Advertisement

Main Ad

U podnóża Etny

Etna... sycylijski wulkan marzył mi się od lat i wiedziałam, że jak już trafię na wyspę, to Etna będzie obowiązkowym punktem programu. Oczywiście najbardziej to mi się marzył wjazd na górę i trekking po wyższych kraterach, ale to marzenie trzeba było jednak odłożyć na kiedy indziej. Z kilku powodów w sumie. Przede wszystkim byłam na Sycylii w listopadzie i miałam ubrania w sam raz na lekką jesień, nic więcej, bo leciałam z bagażem podręcznym - na Etnie zaś leżał śnieg i panowały minusowe temperatury. Po drugie, nie do końca sprzyjała mi pogoda, a byłam na miejscu zbyt krótko, by kombinować - w wybrany dzień miało być słonecznie mniej więcej do południa, a potem burze, wichury, ulewy. Lepiej, żeby taka pogoda nie złapała mnie wysoko w górze. Do tego od kilku dni odnotowywano wzmożoną aktywność wulkanu i w każdej chwili można było się spodziewać niewielkiej erupcji, zatem wjazd na górę był zabroniony / mocno odradzany (słyszałam obie wersje). Podsumowując to wszystko, wiedziałam, że całodniowa wycieczka z trekkingiem na wysokości odpada. Nie chciałam jednak kompletnie rezygnować z szansy na zobaczenie Etny z bliska. Na szczęście były też inne możliwości... :)
Z Katanii opcji wypraw na Etnę nie brakuje, nawet dla tych niezmotoryzowanych. Rano można dojechać pod wulkan nawet autobusem - powrotny jest po południu, ale mnie nie urządzał jeden autobus dziennie. Zwłaszcza, gdy pogoda mogła się już mocno zepsuć, zanim doczekałabym tego powrotnego. Zaczęłam przeglądać więc oferty wypadów zorganizowanych - niby listopad to już po sezonie, ale ofert wciąż było sporo. Całodniowych, porannych, wieczornych, mniej lub bardziej zaawansowanych, z własnym dojazdem lub z odbiorem spod hotelu, dłuższe trekkingi lub mniejsze atrakcje po drodze... Do wyboru do koloru ;). Wybrałam ofertę kilkugodzinną - wyjazd z Katanii rano, powrót do miasta wczesnym popołudniem, tuż przed planowym załamaniem pogody. Kierowca-przewodnik miał mówić po angielsku, grupa niewielka (łącznie ze mną czwórka turystów), całość za 55€. Firmy nie podam, bo choć z rezerwacją i programem wszystko było ok, to przewodnika nie jestem w stanie szczerze polecić (zapewne współpracują z wieloma i akurat nam się tak trafiło, ale jednak...). Facet w średnim wieku, wiele lat spędził na emigracji i wrócił na Sycylię z powodów rodzinnych i widocznie wyspy nie lubił: bo wulkan, bo trzęsienia ziemi, bo bieda. O ile jestem w stanie zrozumieć te argumenty, to jednak nie po to się jedzie gdzieś z przewodnikiem, by słuchać w kółko jego marudzenia... A do tego doszły jego poglądy, bo mimo takiego punktu w regulaminie wycieczki, sam przewodnik nie nosił maseczki i tylko parę razy bluzgał, że pieprzyć policję i pieprzyć covid, skoro dotąd nie zachorował, tzn. że problem jest wymyślony. Cała nasza niewielka wycieczka tylko mocniej naciągnęła maseczki i dalej się odsunęła :P. Trzeba mu jednak przyznać, że wiedzę o wulkanie i geologii miał niezłą, jak już zaczynał mówić na temat.
Do wulkanu podjeżdżaliśmy od południowo-wschodniej strony, od miasteczka Zafferana. W 2021 Etna była wyjątkowo aktywna i pozostałości tej aktywności widać było na drodze. Na szczęście dla mieszkańców okolicznych wiosek nie była ona duża - raczej niewielkie erupcje zwane paroksyzmami. Czasem z mniejszych kraterów wydostawało się trochę lawy, ale głównie wulkan wyrzucał popioły i niewielkie kawałki skał. Jestem w stanie sobie wyobrazić, że jest to mimo wszystko mocno irytujące, jak kilkadziesiąt razy w roku (a 2021 rok przyniósł Sycylii faktycznie kilkadziesiąt paroksyzmów) ma się cały dom i ogród przykryte materiałem wulkanicznym... Przy takiej aktywności Etny sprzątanie wszystkiego nie miało zbytniego sensu, więc na poboczach dróg ciągle mijało się czarne stery popiołów. Oczywiście nie zawsze jest tak dobrze - Etna to aktywny wulkan i zdarza się też, że wybucha na poważnie. Dziś już na zboczach nie można mieszkać, ale wystarczy się lepiej przyjrzeć, by wśród zastygniętej lawy zobaczyć kawałki murów i dachów domów, które kiedyś się tu znajdowały. Aż przyszedł mi na myśl świętej pamięci George Carlin, który w jednym ze swych stand-upów odniósł się do mieszkańców Hawajów - budują sobie domy tuż obok aktywnego wulkanu, a potem się zastanawiają, dlaczego mają lawę w salonie! ;)
Im wyżej wjeżdżaliśmy, tym bardziej widoczna była jesień - w Katanii prędzej zobaczyłabym palmy niż kolorowe liście, u podnóża Etny było już jednak rdzawo-żółto. Kierowca zatrzymał mini-busa na poboczu i poprowadził nas krótką ścieżką przez las do punktu widokowego. U naszych stóp ciągnęła się Valle del Bove - szeroka dolina pokryta zastygłą lawą z erupcji ostatnich trzydziestu lat. Cały ten teren liczy sobie ok. 37 km². Całości nie dało się objąć wzrokiem, bo zaczęły się już gromadzić chmury zakrywające część doliny, ale i tak widok robił wrażenie. Podobno pola lawy przyciągają turystów, a władze nic z tym terenem nie robią w nadziei, że przy kolejnej erupcji znów wszystko popłynie w tym kierunku. Jest to płaski teren, więc lawa przemieszcza się po nim bardzo wolno, dając sporo czasu na reakcję mieszkańcom pobliskich miejscowości.
Parę minut jazdy dalej i kierowca znów zatrzymał samochód, zjeżdżając na bok. Z bagażnika wyciągnął kaski i latarki, kazał nam to wziąć i założyć, a następnie pójść za nim. Po chwili znaleźliśmy się przy wejściu do jaskini, choć bardziej można to było nazwać wąską dziurą w ziemi i zastanawialiśmy się, czy naprawdę mamy tam wejść. Przewodnik jednak wsunął się do środka, więc cóż było robić, ostrożnie poszliśmy za nim. Wokół Etny znajdziemy około dwustu jaskiń wulkanicznych i do niektórych można wejść. Utworzyła je płynąca magma (wrzućcie sobie w Google hasło ingrottamento, bo to wygląda naprawdę widowiskowo!) - na górze przy zetknięciu z atmosferą zastygała ona, tworząc twarde sklepienie, a tunelem dalej płynęła gorąca substancja, rzeźbiąc jaskinie. Niektóre są znacznie większe, ale nasza wycieczka zatrzymywała się jedynie przy tej malutkiej - z drugiej strony innych turystów tu nie było ;). Pod ziemią przewodnik opowiadał trochę o powstawaniu jaskiń, kierował światło latarki na poszczególne rodzaje skał, tłumacząc zawiłości geologii. Po czym powoli skierował się przez jaskinię do znajdującego się nieopodal wyjścia - nieco bardziej stromego niż wejście. Po drodze zapytał jeszcze, czy nie boimy się nietoperzy, wskazując niewielkie stworzenie, które mijaliśmy. Chyba zareagowałam zbyt szybko z moim gdzie tam, nietoperze są przepiękne, bo facet spojrzał na mnie z miną, jakby wcale nie uważał nietoperzy za piękne stworzenia. Nie zna się, że tak powiem.
I jechaliśmy dalej, coraz wyżej. W pewnym momencie kierowca kazał nam zwrócić uwagę na otoczenie - jechaliśmy przez las, otoczeni kolorowymi liśćmi i nagle wszystko się skończyło. Od tej pory droga biegła już tylko wśród szarych pół wyrzuconych przez wulkan materiałów. Dotarliśmy w końcu do Nicolosi Nord na wysokości 1910 m n.p.m. - najwyższego miejsca dostępnego własnym transportem. Oprócz parkingu znajdziemy tu też restauracje czy toalety, przewodnik zarządził więc tu krótką przerwę. Stąd też odjeżdża kolejka w wyższe partie Etny - wulkan wznosi się na wysokość ok. 3.357 m n.p.m. (erupcje zmieniają wysokość kraterów, więc może po następnym wybuchu liczba ta nie będzie już aktualna ;) ). Warto pamiętać, że na własną rękę można chodzić tylko do 2.900 m, na wyższe kratery koniecznie trzeba wynająć przewodnika lub dołączyć do wycieczki zorganizowanej. No ale, jak wspomniałam na początku, ten problem mnie akurat nie dotyczył... :)
Przyznam, że moja wiedza o Etnie przed wyjazdem była dość niewielka. Wiecie, wyobrażałam sobie ten wulkan jak taką górę z kraterem. Kompletnie nie zdawałam sprawy, że Etna ma mnóstwo kraterów, choć pierwotnie faktycznie był tylko jeden. Na chwilę obecną na szczycie wulkanu znajdziemy cztery główne kratery - podzielony na dwa krater centralny: Bocca Nuova oraz Voragine, a dalej krater północno-wschodni (di Nord-Est) i południowo-wschodni (di Sud-Est). Co nieco widać na powyższej mapce, którą dostałam w informacji turystycznej - to przy okazji oferta firmy organizującej wypady na Etnę, z której nie skorzystałam, ale mapka bardzo wpadła mi w oko ;). Trasa, na którą się wybrałam, zaczęła się w prawym dolnym rogu mapki, przy Monti Silvestri. Wędrowaliśmy głównie po polach lawowych z erupcji z 2001 roku.
Byłam zaskoczona ilością mniejszych kraterów wszędzie wokół. Przewodnik szybko zaczął wyjaśniać, że nie zawsze ciśnienie pod ziemią jest wystarczająco silne, by magma sięgnęła głównego wierzchołka. Wiele erupcji Etny następowało dookoła i poniżej głównego krateru, gdzie magma przedostawała się przez niejednolite skały i wulkan tworzył nowe kratery. Niektóre oddalone całkiem daleko od tego głównego - nic dziwnego, że Sycylijczycy bacznie obserwują aktywność Etny. O ile na te najwyższe kratery wjechać mi się nie udało, to wspinaczka na parę niższych była dla mnie punktem obowiązkowym w czasie wolnym, który dał nam przewodnik ;).
Ale zanim mieliśmy ten czas wolny, przewodnik urządził nam niewymagający trekking po polach zastygłej lawy i materiałów wulkanicznych. Trudno mi nawet opisać, jak dziwnie się po tym chodzi... To jak sypki piasek o dużo lepszej przyczepności. Z jednej strony ciężko się pośliznąć, a z drugiej wcale nie trudno upaść, gdy wszystko osuwa się spod nóg. Chodzenie po tym, co wyrzucił wulkan na równym terenie było w miarę ok, ale gdy przyszło schodzić w dół z krateru, gdy wszystko sunęło w dół ze mną, było już zdecydowanie trudniej ;). Wywaliłam się tylko raz, ale choć minęły już ponad dwa miesiące, wciąż mam widoczne ślady na dłoniach po wyciąganiu ze skóry kawałków skał wulkanicznych... Nie polecam ;). Przewodnik co i rusz pochylał się nad skałami - czasem były to drobinki wielkości paznokcia, innym razem ogromne bomby wulkaniczne (które w sumie nie są skałami, ale materiałem piroklastycznym wyrzuconym przez wulkan), i opowiadał, jak rozpoznać, z której erupcji pochodzą.
W pewnym miejscu wypatrzyliśmy też sporo napisów - zarówno turyści, jak i miejscowi układają ze skał serca i różne napisy, przyciągające wzrok późniejszych odwiedzających. Przewodnik wspomniał, że swego czasu też ułożył tu serce i wyznanie miłosne dla ówczesnej dziewczyny... Podobno rzuciła go kilka dni później ;). Na zakończenie trekkingu facet wyciągnął sycylijskie słodycze i lokalne, słodkie wino - czy można sobie wyobrazić lepsze miejsce na degustację miejscowych przysmaków niż pola zastygłej lawy...? ;) Następnie mieliśmy trochę czasu wolnego, który pozostała trójka wykorzystała na spokojny spacer i odwiedzenie restauracji przy parkingu, a Gabi oczywiście poleciała wchodzić na sąsiednie kratery ;).
Wyczucie czasu było idealne, bo nad wulkanem coraz mocniej zbierały się chmury i gdy przepływały obok, tonęło się na chwilę w mlecznym chłodzie i wilgoci. A kiedy wróciliśmy do Katanii, zdążyłam jeszcze zjeść szybki obiad i schować się w mieszkaniu, zanim lunęło. I przyszły takie burze, jakich od lat nie widziałam, kilkanaście godzin ciągłego deszczu, przez inną część wyspy przeszło nawet tornado... No nie, zdecydowanie to nie był dzień na całodzienną wycieczkę na wulkan ;). Jednak te kilka godzin wykorzystałam świetnie i cieszę się, że zdecydowałam się na zorganizowany wypad na Etnę, bo choć samodzielnie - tym jednym autobusem dziennie - pewnie wyszłoby mi taniej, ale zdecydowanie nie zdążyłabym tyle zobaczyć. Ale na Etnę trzeba będzie jeszcze i tak wrócić i następnym razem już wjechać na kratery... :)

Prześlij komentarz

0 Komentarze