Advertisement

Main Ad

Muzeum Polskiej Wódki... naturalnie z degustacją

Kiedy tylko usłyszałam o planach otwarcia Muzeum Polskiej Wódki w Warszawie, natychmiast mnie to zaciekawiło. Poza sztokholmskim Spritmuseum nie bywałam dotąd w obiektach poświęconych tej tematyce, a Szwedom to muzeum akurat nieszczególnie się udało. Jednak po Warszawie spodziewałam się czegoś więcej. Przede wszystkim dlatego, że wystawy w MPW były tego samego autorstwa, co te w  Muzeum Powstania Warszawskiego i Polinie. A moim skromnym zdaniem są to dwa najlepiej zrobione muzea w Warszawie ;). A po drugie, nie ma co się oszukiwać, wiele osób uważa wódkę za nasze dobro narodowe, więc wcale nie zdziwiłoby mnie zrobienie muzeum w myśl zasady zastaw się, a postaw się. Biorąc te dwa czynniki pod uwagę, weszłam na teren dawnej Warszawskiej Wytwórni Wódek "Koneser" (gdyż tam znajduje się muzeum) z naprawdę dużymi oczekiwaniami ;).
Już pierwsze wrażenie jest niesamowite. Skąpany w delikatnym świetle hall, wszędzie wokół od podłogi aż po sufit wystawy z butelkami. Naprzeciwko wejścia  kasy, za którymi postawiono ścianę z przelewającą się wodą. Całość tworzy naprawdę fajny efekt. Podchodzę do kasy, by kupić bilet i na miejscu okazuje się, że zwiedzanie odbywa się tylko z przewodnikiem i muszę poczekać dwadzieścia minut na rozpoczęcie trasy po polsku. Jakoś umknęła mi ta informacja na stronie internetowej muzeum, gdzie informują tylko o godzinach otwarcia - żeby zobaczyć godziny tras po polsku i po angielsku, trzeba przejść do zakupu biletów online, czego nie zrobiłam, planując przecież kupić bilet na miejscu. Ale dwadzieścia minut mogłam przecież poczekać, więc poprosiłam o bilet normalny (biletów ulgowych tu nie ma, bo z założenia nie jest to przecież muzeum dla niepełnoletnich), który kosztuje 40 zł i obejmuje również degustację wódek pod koniec trasy. Za dodatkowe 15 zł można mieć nieco bardziej rozszerzoną degustację, ale stwierdziłam, że w sobotę przed południem za taką ilość wódki raczej podziękuję ;). Niestety, nawet jeśli odmówiłoby się degustacji, nie ma to wpływu na cenę biletu, nie ma tańszych wejściówek dla niepijących. Dodatkowo okazało się, że byłam pierwszą osobą tego dnia, która chciała zapłacić kartą i terminal się rozgrzewał kilka minut, zanim płatność została zaakceptowana. Ale nie narzekam, i tak miałam czas ;).
Przewodniczka zaczyna trasę od krótkiej opowieści o historii budynku, a następnie przechodzimy do sali kinowej. Czeka tu na nas kilkuminutowy filmik o historii tego miejsca, oparty o rozmowy z pracownikami Konesera. Już na wstępie witają nas problemy techniczne, co przewodniczka tłumaczy faktem, że muzeum jest nowe i jeszcze nie wszystko tu ogarniają ;). Ale po zapalaniu i zgaszeniu wszystkich świateł po kolei i kilku próbach odpalenia filmu, w końcu się udało ;).
Następnie przyszedł czas na pierwsze wystawy - oczywiście interaktywne, jakże by inaczej. Poznajemy definicję polskiej wódki oraz historię napoju. Podobno turyści z Rosji są wielce oburzeni faktem, że wódka do Rosji dotarła z ziem polskich, a do nas - z południowo-zachodniej Europy. Toż to nie jest nasz wschodni wynalazek?! ;)
Następne części muzeum mijamy dość szybko i jest to dla mnie największa wada tego muzeum. Mamy tu w końcu masę ekranów interaktywnych z niesamowitą ilością historycznych ciekawostek (jak np. największe bitwy, przed którymi się znieczulano gorzałką - sami przyznajcie, że brzmi to ciekawie!) i... nie mamy czasu. Bo albo słuchamy przewodniczki, która wybierze jeden czy dwa ekrany, by się na nich skupić, albo sami próbujemy cokolwiek odkrywać. A gdy przewodniczka skończy mówić, natychmiast przechodzimy do następnego pomieszczenia, bo już słychać idącą za nami grupę anglojęzyczną...
Po historii przychodzi czas na produkcję - w muzeum znajdują się (naturalnie pomniejszone) przykłady urządzeń, które przed laty służyły do destylacji. O tym, jak proces ten wygląda obecnie, możemy się przekonać dzięki filmowi wyświetlanemu na ścianie muzeum.
Następnie przechodzimy do sali, gdzie wystawione są stare wódki - większość butelek wciąż zawiera w sobie oryginalny napój sprzed lat. To okazja, by przyjrzeć się, jak zmieniały się etykiety najbardziej znanych marek, a także... smaki. Bo przyznam, że nie wiedziałam, że Wyborowa miała kiedyś smak zielonego jabłuszka ;). Po raz pierwszy mogłam też zobaczyć butelki wódek, których nazwy się gdzieś przewijały we wspomnieniach poprzedniego pokolenia, a których za mojego życia już na sklepowych półkach się nie uświadczyło. Naprawdę fajnie zrobiona ciekawostka :)
Ostatnia wystawa to też jedyna, na którą mamy wystarczająco dużo czasu - głównie dlatego, że można w niej po prostu zostać po zakończeniu trasy. Na środku znajduje się okrągły stół z przykładami okazji do wypicia. Ciekawostka bardziej dla obcokrajowców, bo raczej Polakom nie trzeba tłumaczyć zwrotów w stylu strzemiennego. A obcokrajowcy pewnie i tak myślą, że Polak do picia okazji nie potrzebuje :P. Tak samo śmieliśmy się, że dla zagranicznych turystów przygotowano okulary ukazujące świat po alkoholu - okazały się naprawdę przesadzone, jakby po niewielkiej ilości alkoholu człowiekowi już wszystko latało przed oczami... Któryś z turystów rzucił nawet komentarz, że powinny być trzy wersje okularów: dla Polaków, dla Rosjan i dla reszty świata... ;)
Zwiedzanie kończymy degustacją, w oddzielnym pomieszczeniu z barem. Każdy z nas dostaje trzy kieliszki różnego rodzaju (o ile dobrze pamiętam: pszeniczna, żytnia i ziemniaczana) oraz szklankę wody. Jestem osobą, która uważa, że wódki się nie pije dla smaku, więc alkohol w temperaturze pokojowej nieszczególnie mi wchodził... Ale muszę przyznać, że owszem, różnice w smaku są ;). Całość przeprowadzona była w wesołej atmosferze -  A teraz podnosimy kieliszek do góry i pijemy. To nie wino, tu nie musimy patrzeć pod światło i oceniać barwę. Co więcej, jak ktoś zacznie widzieć kolory wódki, to znaczy, że czas najwyższy przerwać degustację! ;)
Po zwiedzaniu mam mocno mieszane odczucia. Z jednej strony muzeum jest naprawdę świetnie zrobione - wystawy są bardzo ciekawe, obejmują chyba wszystkie możliwe tematy związane bliżej i dalej z wódką. Mnóstwo ciekawostek, filmików, multimedialnych ekranów, zarówno z informacjami, jak i z grami. Jedynym, ale za to ogromnym minusem muzeum jest zwiedzanie z przewodnikiem. Narzucone tempo trasy sprawia, że nie ma najmniejszych szans skorzystać z połowy muzealnych atrakcji. W którymś momencie przewodniczka zasugerowała, że możemy zostać w jednej sali dłużej i oglądać filmiki, ale musielibyśmy wtedy poczekać na kolejną grupę i do niej dołączyć. Bo nie możemy przejść sami dalej. Zatem jeśli ktoś chciałby obejrzeć kilkuminutowy filmik, to musiałby potem czekać dwadzieścia minut, by dołączyć do trasy po angielsku, albo czterdzieści, jeśli chciałby kontynuować po polsku. Rozumiem, że wszystko zostało tak zorganizowane, by wszyscy razem oglądali film na początku, a potem razem poszli pić, no ale jednak... Nie lubię zwiedzać na tempo ze świadomością, że zapłaciłam kilkadziesiąt złotych, a nie mogę się nawet przyjrzeć ekranom. Zwłaszcza, że przy niektórych wystawach przewodniczka po prostu czytała fragmenty tablic informacyjnych przy obiektach i po przeczytaniu przechodziła od razu dalej - zdecydowanie bardziej wolałabym czytać sama, wszystko i w swoim tempie. Mam nadzieję, że to jednak kwestia tego, iż wybrałam się na zwiedzanie w dwa tygodnie po otwarciu muzeum i jeszcze nie wszystko mieli ogarnięte, jeszcze nie mają wyczucia, ile czasu poświęcić na zwiedzanie danych pomieszczeń... I że z czasem będzie tylko lepiej :).

Prześlij komentarz

0 Komentarze