Advertisement

Main Ad

Jeziora i góry, czyli pierwsze spotkanie z Alpami w 2022

Austria Alpy
W ubiegły weekend udało się znowu zawitać w austriackie Alpy - po dłuższej przerwie, pierwszy raz w 2022 roku. Przyznaję, że po cichu miałam nadzieję na dużo śniegu - trochę mi go brakuje w Wiedniu, gdzie temperatura w lutym zazwyczaj oscylowała koło 10 stopni. Na plusie. A na parę dni przed weekendem sięgnęła nawet stopni 18, co zdecydowanie nie idzie w parze z zimą i śniegiem. Jeszcze kilka dni przed wyjazdem dostałam wiadomość, że w okolicach Gesäuse pięknie sypie, ale moja radość nie trwała długo. Skoro w Wiedniu było 18 stopni, to nawet w Alpach temperatury sięgnęły 10, a śnieg zaczął spływać wraz z padającym deszczem... Oczywiście góry to góry, tu kilka dni ciepła nie sprawią, że cały śnieg zniknie - zwłaszcza w wyżej położonych miejscach. Jednak kiedy dotarłyśmy z koleżanką do Styrii, to miałam wrażenie, że jest już wiosna za oknem. Choć jak przypomnę sobie, jak wyglądała ubiegłoroczna wiosna (z zaspami do kolan), to teraz to już chyba prawie lato było... ;)
Sobotę rozpoczęliśmy nad Lunzer See, jednym z popularniejszych styryjskich jezior o powierzchni 68 ha. Można by się tu spodziewać tłumów, ale najwidoczniej nie o tej porze roku ;) Ludzi było jak na lekarstwo, więc mogliśmy się wybrać na spokojny spacer dookoła jeziora. Choć dla mnie jakoś spokojny spacer nie pasuje do chodzenia po lodzie, a tu często trzeba było brać pod uwagę, że roztopiony śnieg w nocy zamienił się w lód, a ścieżki - w lodowiska. Biała warstwa wciąż pokrywała trawę, choć zarówno jezioro, jak i przepływająca przez nie rzeka Seebach rozmarzły już dawno.
Uwielbiam kolor wody alpejskich jezior, szczególnie gdy mienią się w słońcu. Tym razem słońca zbyt wiele nie było, ale czasem udawało mu się przebić, nadając wodzie szmaragdowego koloru. Parking mieliśmy na 1,5 godziny i tyle czasu wystarczyło na obejście Lunzer See i zatrzymywanie się czasem, by porobić trochę zdjęć. W najszerszym miejscu jezioro ma 500 m, w najdłuższym - 1,7 km, a swoją głębokością sięga 34 m (tego akurat nie sprawdzaliśmy :P ). Z Lunzer See biegnie szlak, którym można podejść do dwóch kolejnych jezior - Mittersee i Obersee - i brzmi to na dobry plan na jakiś wiosenny lub letni dzień... :)
Jako że wciąż było dość wcześnie, wybraliśmy się nieco dalej na południowy zachód, w okolice Wildalpen. Tu już tę wiosnę czuło się nieco mniej, choć temperatury dalej były dodatnie. Przez większość czasu szliśmy odśnieżoną drogą, przysypaną żwirem i kamykami dla stabilności, ale były odcinki czystego lodu... a tego, jak już wspominałam, nie lubię. Nie zaprzeczę jednak, że otaczające nas góry i śnieg wywoływały we mnie zachwyt - tzn. w tych momentach, gdy nie byłam chwilowo skupiona na patrzeniu pod nogi i zaklinaniu rzeczywistości, by się nie pośliznąć i nie wywalić :P.
Celem było malutkie (liczące sobie zaledwie 0,44 km długości) jezioro o nazwie Hartlsee, o którym do tego dnia nigdy nawet nie słyszałam. Do niedawna musiało być jeszcze pokryte grubą warstwą lodu, bo mimo wiosennych temperatur wciąż pozostało tu sporo lodowej tafli. Przeglądając internet, widzę, że biegnie tędy szlak Siebenseerunde, a w lecie jezioro ma wręcz szmaragdowy kolor... Jednak nawet zimą jest tu klimat :)
W niedzielny poranek zaczęło się już robić bardziej zimowo - a już szczególnie dzięki prószącemu z nieba śniegowi. Niestety, chmury i mgła też zrobiły swoje i widoczność tego dnia była dużo słabsza, ale i tak zdecydowaliśmy się na krótki górski spacer. Celem było Grabneralm, schronisko, które przy tej pogodzie było zamknięte, ale szlak okazał się dobrze ubity, więc i tak ruszyliśmy do przodu, co jakiś czas ustępując miejsca śmigającym narciarzom.
Nie zdawałam sobie sprawy z tego, ile śniegu tu faktycznie leży, dopóki nie zeszłam z twardego, zmrożonego szlaku... i nie zapadłam się do połowy uda. Nieco wyżej wiosna jeszcze nie dotarła (Grabneralm leży na wysokości 1.391 m) i nawet jeśli czasem cieplejsze promienie słońca roztopiły trochę górnej warstwy śniegu, wszystko w nocy znów skuwał mróz. Pod górę szło mi się całkiem dobrze, poza paroma stromymi odcinkami przez las, w dół jednak zmrożony śnieg nie dawał mi odpowiedniej przyczepności i szłam wolniej. Jak to sobie zwykle powtarzam - najważniejsze potem wrócić do samochodu w jednym kawałku ;).
Zaledwie parę dni wcześniej znajomi wrzucili piękne zdjęcie z tej trasy - niebo rozświetlone promieniami zachodzącego słońca, pokryte śniegiem drzewa, wyraziste szczyty w tle. My jednak tyle szczęścia nie mieliśmy - im wyżej szliśmy, tym słabsza była widoczność. Czasem na chwilę przez gęste chmury przedzierało się słońce, nie robiło to jednak większej różnicy. O ile jeszcze na początku widać było otaczające nas góry ze szczytami tonącymi w chmurach, to potem te chmury i mgła otoczyły i nas... ;)
I w końcu zrobiło się jak na poniższych zdjęciach. Widoki - pierwsza klasa! ;) Ale do Grabneralm dotarliśmy, pod zamkniętym schroniskiem zrobiliśmy sobie krótką przerwę na coś do jedzenia i picia (oryginalny plan zakładał coś ciepłego w schronisku, ale jak się nie ma, co się lubi...), po czym powoli zebraliśmy się w drogę powrotną. Ja zawsze wolę wchodzić niż schodzić - zwłaszcza w zimie, więc tutaj już aparat trafił z powrotem do plecaka. Jak już mam się wywalić w ten śnieg, to dobrze mieć choć ręce wolne ;)
I pomyśleć, że jeszcze trochę ponad rok temu w życiu by mi nie przyszło do głowy wybierać się w góry zimą, a teraz mam taką fajną alpejską ekipę :). Jednak zdecydowanie nie mogę się doczekać wiosny i lata, zieleni drzew i jezior... no i żeby ten lód w końcu zniknął ze ścieżek, to najważniejsze ;).

Prześlij komentarz

0 Komentarze