Advertisement

Main Ad

Październikowy Zakynthos

Zakynthos
Niemal do ostatniego dnia nie wiedziałam, czy uda mi się polecieć na Zakynthos. I tym razem, co ciekawe, nie przez koronawirusa - choć Grecja od początku października wymaga negatywnego testu od przylatujących z Polski, restrykcja taka nie dotyczyła na szczęście Austrii. Nie przyszło mi jednak na myśl, że w tych wariackich czasach problemem mogą być wciąż strajki na lotniskach... Samym strajkującym się nie dziwię - powody mają słuszne, ale bardziej spodziewałabym się, że rząd grecki będzie dążył do tego, by jakoś przedłużyć na październik tegoroczny sezon, żeby jeszcze cokolwiek z niego wycisnąć. Grecy widać żyją w swoim świecie ;), a ja jadąc przed 5 rano na lotnisko zastanawiałam się, ile przyjdzie mi na nim siedzieć. Według rozkładu miałam lądować ok. 9 czasu miejscowego, ale strajki trwały do południa. Przesiedziałam sobie na wiedeńskim lotnisku przez pięć godzin, czekając na opóźniony wylot... Choć chyba nie powinnam narzekać na kilka godzin opóźnienia - tydzień później Grecy strajkowali ponownie, ale tym razem już dłużej niż do południa i wszystkie loty po prostu odwołano. Wariackie czasy :). Plus w opóźnieniu był też taki, że przez pierwszą połowę dnia na Zakynthos lało, a że przyleciałam później - zobaczyłam już tylko słońce i rozchodzące się chmury... I taka słoneczna pogoda utrzymała się na szczęście przez cały mój pobyt na wyspie :)
Stewardessa powiedziała, że na pokładzie było ok. 40 pasażerów - przy takich pustkach pozwolono nam usiąść, jak chcieliśmy, co chyba nigdy się nie zdarza w Wizzairze... ;) Dzięki temu miałam z okna samolotu piękne widoki na wyspę, kiedy schodziliśmy do lądowania. Grecy robią wyrywkowe testy pasażerom przylatującym do kraju, zazwyczaj oparte na wygenerowanym kodzie na PLF (Passenger Location Form, który trzeba uzupełnić przed wylotem). Przy wrześniowej podróży do Aten udało mi się uniknąć testu dzięki właściwemu kodowi na formularzu, ale teraz nie miałam tyle szczęścia - pasażerów było tak niewielu, że władze lotniska skierowały cały samolot na korona-test. Już pominąwszy to, że samo grzebanie patyczkiem w gardle nie należy do przyjemności, to jednak późniejsze oczekiwanie też wiąże się z dodatkowym stresem. Wiadomo, nie poleciałabym, gdybym czuła się chora, ale ile to się już słyszało o błędnych wynikach testów? A kwarantanna w Grecji mi się nie widziała ;). Po zrobionych testach teoretycznie powinniśmy trochę się izolować przez najbliższe 24 godziny, ale nie ma obowiązku kwarantanny - to tylko wtedy, kiedy się z nami skontaktują, że test wyszedł pozytywny. W przypadku braku kontaktu po upływie tej doby możemy założyć, że nie zostaliśmy ukoronowani i już można się w pełni cieszyć urlopem. Faktycznie, dopiero następnego popołudnia przestałam co rusz sprawdzać telefon, zamówiłam wino i stwierdziłam, że to jest jednak dobry urlop ;).
Przy wyjściu z terminala znalazłam rozkład autobusów, łączących lotnisko ze stolicą wyspy - po polsku po prostu Zakintos, choć częściej spotykałam się z angielskim Zante Town. Według rozkładu autobus powinien być w ciągu dziesięciu minut, ale przystanek wyglądał jak na powyższym obrazku - przewrócone słupy... Kilku miejscowych szybko pozbawiło mnie i czekającego obok Austriaka resztek nadziei - ten autobus nie przyjedzie. Kursuje kilka razy dziennie w sezonie, ale październik to już nie sezon. Generalnie, jeśli chcemy poruszać się po wyspie w jakimkolwiek terminie od końca września, mamy do wyboru dwie opcje: wynajem samochodu / skutera albo taksówki. Te ostatnie mają stałe ceny na trasy pomiędzy konkretnymi miejscami na wyspie, za dość krótki przejazd z lotniska do Zakintos zapłaciłam 13 €. W gruncie rzeczy mogłabym nawet przejść ten dystans, ale pobocze drogi nie było dostosowane do pieszych, a ja nie chciałam już marnować więcej czasu - i tak przez strajki doleciałam do Zakynthos parę godzin później. 
Przez te przeboje z koroną i strajkami nie miałam zawczasu zarezerwowanego noclegu, a to mi się rzadko zdarza. Wiele hoteli zamknięto w październiku, więc wybór był mniejszy niż w sezonie, a żadna z dostępnych opcji nie miała w pakiecie darmowego odwołania rezerwacji do ostatniego dnia. Na szczęście te miejsca, które wciąż były czynne, miały minimalne obłożenie i z rezerwacją noclegu na ostatnią chwilę nie miałam najmniejszego problemu. Postanowiłam trochę zaszaleć i wynajęłam pokój superior ze śniadaniem w 4* hotelu Strada Marina - tuż przy głównym placu miasta i na samym wybrzeżu. To ten hotel widoczny na powyższych zdjęciach, przed którym zacumowano łódkę. Zapłaciłam niecałe 47 € / noc, co było naprawdę świetną ceną za te warunki. Brak sezonu + COVID robią swoje... Z korona-ograniczeń to jedynie trzeba było nosić maski we wspólnych pomieszczeniach, a śniadanie było podawane do stolika przez obsługę. To mi trochę przeszkadzało, bo serwowali zdecydowanie za duże porcje, a ja nie lubię zostawiać jedzenia, no ale... takie czasy, sama nie mogłam nałożyć, ile chciałam.
Wspomniany już główny plac Zakintos, przy którym mieścił się mój hotel, to plac Solomosa (urodzonego w Zakintos greckiego poety, autora hymnu narodowego, z którego mieszkańcy wyspy są bardzo dumni). Przy placu znajduje się kościół Agios Nikolaos Molos - jedyny, który przetrwał w dobrym stanie trzęsienie ziemi i pożary, które nawiedziły miasto w 1953 roku i właściwie obróciły je w ruinę. Świątynię zbudowano w 1561 na niewielkiej wysepce połączonej z miastem za pomocą mostu, ale na przestrzeni wieków Zakintos się rozrastało, a morze między wyspami zasypano. Kiedy przyszłam tu po raz pierwszy w czwartkowe popołudnie, kościół był zamknięty na cztery spusty. Na szczęście udało mi się do niego zajrzeć w piątkowy wieczór - po zmroku świątynia jest też ładnie oświetlona.
Do pozostałych kościołów w Zakintos nie miałam już tyle szczęścia - wszystko było pozamykane. Najbardziej mi szkoda, że nie udało mi się zobaczyć wnętrza kościoła Agios Dionysios - św. Dionizy to patron wyspy. Widziałam w internecie zdjęcia ze środka tej świątyni i naprawdę robiły wrażenie. Zresztą już mozaiki przy wejściu bardzo wpadły mi w oko... Niestety, wygląda na to, że zwiedzanie na tygodniu poza sezonem odpada. Za to kiedy jechałam w sobotę rano na wycieczkę, z okien busa zobaczyłam otwarte drzwi do kościoła - nie wiem, czy było nabożeństwo czy otworzyli dla zwiedzających... Kiedy wróciłam wieczorem, było już znów zamknięte :(
Chciałam kupić jakieś pamiątki, więc poszłam na główną ulicę handlową (21 Maiou). Sezon się widocznie w pełni nie skończył, skoro wciąż wszędzie mijałam rozstawione stragany z pamiątkami, ale ludzi tu już prawie nie było. Czasem miejscowi zatrzymywali się na coś do picia w kawiarniach, ale poza tym główna uliczka świeciła pustkami. Wybór pamiątek był za to całkiem spory, większość wyglądała naprawdę ładnie (jeśli to chińszczyzna to zdecydowanie nie ta najbardziej tandetna ;) ), a i ceny przyzwoite - za pocztówki płaciłam 30 centów, a za magnesy 2,50 €.
Pani z recepcji hotelowej polecała mi wejść na pobliskie wzgórze Bohali, gdzie znajdują się ruiny zamku weneckiego. Na teren ruin nie udało mi się już dostać, bo otwarte są dość krótko, a ja wchodziłam na górę późnym popołudniem. Wzgórze nie jest wysokie, wejście ścieżką zajęło mi niespełna dwadzieścia minut. Po drodze powoli wyłaniały się pode mną budynki Zakintos, w końcu Bohali to też popularny punkt widokowy. Przeszłam się kawałek wzdłuż zewnętrznych murów, wygłaskałam wszystkie wylegujące się tu koty, po czym skierowałam się kawałek dalej, właśnie na ten wspomniany punkt widokowy.
Jeśli kierujecie się tutaj za pomocą Google Maps (tak jak ja ;) ), to wpiszcie jako swój cel kościół Zoodochos Pigi (Google twierdzi, że znaczy to Źródła Dającego Życie). To niewielki kościółek, do którego wnętrza nie udało mi się nawet wejść, przed którym rozłożyła się też lokalna kawiarnia. Obok da się zaparkować, więc jeśli wynajęło się samochód i nie chce się wchodzić pieszo - jest możliwość podjechania ;). Obok kościoła i kawiarni zrobiono najpopularniejszą platformę widokową w Zakintos - widać stąd całe miasto i morze, a nawet wybrzeże po drugiej stronie wyspy. Większość pocztówkowych zdjęć Zakintos była robiona właśnie tu :).
Gdy zeszłam na dół, znów skierowałam się na wybrzeże. Tym razem moim celem był charakterystyczny falochron, chroniący Marinę Zakintos. Na jego końcu zbudowano niewielką latarnię morską, po bokach są też drewniane platformy z ławeczkami - dla tych, co po prostu lubią sobie w spokoju posiedzieć nad morzem. Na mapie oznaczono tu jeszcze restaurację, ale wygląda na to, że w październiku wszystko turystyczne na falochronie było już dawno zamknięte.
Od Greczynki w hotelu usłyszałam, że ten falochron zbudowano nie tylko po to, by chronić marinę, ale by turyści mogli robić zdjęcia Zakintos od strony wody ;). Faktycznie, rozciąga się stąd naprawdę ładny widok na wybrzeże miasta. Zakintos położone jest na wschodnim brzegu wyspy, czyli możemy tu podziwiać wschody słońca, ale z zachodami jest nieco gorzej. Tutaj też pomagają więc platformy widokowe na falochronie - można stąd obserwować zachód słońca nad miastem. Mi widoczność nieco psuły wciąż obecne chmury, ale mimo wszystko zachód słońca na Zakynthos mam zaliczony ;).
Gdy słońce zaszło, temperatury zaczynały bardzo szybko spadać. W dzień było ok. 23 stopni, ale słońce naprawdę przyjemnie grzało i nawet wiatr od morza nie przeszkadzał. Jednak bez słońca nagle robiło się 16-17 stopni, a wiatr przenikał do szpiku kości. Jeszcze godzinę wcześniej mogłam chodzić w krótkim rękawku, potem otulałam się szczelnie swetrem, zastanawiając się, czy nie wrócić do hotelu po kurtkę... Postanowiłam jednak oddalić się od wybrzeża z nadzieją, że między budynkami w centrum jest nieco cieplej.
Muszę przyznać, że wieczorową porą (zwłaszcza w piątek) Zakintos nieźle odżyło. Tłumów tu naturalnie nie było, ale jednak pojedynczy turyści i trochę miejscowych wybrało się na spacer, rower, drinka czy kolację. W przeciwieństwie do innych kurortów turystycznych na wyspie, w Zakintos wciąż toczy się życie. Miasto zamieszkuje ponad 15.000 osób - to prawie 40% wszystkich mieszkańców Zakynthos. Trochę sklepów i restauracji musi być otwartych choćby dla nich. Inne turystyczne miasteczka, do których miałam okazję zajrzeć, to poza sezonem miasta-widma. Warto o tym pamiętać, jeśli przylatujemy na wyspę w innych miesiącach niż letnie i nie chcemy spędzać wieczorów w hotelu.
Na koniec - trochę poleceń kulinarnych ;). Grecką kuchnię uwielbiam, tak samo lokalne wino (choć, jak mawiał mój były szef, traci ono część swojego uroku poza Grecją ;P ), więc rozglądałam się trochę za miejscowymi knajpkami, serwującymi grecką kuchnię i cieszącymi się dobrą opinią. Mój pierwszy obiad to restauracja Stathmos (przy Filita 42), gdzie jadłam chyba najlepszą moussakę w życiu. Do tego pyszne papryczki nadziewane serem jako starter, po którym już nie byłam w stanie skończyć dania głównego... Starter, obiad i karafka domowego wina wyniosły mnie ok. 17 €. Drugiego dnia zatrzymałam się na obiad w restauracji Kantouni (Logotheton 15) - mniejsza, ale z bardzo klimatycznym wystrojem, a przy tym pełna miejscowych :). Nie mają stałego menu, ale codziennie przygotowują kilka dań do wyboru - z listy wybrałam zapiekane bakłażany i były genialne. Razem z domowym winem zapłaciłam ok. 11 €. W obu miejscach ceny są naprawdę w porządku, jedzenie i wino bardzo dobre, porcje duże - pewnie też przez dodawane do wszystkiego frytki, czego do końca nie rozumiem... ;) A jeśli macie ochotę na drinkowanie, polecam bar Senso - to już bardziej turystyczne centrum z nieco wyższymi cenami, ale drinki są naprawdę fajne, a do tego duża porcja nachos w cenie... ;)
Oczywiście, nie spędziłam całego urlopu tylko w Zakintos, ale o wycieczkach za miasto będzie już osobny wpis - ten i tak ciągnie się już w nieskończoność... :) Bardzo polecam wyspę Zakynthos w październiku, zwłaszcza, jeśli jesteście zmotoryzowani, bo jednak trzeba brać poprawkę na to, że transport publiczny już nie funkcjonuje. Pogoda jest wciąż piękna, woda nagrzana letnim słońcem, ceny niższe niż w sezonie, a w najbardziej turystycznych miejscach - pustki. Naturalnie zdaję sobie sprawę, że w tym roku i korona dołożyła tu swoje trzy grosze, ale nie oszukujmy się - zwiedzanie poza sezonem to prawie zawsze zwiedzanie bez tłumów :).
I tak jeszcze drobna uwaga odnośnie pisowni - zapewne zauważyliście, że pisząc o wyspie, używam międzynarodowej pisowni: Zakynthos. Zaś o mieście piszę w wersji spolszczonej - Zakintos. Tak, zdaję sobie sprawę z niekonsekwencji, ale robię to celowo, by rozróżnić miasto od wyspy ;). W kolejnych wpisach nie będzie się już pojawiało Zante Town, więc na blogu będzie już tylko międzynarodowa pisownia - Zakynthos :). 

Prześlij komentarz

0 Komentarze