Advertisement

Main Ad

Przez śnieg do Klinkehütte

- W niedzielę jedziemy w góry - usłyszałam. - Nie masz ochoty się z nami zabrać?
Ochotę, oczywiście, miałam. Nawet jeśli po górach właściwie nie chodzę - a już zwłaszcza zimą - i mogłam się spodziewać, że moja kondycja będzie na dość niskim poziomie. Wymęczymy cię i zobaczymy, czy będziesz chciała nas potem jeszcze znać! O to się akurat nie martwiłam, dobre znajomości w końcu zawsze warto utrzymać ;). Pytanie brzmiało dla mnie raczej: czy jeszcze gdzieś potem z Wami pojadę, czy ograniczymy się do umawiania na wino? Biorąc pod uwagę, że tydzień później znów siedziałam na tylnym siedzeniu ich samochodu, wyszło jednak całkiem dobrze :). Ale może zacznijmy jednak od początku...
A początek oznaczał wstawanie o 5:50 w niedzielę - zdecydowanie nie jest to moja godzina. Potem nałożenie na siebie tylu warstw ubrań, ile zmieściłam pod kurtką, bo zapowiadano minus kilkanaście stopni, a wiadomo, że łatwiej rozebrać się z nadmiaru ciuchów, niż założyć te, których się nie wzięło. Herbata w termos, czekolada do plecaka i portfel w kieszeń, by na stacji zaopatrzyć się jeszcze w jakieś kanapki, no i o 6:15 wyjazd. Kiedy wzeszło słońce, widoki zza okna zaczęły się robić niesamowite, przejeżdżaliśmy przez okrytą śniegiem zimową krainę. Umówieni byliśmy na 9, a że chwilę nam zajęło znalezienie właściwego parkingu - zwłaszcza przy braku zasięgu w telefonach - to już na nas czekano. I we wspaniałym ludzkim i psim towarzystwie wyruszyliśmy w drogę :).
Choć na początku pogoda wydawała się przepiękna, to słońce i niebieskie niebo towarzyszyło nam może przez dwadzieścia minut. Chmury rozciągnęły się na niebie w błyskawicznym tempie, a po chwili zaczął prószyć śnieg, który towarzyszył nam potem przez większość czasu. Wystartowaliśmy z parkingu nieopodal Sportalm Kaiserau, a naszym celem było Klinkehütte (tzn. podobno oryginalny cel był nieco dalej, ale już na tym skończyliśmy) - wszystko kilka kilometrów na południe od słynnego z opactwa benedyktynów Admontu (które też kiedyś będę musiała odwiedzić... koniecznie).
Zima była w pełni, a niewiele osób szło tędy przed nami tego dnia - były pojedyncze ślady stóp czy nart, ale nie można było tego nazwać wydeptaną ścieżką. Czasem śnieg był twardy i szło się po nim dobrze i szybko. Czasem z każdym krokiem człowiek się zapadał co najmniej do połowy łydki. Psy przez śnieg to czasem niemal płynęły ;). Choć trzeba było uważać na każdy krok, to przedzieranie się przez śnieg miało swoje plusy - szybko się zgrzałam i kompletnie nie odczuwałam panujących mrozów.
Aparatu właściwie nie chowałam, tylko co rusz wycierałam go z opadających płatków śniegu. Mimo zmarzniętych palców nie chciałam założyć cieplejszych rękawiczek, bo w nich przecież nie dałoby się robić zdjęć, a ja chciałam robić zdjęcia co chwilę! Od wieków nie widziałam już takiej ilości śniegu, a wyłaniające się ponad lasem góry sprawiały, że właściwie każdy widok odpierał dech w piersiach (no bo przecież nie brak kondycji, nie?).
Tuż przed dotarciem do celu (a przynajmniej chciało się w to uwierzyć, bo już od jakiegoś czasu słyszeliśmy, że to już niedaleko!) dotarliśmy na mostek z panoramą widokową. Aparat poradził sobie z widokiem całkiem nieźle - w rzeczywistości padający śnieg znacznie bardziej ograniczał widoczność. Jak to usłyszeliśmy: stąd jest bardzo piękny widok, po prostu nie dzisiaj ;). Biorąc pod uwagę przepiękny, biały krajobraz dookoła, uważam, że widoki i tak były cudowne :).
No i dotarliśmy w końcu do Klinkehütte, położonej na wysokości 1504 m n.p.m. Niestety, w czasach covidowych wszystko było zamknięte na cztery spusty i nie mogliśmy nawet wejść do środka, by schronić się od śniegu i wiatru. Zrobiliśmy tu sobie dłuższy postój, by coś zjeść i wypić, ale stojąc na dworze, szybko odczuliśmy panujący mróz. Dokuczliwy jeszcze bardziej po tym, gdy marsz przez śnieg skutecznie nas rozgrzał. Swoją drogą, Klinkehütte ma także polską wersję strony internetowej - gdybyście byli zainteresowani wypadem w te okolice.
Wracaliśmy tą samą trasą, tym razem już nieco łatwiejszą do przejścia. Nie tylko przez to, że szliśmy w dół (i z powrotem do samochodów, a wiadomo, że z powrotem to człowieka bardziej ciągnie), ale już i trasa w śniegu była lepsza, bo minęło nas przez ten czas jednak trochę osób na nartach. Do tego znów zaczęło przedzierać się słońce i choć w pełni niebieskiego nieba już nie zobaczyliśmy, to nie zaprzeczę, że i to mieniące się w śniegu światło miało wpływ na ten uśmiech na mojej twarzy... ;)
Telefon wyliczył mi, że zrobiliśmy tego dnia ledwo 11 km, przewyższenie też nie było duże, a jednak następnego dnia obudziłam się z zakwasami w nogach - uroki przedzierania się przez śnieg ;). No i jak dobrze mi się spało potem - zresztą zaczęłam przymulać już w samochodzie, w drodze powrotnej do Wiednia... Ale to przecież przez to wstawanie przed 6, a nie że się zmęczyłam, prawda? ;)

Prześlij komentarz

0 Komentarze