Advertisement

Main Ad

Bari - śladami królowej Bony

Południowe Włochy marzyły mi się już od jakiegoś czasu. Za każdym razem, gdy natrafiałam gdzieś na zdjęcia białych trulli - charakterystycznych domków z Alberobello, mówiłam sobie, że koniecznie muszę tam pojechać. A ostateczna decyzja została podjęta - jak to mi się dość często zdarza - spontanicznie. Przyszedł początek lipca, wszyscy w pracy mieli już poplanowane urlopy, a u mnie żadnych planów na lato... Otworzyłam więc stronę Wizzaira i postanowiłam przetestować któreś z nowo otwartych połączeń z Wiednia. Gdy zobaczyłam Bari za zaledwie 39 euro (167 zł) w dwie strony, z wylotem za trochę ponad dwa tygodnie, bilety zarezerwowałam właściwie bez zastanowienia ;). Biorąc pod uwagę, że w tym roku raczej nie mogę sobie pozwolić na urlopowe szaleństwa, wyjazd miał być na zaledwie pięć dni. 
Pracuję zaledwie dwadzieścia minut jazdy od lotniska, więc zdecydowanie sensowniej było wziąć taksówkę z pracy, niż cofać się do miasta i stamtąd łapać pociąg. Szybciej i wygodniej, choć z drugiej strony nie tak tanio. Okazało się też, że wcale nie musiałam się spieszyć, bo Wizz zaserwował mi łącznie prawie 1,5 godziny opóźnienia. Wiedziałam więc, że nie zdążę na żaden z pociągów, na które liczyłam i przyjdzie mi potem czekać godzinę na lotnisku w Bari na kolejny. Kiedyś takie coś by mnie mocno stresowało, bo opóźnienie, bo nie zdążę na pociąg, bo będę musiała po nocy szukać hotelu, a tyle piszą w internetach, że Bari takie niebezpieczne... Kiedyś bym tak myślała. Teraz tylko wyciągnęłam czytnik z torebki i stwierdziłam, że co się będę stresować. Przecież nie mam żadnego wpływu na opóźnienie samolotu czy odjazd pociągu, więc po co w ogóle tym zaprzątać głowę? Wyszłam z samolotu na lotnisku im. Karola Wojtyły w Bari i skierowałam się w stronę stacji kolejowej, nad którą wisiała tablica z informacją, że następny pociąg dopiero za godzinę. A nieco z boku stał niewielki busik, do którego skierowała się osoba przede mną, prosząc kierowcę o bilet do Bari. Wiedziałam, że na lotnisku są też shuttle busy, ale w internecie nie było żadnych informacji o ich rozkładach, więc skupiłam się na pociągach, planując wyjazd. Teraz po prostu wsiadłam do busika, zapłaciłam 4 euro (17,15 zł), a chwilę potem pojazd był już w drodze do Bari, nie czekając na pozostałych pasażerów. Co więcej, zatrzymywał się w kilku miejscach w mieście, więc miałam z jednego z przystanków zaledwie 5 minut spacerem do hotelu. Miasto późnym wieczorem przywitało mnie 28 stopniami, w pokoju hotelowym było ponad 30 i pierwsze, co zrobiłam, to ustawiłam na maksa klimatyzację. Trzeba się było wyspać, by już następnego dnia móc zwiedzać Bari! :)
Po szybkim śniadaniu, wzięłam plecak i skierowałam się do centrum miasta w poszukiwaniu informacji turystycznej. Nie było jeszcze dziesiątej, a przyhotelowy termometr pokazywał 36 stopni... Zaczęłam więc od rozglądania się za jakimkolwiek sklepem i dopiero po zakupieniu 1,5-litrowej butelki wody wybrałam się na zwiedzanie ;). W informacji turystycznej dostałam kilka mapek - nie tylko samego Bari, ale też połączeń kolejowych do różnych ciekawych miejsc w Apulii. Pani z informacji natychmiast mnie poinformowała, że na Bari powinnam poświęcić jeden dzień i nie więcej, a mój pierwotny plan obejmował Alberobello, Materę i trzy dni w Bari. Po kilkunastu minutach przemiłej rozmowy miałam już rozrysowane na mapie plany na pozostałe dwa dni, które lepiej spędzić poza Bari. Jednak jeśli chodzi o spacer po starym mieście, postanowiłam zrobić to po swojemu, zamiast podążać za narysowaną na mapie trasą. Przecież te labirynty wąskich uliczek to największy urok włoskich miast i miasteczek! Niemal natychmiast schowałam mapę do plecaka i pozwoliłam sobie pobłądzić :).
Szybko natrafiłam na kościół, który był moim numerem jeden, jeśli chodzi o must-see w Bari. Bazylika św. Mikołaja (Basilica di San Nicola di Bari), wybudowana na przełomie XI i XII wieku. Potężna świątynia dedykowana jednemu z chyba najbardziej znanych świętych (choć w rzeczywistości bez czerwonego kubraczka i reniferów ;) ), którego przecież nawet nazywano Mikołajem z Bari. Nic zatem dziwnego, że to włoskie miasto jest jednym z głównych miejsc kultu świętego. W krypcie kościoła znajdują się relikwie świętego - gdy zajrzałam tam po raz pierwszy, odbywało się nabożeństwo i nie mogłam wejść do środka, ale ogromne tłumy mówiły same za siebie. Bazylika zdecydowanie przyciąga nie tylko turystów.
Jednak mnie, miłośniczkę historii, przyciągnęły tu też polskie ślady. Bo to w Bazylice św. Mikołaja pochowano włoską polską królową - Bonę Sforzę. To właśnie z Bari przybyła na dwór krakowski żona Zygmunta Starego i do Bari wróciła, gdy władzę w Polsce przejął jej syn Zygmunt August. Gdy zmarła, pochowano ją w bazylice, jednak bez większych honorów. Sarkofag zbudowano dopiero później na polecenie jej córki, Anny Jagiellonki. Grób znajduje się za ołtarzem i nie można było podejść do niego, a szkoda, bo stanowił dla mnie niemałą ciekawostkę historyczną ;).
Droga łącząca Bazylikę św. Mikołaja oraz katedrę w Bari to chyba najbardziej turystyczna uliczka w mieście. Nie jest łatwo się tu przecisnąć - po obu stronach rozłożono stoiska z pamiątkami, a środkiem płynie rzeka turystów. Ceny są naprawdę w porządku, za 1-2 euro kupimy ładne magnesy, za 5 euro fartuch w lokalne wzory (lub po prostu z wyszytą mapą Włoch), znajdziemy tu torebki i kapelusze, makarony i wino... Aż abstrakcyjnie w porównaniu do tego wszystkiego wyglądają... pocztówki, za które nagle sobie zażyczono 70 centów. Co ciekawe, w bardziej turystycznych miasteczkach wokół Bari kartki spokojnie dostaniemy za 30-50 centów, więc trochę ciężko mi zrozumieć, czemu nagle w mieście tak wywindowano ceny pocztówek ;)
Katedrę sobie chwilowo odpuszczam, bo w środku dnia ją zamykają - wiadomo, sjesta ;). Ale, szukając dalej śladów królowej Bony, kieruję się na potężny zamek Sforzów (Castello Normanno-Svevo). Bilet wstępu kosztuje 9 euro (38,60 zł), a zwiedzanie - na szczęście - odbywa się bez przewodnika.
Choć zamek powstał już w pierwszej połowie XII wieku z rozkazu króla Rogera II, to wśród wystaw niewiele znajdziemy informacji dotyczących tych czasów. W gruncie rzeczy w zamku możemy się dowiedzieć najwięcej o czasach, gdy trafił on w ręce rodziny Sforzów - Izabeli Aragońskiej i jej córki, Bony Sforzy. To były ostatnie lata świetności zamku - po śmierci polskiej królowej budowla nie była już tak znaczącym centrum polityki i kultury.
Zamek jest niesamowity jako budowla, ale wystawy w środku raczej nie rzucą na kolana ;). Krótki film o historii do obejrzenia, przedmioty znalezione podczas wykopalisk, trochę map i makiet zamku na przestrzeni wieków... Obejście całości zajęło mi może z godzinę, choć wcale się nie spieszyłam i czytałam prawie wszystkie tablice informacyjne (na szczęście wszystko jest przetłumaczone na angielski).
Było gorąco, do tego powoli robiłam się głodna, więc stwierdziłam, że czas najwyższy gdzieś usiąść z zimnym drinkiem przy talerzu włoskiego jedzenia... No i okazało się, że mój żołądek nie ma wyczucia czasu ;). Przecież jest sjesta! Chodziłam po centrum, szukałam restauracji po Googlach, ale wszystko otwarte od 19-20. Co ja sobie wymyśliłam, jakiś lunch czy obiad w środku dnia? Przecież Włosi tak nie jedzą... Gdy w końcu znalazłam restaurację otwartą przez cały dzień, kelner mi na wstępie powiedział, że mogę sobie zamówić co najwyżej kawę, bo restauracja - owszem - otwarta, ale kuchnia w niej nie... Na szczęście trafiłam do jakiejś kawiarenki, która miała w menu też piwo, drinki i pizzę, a tego dnia nic mi więcej nie było do szczęścia potrzeba ;). Dziwnym zbiegiem okoliczności tych kilka kawiarenek czy biergarten, co serwowały też jedzenie i były otwarte przez cały dzień, było obleganych na potęgę, a ceny były odpowiednio wyższe niż w pozostałych restauracjach. Widać, że wszystko pod turystów...

Po 16 ponownie otwierają katedrę (Cattedrale di San Sabino), więc to tam kieruję swe kroki. Choć biskupstwo w Bari istniało już w IV wieku, to obecna świątynia jest dużo nowsza - zbudowano ją na przełomie wieku XII i XIII. Przyciąga turystów nie tyle swoim wnętrzem (tu zdecydowanie wygrywa Bazylika św. Mikołaja), co znajdującymi się pod kościołem kryptami. Pod katedrą znajdziemy skarby znalezione podczas wykopalisk archeologicznych, w tym słynną mozaikę.  W samej świątyni warto też zwrócić uwagę na okrągły witraż, mający swoje odbicie na posadzce - podobno raz w roku światło z okna pada dokładnie tak, by jego kształt dopasował się do obrazu na posadzce. Budowniczy kościołów z dawnych lat to mieli pomysły... ;)
Stare miasto ma swój urok, ale warto czasem złapać po prostu trochę oddechu. Mijając charakterystyczny budynek Teatro Margherita (teatr na wodzie) i targ rybny, kieruję się na spacer wzdłuż wybrzeża. Wzdłuż ulicy Lungomare Araldo di Crollalanza biegnie mało uczęszczana promenada, pełna ławeczek oraz schodków biegnących do kamienistego wybrzeża. Po kilkunastu minutach spaceru docieram do piaszczystej plaży, w sezonie pełnej miejscowych i turystów. Przy plaży stoją niewielkie stragany, gdzie można kupić zimne napoje (głównie piwo) i lody. Naszych parawanów tu się nie uświadczy, ale za to chyba każdy Włoch uważa za punkt honoru mieć swoje przenośne radyjko i słuchać na maksa letnich przebojów, bo hałas jest nieziemski. Wchodzę na trochę do wody, ale długo tu nie zostaję - wracam na brzeg, widząc pana wyprowadzającego psa, by się załatwił w morzu... Swoją drogą, to chyba jeden z największych minusów południowych Włoch - zwierząt tu pełno, ale nikt nie myśli, by po nich sprzątać. Trzeba ciągle patrzeć pod nogi, bo nawet na środku turystycznej alejki taka niespodzianka wcale nie zaskakuje... W niektórych miasteczkach widziałam nawet porozwieszane plakaty, by nie wyprowadzać tam psów, ale Włosi i turyści nieszczególnie się tym przejmują. Przez cały pobyt widziałam tylko jednego pana, który po swoim psie posprzątał... Ot, patrzeć pod nogi.
Bari ma swój urok, ale pani w informacji turystycznej zdecydowanie miała rację - na miasto spokojnie wystarczy poświęcić jeden dzień. W okolicy jest tyle cudnych miejsc, że spędzenie całego urlopu tylko w Bari byłoby niemalże grzechem... ;)

Prześlij komentarz

0 Komentarze