Advertisement

Main Ad

Walencja: stare miasto

Hiszpania Walencja - stare miasto
- Zobaczyłam ostatnio twoje zdjęcia z Walencji - wspomniała parę dni temu koleżanka - i wiesz co, byłam w szoku. Jak tam ładnie! Nigdy nie przyszło mi do głowy jechać do Walencji, bo co tam jest, a teraz po prostu chcę tam pojechać!
Wcale nie zdziwiła mnie jej reakcja - sama byłam bardzo pozytywnie zaskoczona urokiem tego trzeciego co do wielkości miasta Hiszpanii. Bo muszę przyznać, że - choć miałam już tego nie robić - poleciałam do Walencji kompletnie nieprzygotowana. Ledwo skończyłam zamknięcie roku w pracy, roboty było tyle, że ostatnie, na co miałam ochotę wieczorami po pracy, to siedzenie przed komputerem i szukanie jakichkolwiek informacji. Zarezerwowałam hotel (z zabójczym wyprzedzeniem dwóch dni przed wyjazdem), wygooglałam, czym najlepiej dojechać z lotniska do Walencji, a resztę to się zobaczy już w Hiszpanii. Loty miałam tak ułożone, że na miejscu miałam spędzić trzy pełne dni, więc tak sobie myślałam, że akurat dwa dni na samo miasto i jeden, by gdzieś z niego wyskoczyć, zobaczyć coś w okolicy. Takie myślenie było najlepszym dowodem na to, że nic o Walencji nie wiedziałam - to zdecydowanie nie jest miasto, na które wystarczą trzy dni!
Wylądowałam w Walencji jakoś po 9, czyli dość rano - zwłaszcza biorąc pod uwagę, że na hiszpańskim wybrzeżu w styczniu słońce wschodzi bliżej 8:30 (za to zachodzi po 18, co mnie bardzo cieszyło). A krótko po wschodzie słońca nie jest jeszcze zbyt ciepło... Przywitała mnie temperatura na poziomie 3 stopni i nie zaprzeczę, że decyzja o przyjeździe w zimowych ubraniach okazała się jednak słuszna. Oczywiście za dnia zrobiło się cieplej, ale więcej niż 13 stopni w cieniu nie miałam podczas całego wyjazdu, więc nie było takiego momentu, że w kurtce czułabym się za gorąco. Kontrola na lotnisku przeszła bardzo szybko, bo już poprzedniego dnia wypełniałam formularz lokalizacyjny i dołączałam do niego certyfikat covidowy, więc teraz tylko musiałam pokazać wygenerowany kod QR, który szybko zeskanowano i bez problemu przeszłam dalej. A chwilę potem zawibrował mi telefon z nowym mailem: Welcome to Spain ;).
Z lotniska do centrum Walencji najłatwiej dostać się metrem. Za dnia kursuje regularnie, dojazd zajmuje około dwudziestu minut, a bilet - do kupienia w automatach przed bramkami - kosztuje 3,90€. Przy pierwszym zakupie dopłacimy dodatkowe 1€ za samą kartę, na której zostanie zakodowany bilet, ale możemy ją potem doładować na kolejne przejazdy. No i lepiej jej nie zgubić, bo potrzebujemy karty zarówno przy wejściu, jak i wyjściu z metra.
Wysiadłam na stacji metra Xàtiva, bo w pobliżu miał znajdować się ratusz, czyli także informacja turystyczna. Nie mając planów na zwiedzanie, z przyjemnością wzięłabym jakąś mapkę i foldery informacyjne. Pierwsze jednak, co rzuciło mi się w oczy, to ogromny dworzec kolejowy Estació del Nord. Mimo że nie planowałam od razu wsiadać w żaden pociąg, to na samą stację zajrzałam i okazało się, że budynek wewnątrz jest równie ciekawy jak z zewnątrz. Dworzec powstał na początku XX wieku, jego oficjalne otwarcie nastąpiło w roku 1917, a w siedemdziesiąt lat później wpisano go na listę narodowego dziedzictwa kulturowego (Bien de Interés Cultural). Wnętrze zostało ciekawie udekorowane motywami owocowymi i roślinnymi, nawiązującymi do krajobrazu regionu.
No dobra, kierunek: Plaça de l'Ajuntament, czyli plac Ratuszowy. Szybko zobaczyłam charakterystyczny, XVIII-wieczny budynek - podobno przepiękny wewnątrz... No i do tego Google podpowiadało, że na tygodniu można zajrzeć do środka w godzinach 10-13:30, czyli akurat tak, jak przyjechałam! Już się ucieszyłam, jak dobrze, że w końcu gdzieś przyjechałam nie tylko na weekend, ale kiedy podeszłam bliżej, mina mi zrzedła. Ratusz otoczony był kordonem policji - najwidoczniej jakaś ważna uroczystość miejska. Nie dość, że zwiedzanie budynku było odwołane, to zamknięto nawet informację turystyczną, by nikt za blisko nie podszedł. Taki początek wizyty w Walencji nieszczególnie mi się spodobał. Sam ratusz potem z bliska mogłam obejrzeć na spokojnie (nocleg miałam tuż obok), ale wejść do środka już nie miałam możliwości - a do innej informacji turystycznej poszłam na ulicę de la Pau, na szczęście było otwarte.
A skoro już wspomniałam o noclegu niedaleko ratusza - wynajęłam pokój w Casual Valencia Vintage. Samo centrum, ale hotel zaledwie dwugwiazdkowy, więc ceny też spoko, nawet przy rezerwacji na ostatnią chwilę. Było czysto, wygodnie, może trochę za cienkie ściany, ale ja i tak nie ruszam w podróż bez zatyczek do uszu... ;) Na weekend idealnie.
Mając już mapki i foldery informacyjne, które na szybko przejrzałam na ławce w parku, postanowiłam wyruszyć na odkrywanie starego miasta. Pan w informacji mnie zapewnił, że poza ratuszem nie ma więcej miejsc, które nie byłyby otwarte w weekend, więc nie muszę pilnie gnać, by coś koniecznie zobaczyć jeszcze w piątek. Uczulił mnie jedynie, że większość muzeów w niedzielę jest zamykana o godzinie 14, więc na popołudnie już raczej nic nie zaplanuję. O ja naiwna. Atrakcje turystyczne w Walencji (no może poza tymi najważniejszymi jak katedra czy kompleks Ciudad de las Artes y las Ciencias) nie są otwarte w godzinach zaznaczonych na ulotkach / w internecie / przy wejściu do tych atrakcji. Są otwarte, jak komuś się zechce przyjść i je otworzyć. Może się tak zdarzyć, że będzie to zgodne z oficjalnymi godzinami otwarcia, może się otworzyć godzinę lub dwie później, zamknąć parę godzin wcześniej albo po prostu nie otworzyć w ogóle. Bez żadnej informacji, po prostu podejdzie się pod obiekt - muzeum czy kościół - gdzie na zamkniętych drzwiach będzie informacja, że ten obiekt jest właśnie otwarty. Zakładam, że w sezonie jest nieco lepiej, pewnie połączenie styczeń + covid nie działa zbyt stymulująco na turystykę, ale z drugiej strony - jak już otworzono któreś atrakcje, to naprawdę wchodziło tam sporo ludzi. I widziałam ich też niemało szarpiących klamki budynków, które miały być otwarte. O kościołach i muzeach będzie jednak oddzielny wpis, bo mimo wszystko niektóre udało mi się odwiedzić - część głównie dzięki mojej cierpliwości, by wracać pod jeden obiekt wiele razy i czasem za drugim czy trzecim podejściem nagle trafiałam na otwarte drzwi ;). 
Zaczęłam zwiedzanie od słynnego Plaza de la Reina, czyli placu Królowej. Położony między kościołem św. Katarzyny z charakterystyczną wieżą (zamknięty :( ) oraz katedrą, na zdjęciach przyciąga oko mnóstwem palm i kwiatów. Ja trafiłam raczej na mnóstwo barierek i koparek, bo cały plac był zamknięty, ogrodzony i remontowany... Zresztą w ogóle miałam wrażenie, że w styczniu tego roku połowa Walencji była jednym wielkim placem budowy. Cóż, obok Plaza de la Reina przeszłam szybko, bo wszechobecny hałas i unoszący się pył nie zachęcały, by zostać tu dłużej. Podeszłam więc do znajdującego się po drugiej stronie katedry Plaza de la Virgen. W jego centrum znajduje się charakterystyczna fontanna z postacią mającą uosabiać rzekę Turię, a wokół placu - obok samej katedry - wznosi się również bazylika maryjna oraz pałac Generalitat.
Po zwiedzeniu katedry przeszłam na kolejny plac - Plaza Mercardo. Pomińmy już fakt, że oczywiście też był rozkopany i było tu masakrycznie głośno, to roboty zablokowały wejście do kościoła (Sant Joan del Mercat), który trafił na moją dość długą listę miejsc, które chciałam zobaczyć, ale się nie udało... ;) Na szczęście przy placu znajdują się też inne budynki, do których można było zajrzeć. Pierwszym była ogromna hala Mercado Central - to modernistyczny budynek z początku XX wieku (lata budowy: 1914-28) o powierzchni ponad 8.000 m2, co czyni go jedną z największych hal targowych w Europie. Mercado Central jest otwarty codziennie poza niedzielą w godzinach 7:30-15 i naprawdę warto tu zajrzeć. Nie tylko dlatego, że wnętrze zrobiono bardzo ciekawie, ale przede wszystkim dla kilkuset sklepów i sklepików (folder informacyjny wspomina o 959!), w których można kupić chyba wszystko. Do tego (choć to może kwestia spokojniejszej pory, kiedy przyjechałam do Hiszpanii) zdecydowanie nie było tu takich tłumów, jakie pamiętam z barcelońskiej La Boquerii
Jednak prawdziwa perła Walencji znajduje się po drugiej stronie placu. To Lonja de la Seda, czyli giełda jedwabiu - w 1996 roku wpisana na listę UNESCO. Aż ciężko uwierzyć, że wstęp tu był bezpłatny (to podobno zmiana wprowadzona w tym roku, ale nawet wcześniej bilety tu kosztowały jedynie 1-2€), bo to miejsce, które po prostu trzeba odwiedzić w Walencji. Budynek powstał w stylu późnogotyckim w latach 1482-1533, no i - jak sama nazwa wskazuje - pełnił początkowo funkcję giełdy jedwabiu. Na listę UNESCO trafił ze względu na fakt, że jest to wyjątkowo dobrze zachowany przykład świeckiej budowli w stylu późnogotyckim o wybitnych walorach artystycznych, (...) wymowne świadectwo roli, jaką w XV i XVI wieku odegrali na Morzu Śródziemnym i poza nim kupcy z Półwyspu Iberyjskiego.*
Już główna hala giełdy (zwana halą handlową lub halą kolumnową) wywiera na odwiedzającym spore wrażenie - mi natychmiast wytworzyło się w głowie skojarzenie z giełdą w Palma de Mallorca, zbudowaną w bardzo podobnym stylu i uznawaną za późnobarokową perełkę Balearów. Jednak w Palmie zwiedzanie ograniczało się tylko do głównej hali, a w Walencji można przejść do kolejnych pomieszczeń, a te również zachwycają. Przechodząc przez Patio de los Naranjos (pomarańczowy dziedziniec - pomarańczy tu zdecydowanie nie brakuje!), wejdziemy do podziemi, do wieży czy na pierwsze piętro. Warto zwracać uwagę przede wszystkim na sufity - szczególnie w dwóch pokojach są to prawdziwe cuda, rzeźbione w drewnie. Informacji pisanych tu niewiele, ale w dwóch pomieszczeniach wyświetlane są też filmy o historii i roli giełdy - zarówno po hiszpańsku, jak i po angielsku. Całość nie zajmuje tyle czasu, ile można by się spodziewać po rozmiarach budynku, ale jest to naprawdę punkt obowiązkowy podczas zwiedzania Walencji... :)
Na mapce wypatrzyłam wieże obronne, znajdujące się na obrzeżach starego miasta, a takie coś to ja zdecydowanie lubię ;). Bliżej miejsca, gdzie się aktualnie znajdowałam, były Torres de Quart i to od nich zaczęłam. To XV-wieczny przykład późnogotyckich konstrukcji obronnych - w dawnych czasach wieże pełniły też funkcję bram miejskich i były wtedy nazywane wieżami wapiennymi, gdyż to właśnie tą drogą transportowano wapień do miasta. Jeszcze na początku XIX wieku wieże broniły dostępu do Walencji armii napoleońskiej (wciąż można zobaczyć ślady po francuskich kulach armatnich), jednak w kilkadziesiąt lat później mury miejskie zburzono, pozostawiając jedynie bramy-wieże. Ku mojemu zaskoczeniu również tutaj wstęp był darmowy, więc chętnie wspięłam się po schodach na jedyną dostępną z dwóch wież. Na ich szczytach powiewały flagi - Hiszpanii i Walencji, a z góry rozciągał się widok na miasto.
Zachęcona pozytywnym doświadczeniem (i darmowym wstępem ;) ), skierowałam się do położonych kawałek dalej Torres de Serranos. Są nieco starsze od poprzedniczek, wybudowano je w latach 1392-98. I właśnie sobie zdałam sprawę, że oglądałam te wieże, będące jednocześnie główną bramą miejską, przez którą przebiegała królewska droga do Barcelony, jedynie od strony miasta. Stwierdziłam, że następnego dnia mam w planach spacer po ogrodach Turii, do których przylegają wieże, więc na spokojnie zobaczę je i z drugiej strony... A następnego dnia już nie zdążyłam tam dotrzeć, bo zrobiła się noc i jakoś wszystko się rozmyło. Zresztą w ogóle mam takie wrażenie, że w Walencji wciąż zostało mi tyle do zobaczenia, bo nie zdążyłam, bo było zamknięte, bo było za daleko, bo... No nie wiem, chyba naprawdę trzeba tu przyjechać na jakiś tydzień, nie ma innej opcji :). W Torres de Serranos dało się wejść na obie wieże i ich ogrom naprawdę wywiera wrażenie - a po takim dniu, gdy weszłam na kilka takich wież, plus jeszcze tę w katedrze, to zakwasy w nogach miałam przez cały wyjazd ;).
Ale choć Torres de Serranos były postrzegane nie tylko jako brama główna, ale też swego rodzaju łuk triumfalny, prawdziwego łuku triumfalnego też nie mogło w Walencji zabraknąć. To La Puerta del Mar, czyli brama morska, zbudowana dopiero w 1946 roku na miejscu poprzedniej (zburzonej razem z resztą murów miejskich w XIX wieku). Inspiracja starożytnymi łukami triumfalnymi widoczna jest tu gołym okiem, a z Plaza de la Puerta del Mar mamy już tylko kilka kroków do ogrodów Turii - tędy wybrałam się następnego dnia do słynnego Miasteczka Sztuki i Nauki.
A tak spacerując po Walencji, nie dało się nie zauważyć, że jej stare miasto pełne jest przepięknej sztuki ulicznej. Szczególnie w okolicach Plaza Tossal trafiłam na sporo ciekawych murali, ale tak naprawdę można je było zobaczyć wszędzie, czasem w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Dla zainteresowanych polecam tę mapkę, a poniżej trochę przykładów... Swoją drogą dawno nie robiłam tylu zdjęć podczas zwiedzania co w Walencji, ale to miasto ma w sobie coś takiego, że właściwie wszystko tu wpada w oko :).
W folderze informacyjnym wypatrzyłam jeszcze jedno miejsce, które na tygodniu jest otwarte do godziny 18, w soboty jedynie w godzinach 10-14, a w niedziele zamknięte. Nie ufając, że w sobotę w ogóle otworzą, jeszcze w piątek późnym popołudniem zawitałam do łaźni mauretańskich (baños del Almirante). Zbudowane na początku XIV wieku, używane były aż do wieku XX, po czym szybko popadły w ruinę. Odnowiono je, ale mam wrażenie, że aż za bardzo - patrząc na obecne wnętrza trudno odczuć stulecia historii. Łaźnie to niewielki budynek - nawet oglądając krótki film wyświetlany w środku, spędzimy tu góra dziesięć-piętnaście minut. Dobrze, że wstęp też darmowy... ;)
Na niedzielny poranek zostawiłam sobie jeszcze drugą halę po Mercado Central - Mercado de Colón. Pomyślałam sobie, że fajnie, zajrzę z rana, a potem będę mogła wybrać się na dalsze zwiedzanie. Tyle że Mercado de Colón to nie tyle hala targowa, co raczej zbudowana w okresie I wojny światowej spora hala będąca centrum kulinarnym ;). Restauracje, bary, kawiarnie... Tak, hala była już otwarta w niedzielny poranek, ale wszystkie te miejsca jeszcze nie - dopiero po 9 zaczęły się otwierać niektóre kawiarnie. Obeszłam więc kompletnie opustoszały budynek, z zaciekawieniem przyglądając się jego architekturze, ale na śniadanie wybrałam się jednak gdzie indziej ;).
Moim śniadaniowym odkryciem okazała się Horchatería de Santa Catalina. Bo choć w Walencji nie brakuje miejsc, gdzie można wybrać się na brunch ok. 10-11, to już śniadanie w weekend po 8 może stanowić wyzwanie ;). Słowo horchateria wywodzi się od popularnego w Walencji napoju - horchaty. Ten słodkawy napój wytwarza się z bulwy cibory (czyli orzecha tygrysiego, czyli migdałów ziemnych) i jest traktowany raczej jako coś orzeźwiającego w lecie, ale z braku lata musiałam go spróbować w styczniu. I tak jakoś... No jasne, piłam gorsze rzeczy, ale lepsze też piłam ;). Ze względu na moje noworoczne postanowienie, w myśl którego w styczniu nie piłam alkoholu, moja przygoda z Walencją musiała się jednak obyć bez spróbowania słynnego lokalnego drinka Agua de Valencia. Za radą koleżanki kupiłam butelkę na lotnisku, do spróbowania na później. Będąc już w Hiszpanii, musiałam też raz zjeść na śniadanie churros z gorącą czekoladą - na szczęście wspomniana horchateria miała ten przysmak w menu. W ogóle to miejsce bardzo wpadło mi w oko ze względu pięknie zdobione płytkami wnętrze. Podczas mojej wizyty w Hiszpanii obowiązywał paszport covidowy w restauracjach i barach, faktycznie przy wejściu zawsze sprawdzano dokument i skanowano kod QR.
Nie miałam żadnych oczekiwań w stosunku do Walencji - nie wiedziałam, co tam można zobaczyć, czy w ogóle warto lecieć. Może dlatego tyle rzeczy w tym mieście mnie tak mocno zachwyciło, nawet mimo niezbyt sprzyjającej pogody (niedzielę zwiedzałam już w deszczu). Uwielbiam palmy i drzewka pomarańczowe rosnące wzdłuż miejskich ulic, uwielbiam kolorową sztukę uliczną, zabytkowe budynki i piękne kościoły. Po walenckim starym mieście błąkałam się przez dwa dni, zaglądając wszędzie tam, gdzie było otwarte i wydawało mi się ciekawie. Na mapce z informacji miałam pozaznaczane budynki, które bardzo chciałabym zobaczyć i z żalem przyszło mi pogodzić się z faktem, że było zamknięte. Mimo to mam jednak poczucie, że naprawdę sporo w Walencji widziałam, a to, co miałam okazję zobaczyć, bardzo mi się spodobało :).

Prześlij komentarz

0 Komentarze