiem niezłą zabawę (dopóki nie dochodzimy do momentu zapłać za zakupy, oczywiście).

No i praca...

Bałam się pracy w Szwecji. Nigdy w życiu nie pracowałam za granicą, nie wiedziałam, czy sobie poradzę z angielskim, bo moje słownictwo finansowe było w tym języku dość ubogie. Albo że w ogóle wszyscy będą mówić tylko po szwedzku, a ja będę się tam czuła jak piąte koło u wozu. Bałam się, że nie będę wystarczająco dobra. Że sobie nie poradzę. Że mam doświadczenie tylko w bankowości, a to jednak co innego niż finanse dużego przedsiębiorstwa. Że mnie nikt w pracy nie polubi i będę tam siedziała sama jak kołek, nie mając się do kogo odezwać. Że... oj, dużo tego było! Teraz się z tego śmieję, ale wtedy to była prawdziwa panika. Ważyłam każde słowo, a każdy swój błąd przeżywałam dzień czy dwa, choć każdy mi mówił, że jesteś tu, by się uczyć, a my jesteśmy od poprawiania twoich błędów i pomagania ci, nie ma się czym przejmować. Zajęło mi sporo czasu, bym naprawdę zaczęła tak myśleć, choć i tak wolałam wszystko trzy razy sprawdzić przed wysłaniem. Ale nigdy nie bałam się zadawania pytań, gdy czegoś nie rozumiałam, zawsze byłam chętna do pomocy i do nauki, aż wreszcie to doceniono i zaproponowano mi stałą posadę. Mówiłam zawsze to, co myślę, choć politycznie poprawnym Szwedom nie zawsze się to podobało. Ale lubili mnie i doceniali moją pracę, więc przymykali oko na moje komentarze. Aż przy którejś większej kolacji służbowej mój cięty język zwrócił uwagę dyrektora austriackiego, który stwierdził, że mu się to podoba, a później - w tej samej rozmowie - zaproponował mi pracę w Austrii. Oczywiście nie za ironiczne komentarze ;), ale za samo doświadczenie w pracy, bo komentarze moich współpracowników stanowiły najlepsze referencje. I wbrew pozorom, te referencje sprawiły, że znów się zaczęłam stresować. Bo moja szefowa usłyszała o mnie tyle pozytywnych rzeczy, że aż się zmartwiłam, że mogę zawieść zbyt wygórowane oczekiwania. Ale tym razem już nie byłam zestresowaną, siedzącą cicho dziewczynką z zagranicy. Usiadłam z szefową, powiedziałam, w czym czuję się dobra, a czego się jeszcze muszę nauczyć, zaplanowałyśmy razem ścieżkę mojej kariery. Były obowiązki, które mogłam przejąć właściwie w biegu, a cały team niezmiernie mi kibicował. I znów - było mi dużo łatwiej, bo pierwszy kwartał tego roku to był mój transition period, okres przejściowy. Czyli jeszcze pracowałam w Szwecji, ale raz w miesiącu latałam do Wiednia, by poznawać ludzi i powoli wdrażać się do nowych obowiązków. Dlatego, gdy pierwszego dnia przyszłam do pracy, wcale nie czułam się, jakby to był mój pierwszy dzień. Wyciągnęłam laptopa (dostępy załatwiłam sobie odpowiednio wcześniej), uśmiechnęłam się do szefowej i co mam robić? ;)
Jak to sobie wszystko podsumuję, to w gruncie rzeczy nic dziwnego, że jednak mam wrażenie, że jest tak łatwo. Przeszłam przez tyle załamań i dołów w Szwecji, że chyba naturalną koleją rzeczy jestem już silniejsza. Nauczyłam się pewności siebie i wiary w swoje umiejętności - wyjeżdżając z Warszawy czułam się jak ta szara myszka, do której los się uśmiechnął. Wyjeżdżając ze Sztokholmu czułam się jak osoba, która dostaje dokładnie to, na co sobie ciężko zapracowała. Znam już pracę i współpracowników, choć wciąż mam wiele do nauki. Słownictwo finansowe chyba już ogarniam lepiej po angielsku niż po polsku. Niemiecki muszę sobie przypomnieć, choć co nieco rozumiem, jednak już w wakacje planuję kurs językowy. W głównych formalnościach (rejestracja w kraju, zameldowanie) pomaga mi opłacona przez pracodawcę firma przeprowadzkowa. W wyborze dostawcy internetu czy banku z chęcią pomagają koledzy z pracy. Bliskość do granicy z Polską i łatwy dojazd autem sprawiają, że nawet przy wprowadzaniu się do własnego mieszkania będę miała pomoc z zakupami i skręcaniem mebli (dziękuję ❥). Zresztą miałam już okazję pojechać do Polski i świadomość, że do Warszawy mogę dojechać wygodnie pociągiem za 29 euro (124 zł), też wywołuje duży uśmiech na mojej twarzy. W przyszłym roku Wizzair otwiera też tanie połączenia między Sztokholmem a Wiedniem, więc liczę na odwiedziny szwedzkich znajomych. 
Wiadomo, zmiana kraju to zawsze użeranie się z toną formalności, samotność zanim się pozna nowych znajomych, jakaś tęsknota za tym, co było, poczucie, że niczego się nie ogarnia i nie rozumie... Ale przecież już przez to przechodziłam, znam to, wiem, że to tylko etap przejściowy. Więc nie rusza mnie to, za 2-3 miesiące będzie już spokojniej, lepiej. Zatem nie pozostaje mi nic innego, niż się tylko uśmiechać, patrząc w przyszłość ;).

Prześlij komentarz

0 Komentarze