Advertisement

Main Ad

Lutowy Budapeszt: bazylika i synagoga

Węgry Budapeszt katedra
Korzystając z idealnego wręcz położenia Wiednia, próbuję trochę poznawać sąsiednie Węgry. Niestety, bez samochodu jest to o tyle trudne, że do większości miejsc muszę się dostawać z przesiadką w Budapeszcie, co wydłuża podróż. Można jednak zrobić tak, że w piątek wieczorem przyjedzie się do Budapesztu i tam wykupi nocleg, w sobotę urządzi jednodniówkę gdzieś w Węgry, a niedziela zostanie na swobodne spacery po stolicy. Zrobiłam tak chociażby latem 2020 roku, gdy wyskoczyłam na jeden dzień do Szentendre. Lubię łączyć takie krótkie wypady z dalszym odkrywaniem Budapesztu, bo choć w węgierskiej stolicy byłam już czterokrotnie, to dalej nie znam jej za dobrze. W końcu jedyny dłuższy i bardziej turystyczny wypad tam urządziłam dobre jedenaście lat temu i sporo już mi w międzyczasie z pamięci uciekło. Późniejsze dwa wyjazdy nie były zbyt turystyczne, bo towarzystwo i bo pandemia. Tak więc próbuję sobie na te kilka budapesztańskich godzin wymyślać coś do zwiedzania, za każdym razem niech to będzie jakaś inna część stolicy, powoli tworząc w głowie coraz lepszy obraz tego miasta :). Teraz wybrałam sobie zwiedzenie dwóch świątyń, które chodziły za mną od dłuższego czasu - bazyliki św. Stefana, w której byłam w 2011 roku, oraz Wielkiej Synagogi, w której jeszcze nigdy nie byłam. Idealny plan na kilka godzin ;).
Bazylika św. Stefana (Szent István Bazilika) jest konkatedrą, co było dla mnie sporym zaskoczeniem, bo jakoś - chyba z przyzwyczajenia, że to największa świątynia w stolicy - w mojej głowie zawsze to była główna katedra Węgier. A jak zaczęłam czytać, to okazało się, że niekoniecznie - ta najważniejsza katedra (i największa świątynia w kraju) znajduje się w Ostrzyhomiu. O samej bazylice św. Stefana - konsekrowanej dopiero w 1905 roku - nie można nawet powiedzieć, że to któraś z kolei świątynia w tym miejscu, bo jeszcze w XVIII wieku znajdował się tu teatr, w którym można było oglądać m.in. walki zwierząt. Ciekawe miejsce na budowę świątyni, no ale... taką decyzję podjęto w wieku XIX ;). Zbudowana w stylu neoklasycystycznym bazylika ma 96 m wysokości - co ciekawe, tyle samo co budynek parlamentu. Oczywiście nieprzypadkowo - Węgrzy chcieli podkreślić w ten sposób równość tego, co światowe z tym, co duchowe. Budowa kościoła trwała ponad pięćdziesiąt lat i nie obyło się bez problemów, głównie przez fakt, że w 1868 roku runęła kopuła, no i robotę trzeba było zaczynać od początku...
Wnętrze bazyliki jest bogato zdobione - pełno tu złotych ornamentów. Część poniższych zdjęć pochodzi z mojej pierwszej wizyty w Budapeszcie, bo tym razem właśnie zaczynała się msza, więc nie mogłam chodzić po całej świątyni, udostępniono turystom tylko jej tylną część. Największym skarbem bazyliki św. Stefana jest prawa dłoń zmarłego króla, trzymana w bogatym relikwiarzu.
Chciałam napisać, że wstęp do samej bazyliki jest bezpłatny, a za dodatkową opłatą można zajrzeć jeszcze w dwa miejsca - na taras widokowy na kopule oraz do skarbca, ale... Właśnie widzę na stronie bazyliki, że od 1 marca obowiązuje nowy cennik. Wstęp do bazyliki będzie wynosił 1200 HUF (15,20 zł), na taras i do skarbca - 2200 HUF (27,90 zł), a łączony na wszystko - 3200 HUF (40,55 zł). Ja jeszcze w lutym zapłaciłam jedynie 2000 HUF za taras i skarbiec, istniała jeszcze za 1500 HUF możliwość wejścia tylko na platformę widokową (nie było to takie złe rozwiązanie, bo skarbiec akurat nie jest zbyt ciekawy). Business is business. Zarówno na platformę widokową, jak i do skarbca, można wjechać windą lub wejść po schodach - są to dwie oddzielne windy i klatki schodowe.
Lubię punkty widokowe, więc taras przy kopule bazyliki św. Stefana trzeba było w końcu odwiedzić ;). Świątynia znajduje się w centrum miasta, więc rozciąga się stąd inny widok niż znany ze wzgórza Gellerta czy wzgórza zamkowego. Jedyny minus jest taki, że z bazyliki nie widać Dunaju... W słoneczny dzień widoczność była wręcz świetna, do tego zero wiatru, słońce przyjemnie przygrzewało - choć był luty i może ledwo trzy stopnie powyżej zera, to nie chciałam szybko schodzić z tarasu, tylko kręciłam się w kółko z aparatem :).
Zdecydowanie mniejsze wrażenie wywiera skarbiec, którym okazuje się jedynie kilka niewielkich pomieszczeń. Na wstępie można zobaczyć miniaturę bazyliki oraz poczytać o jej historii - to ta ciekawsza część. Potem można obejrzeć przedmioty, jakie trafiają do standardowych kościelnych skarbców - szaty religijne, przedmioty do nabożeństw takie jak monstrancje czy kielichy, książeczki modlitewne, pastorały... Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że bazylika św. Stefana to dość młody, ledwo ponad stuletni kościół, więc nie było tu możliwości, by przez wieki gromadzić skarby.  
Po wyjściu z bazyliki miałam jeszcze trochę czasu przed umówionym zwiedzaniem synagogi, więc wybrałam się na krótki spacer po centrum Budapesztu. Trafiłam na pomnik uwielbiającej Węgrów Sisi i tak sobie myślę, że będzie trzeba kiedyś zrobić wpis śladami Sisi, bo gdzie nie jeżdżę, tam trafiam na jej pomniki - Genewa, Korfu, Budapeszt, w Wiedniu też ich nie brakuje... ;) Gozsdu-udvar, przy którym miałam hotel podczas ostatniego pobytu, tym razem przystrojony został w różowe misie, serduszka i motylki - no tak, zbliżały się walentynki... ;)
Bilet do Wielkiej Synagogi przez internet kosztuje 7000 HUF (88,85 zł) i w cenie mamy cały kompleks synagogi. Kilka razy dziennie odbywają się też trasy z przewodnikiem w różnych językach (nie ma po polsku), do których można dołączyć za darmo. Ja jednak kupowałam bilet przez stronę greatsynagogue.hu, oferującą różne pakiety zwiedzania dzielnicy żydowskiej z przewodnikiem. Ze względu na dość ograniczony czas kupiłam bilet tylko do Wielkiej Synagogi, płacąc 20 € - to trochę ponad 7100 HUF, czyli nieco mniej korzystny kurs, ale i tak okazało się, że było warto. Bo te grupy w ramach standardowych biletów były ogromne, podczas gdy tutaj wyszło na to, że przewodnik miał pod swoją opieką tylko dwie osoby - mnie i inną Polkę. W efekcie to nie było oprowadzanie po synagodze, ale raczej oglądanie jej połączone z ciekawą rozmową, bo obie interesujemy się tematyką żydowską, więc przewodnik mógł sobie odpuścić wszystkie wprowadzające historie i odpowiadać na nasze bardziej szczegółowe pytania :). Jedynym minusem był fakt, że przewodnik oprowadzał też po innych częściach kompleksu, w tym Muzeum Żydowskim, a to już było mocno po łebkach, bo czas był ograniczony. Druga Polka miała wykupiony pakiet jeszcze z inną synagogą, więc przewodnik musiał ją tam zabrać w określonym czasie - ja na szczęście się na to nie zdecydowałam i po odejściu tamtej dwójki jeszcze raz na spokojnie obeszłam całość.
Wielka Synagoga (będąca częścią kompleksu ul. Dohány - obie nazwy są na Węgrzech równie popularne) to trzecia największa synagoga na świecie i największa w Europie. Zbudowana w latach pięćdziesiątych XIX wieku przetrwała po dziś dzień, choć naturalnie wymagała poważnych renowacji po II wojnie światowej. W gruncie rzeczy bardziej budynkowi zaszkodziły naloty aliantów niż działania Niemców, którzy w synagodze urządzili stację radiową i stajnie (choć jeszcze pronazistowscy Węgrzy sami próbowali zniszczyć świątynię w 1939 roku). Po wojnie komunistom też nieszczególnie zależało na inwestowaniu w synagogę i trzeba było czekać do lat dziewięćdziesiątych - wtedy, dzięki wsparciu zarówno władz węgierskich, jak i prywatnych darczyńców z całego świata, Wielką Synagogę doprowadzono z powrotem do dawnej świetności. 
Widziałam już trochę żydowskich świątyń i musiałam się zgodzić z przewodnikiem - synagoga przy ul. Dohány zdecydowanie tamtych nie przypomina. Widać tu ciekawą mieszankę stylu neomauretańskiego oraz... katolickich kościołów. Budynek jest zdecydowanie bardziej podłużny, nie ma w jego centrum bimy, za to mamy rzędy ławek i ambony po bokach. Podobno już nieużywane, ale wciąż stanowiące ciekawostkę. Aron ha-kodesz ze zwojami Tory natychmiast przywodzi na myśl katolickie ołtarze. Do tego w synagodze zamontowano ogromne organy, które jeszcze w XIX wieku zdecydowanie nie były codziennością w żydowskich świątyniach i wielu ortodoksyjnych Żydów było przeciwnych takim zmianom w nabożeństwach. Po wysłuchaniu opowieści przewodnika i zadaniu wszystkich przychodzących mi do głowy pytań, wróciłam jeszcze do wnętrza synagogi po tym, jak wyszły z niej wszystkie grupy i mogłam w końcu obejrzeć to miejsce na spokojnie... Naprawdę robi wrażenie :).
Położone przy synagodze Muzeum Żydów Węgierskich powstało jeszcze w okresie międzywojennym i dopasowano je architektonicznie do całego kompleksu. Niestety, z jakiegoś powodu dostępne było tylko jedno piętro wystawy - poświęcone religii i przedmiotom z nią związanym (o ile dobrze rozumiem, drugie piętro dotyczy bardziej życia codziennego). Wszystko dobrze opisane też w języku angielskim, więc można się wgłębić w szczegóły, choć przy jednym piętrze to było maksymalnie 20-30 minut zwiedzania. Ale do warszawskiego Polinu nie ma nawet co porównywać... ;) Ciekawostką tu dla mnie był fakt, że w tradycji żydowskiej zwykło się doszczętnie niszczyć podniszczone/niekompletne zwoje Tory, nie powinno się ich wystawiać, a tymczasem za zgodą rabina trafiły one do budapesztańskiego muzeum w celach edukacyjnych.
Nazistowska okupacja Węgier trwała znacznie krócej niż w przypadku wielu innych krajów z prostej przyczyny - były sojusznikiem Niemiec i Włoch. Niemcy weszli na Węgry dopiero w 1944 roku, ale choć okupacja trwała zaledwie kilka miesięcy (do momentu wkroczenia Armii Czerwonej), to nazistom pod wodzą Eichmanna udało się wysłać wielu Żydów do Auschwitz (przy współpracy węgierskich władz, co ze smutkiem podkreślił przewodnik). Wywózki rozpoczęły się jednak od mniejszych miejscowości i wiosek, w Budapeszt uderzyły później. Getto w stolicy istniało od 29 listopada 1944 do 17 stycznia 1945 roku, zaledwie 1,5 miesiąca, więc choć wielu Żydów zamordowano, część zmarła przez tragiczne warunki, to wciąż w Budapeszcie zachowała się całkiem spora wspólnota żydowska. Getto swoim obszarem zahaczało też o kompleks synagogi przy ul. Dohány, więc po wyzwoleniu na tym terenie utworzono też cmentarz. Otoczony kolumnami, na których opisano historię tego miejsca, pełen jest tablic upamiętniających postawionych przez bliskich zmarłych (dużej części ofiar nigdy nie udało się zidentyfikować). Schodząc po schodkach w dół, trafimy do mini-muzeum poświęconego budapesztańskiemu gettu - wystawa to bardziej zbiór tablic informacyjnych i zdjęć, a nie zachowanych przedmiotów. Sporo czytania, ale dużo się tu można dowiedzieć.
Przy cmentarzu wznosi się druga, mniejsza świątynia - Synagoga Bohaterów, zwana też Synagogą Zimową. Szybko poczułam, dlaczego - w środku było dużo cieplej. Wielką Synagogę, która może pomieścić 3000 osób, trudno utrzymać w cieple przez całą zimę, więc wtedy ludzie modlą się w mniejszym, ogrzewanym budynku. Problemu z miejscem nie ma, bo według przewodnika budapesztańska społeczność żydowska jest mocno zlaicyzowana i na cotygodniowe modlitwy przychodzi tu zaledwie kilkadziesiąt osób (oczywiście nie  jest to jedyna synagoga w Budapeszcie, ale zakładam, że i w pozostałych frekwencja nie jest zbyt powalająca). A wracając jeszcze do samej Synagogi Bohaterów - powstała ona w okresie międzywojennym, by uczcić węgierskich Żydów poległych podczas I wojny światowej.
Zwiedzanie kompleksu kończy się w Ogrodzie Pamięci Raula Wallenberga, przy Drzewie Życia - zaprojektowanej przez Imre Vargę wierzbie płaczącej, na której liściach wypisano imiona ofiar Holokaustu na Węgrzech. 
Po zwiedzaniu skierowałam się do położonej zaledwie parę minut dalej knajpki Drum Cafe, wyspecjalizowanej między innymi w różnego rodzaju langoszach. A dla mnie wizyta na Węgrzech bez zjedzenia langosza się nie liczy ;). Ceny tam mają naprawdę w porządku, nic więc dziwnego, że w porze lunchu musiałam czekać w kolejce na dworze, zanim znalazł się dla mnie stolik. Ale langosz z kurczakiem i papryką był tego wart, zdecydowanie.
Swoją drogą, podczas tego pobytu w Budapeszcie wynajęłam nocleg w Budapest Holidays Harmony - to sieć mini-mieszkań na wynajem: sypialnia, mała kuchnia i łazienka, czyli wszystko, czego człowiek może potrzebować. W samym centrum, wszędzie blisko piechotą, więc idealnie. Cenowo też ok, choć wiadomo, że w węgierskiej stolicy zawsze da się znaleźć taniej - za takie mieszkanko płaciłam 45€ / noc.
Wieczorową porą wybrałam się też na spacer wzdłuż Dunaju, zaczynając pod parlamentem. Ogromny budynek w stylu neogotyckim wybudowano na przełomie XIX i XX wieku i jest obecnie jedną z głównych budapesztańskich atrakcji. Oczywiście wieczorem mogłam sobie co najwyżej pospacerować wokół parlamentu, ale kiedyś wybiorę się jeszcze na zwiedzanie wnętrz. Byłam już w środku w 2011 roku, w starych, dobrych czasach, gdy studenci z krajów UE mieli darmowy wstęp ;). Obecnie bilet dla osoby dorosłej z unijnym obywatelstwem kosztuje 3500 HUF (44,40 zł), więc już tak dobrze nie ma, ale moje nieco już zamglone wspomnienia z dawnej wizyty podpowiadają mi, że będzie warto.
Lubię Budapeszt po zmroku, szczególnie brzegi Dunaju. Brakuje mi czegoś takiego w Wiedniu - u nas to historyczne centrum jest nieco oddalone od rzeki i na brzegach nie zobaczymy pięknie oświetlonych  zabytków. Tymczasem budapesztański Dunaj przecinają historyczne mosty, na jego brzegu w świetle tonie parlament, po drugiej stronie góruje zamek królewski i słynna Baszta Rybacka... Podczas tej wizyty spacerowałam tylko po Peszcie, ale coś czuję, że wypada się wybrać jeszcze za zwiedzanie tylko Budy... ;)

Prześlij komentarz

0 Komentarze