Advertisement

Main Ad

Saona - rajska wyspa na Karaibach

rejs na wyspę Saona, Dominikana
Wchodząca w skład parku narodowego Cotubanamá wyspa Saona od początku znajdowała się na liście miejsc, które chciałam zobaczyć w Dominikanie. Najlepszą bazą wypadową na wyspę są okolice Bayahibe, skąd można złapać łódkę w obie strony już za kilkadziesiąt dolarów. Niestety, Bávaro, w którym się zatrzymałam, dzieli od Bayahibe prawie 90 kilometrów, a to już znacząco ogranicza możliwości. Opcje bus z Punta Cany + łódka zaczynają się od 100 $, a o ile drożej będzie, to już zależy od dodatkowych atrakcji, rodzaju łódki itp. Konieczność dojazdu skraca też czas przeznaczony na samą wyspę i nic na to nie można poradzić. Mimo wszystko dobrze wiedzieć, że i z Punta Cany na Saonę da się dotrzeć, nawet jeśli trwa to trochę więcej czasu. Bo trzeba się liczyć z tym, że to wszystko potrwa - mini-bus odebrał mnie z hotelu ok. 6:45 i potem zbierał jeszcze turystów z kilku innych resortów. Przed 8 dojechaliśmy do centrum Punta Cany, gdzie następowała przesiadka do większego autokaru, który też czekał, aż wszystkie mini-busy dowiozą turystów na miejsce zbiórki. Efekt był taki, że początkowe półtorej godziny wycieczki to tylko zbieranie pasażerów, a na wybrzeże dojechaliśmy mniej więcej po trzech godzinach od opuszczenia hotelu... W drodze powrotnej poszło sprawniej, ale i tak z pół godziny trzeba było czekać na przesiadkę do mini-busa. Zatem warto brać poprawkę na to, że całodniowa wycieczka na wyspę Saona z Punta Cany to nie to samo co całodniówka z samego Bayahibe - w tym pierwszym przypadku trzeba wliczyć w czas wycieczki z pięć godzin na dojazd w tę i z powrotem. Trochę męczące, ale warto ;).
Przy rezerwacji rejsu na Saonę mamy do wyboru dwa rodzaje łódek (dobra, trzy, ale na jachty VIP nie patrzyłam :P ): katamarany i motorówki. Najpopularniejszą opcją jest popłynięcie na wyspę wolniejszym katamaranem, na pokładzie którego leci latynoska muzyka, można sobie potańczyć, a w cenie mamy piwo, rum, wodę i napoje gazowane; wraca się zaś szybką motorówką. Najtaniej - i najszybciej - można się wybrać na wyspę motorówką w obie strony, wtedy też ma się najwięcej czasu na miejscu. Najwolniejsza opcja to z kolei katamaran w tę i z powrotem - właśnie na coś takiego ja się zdecydowałam. Nie potrzebowałam dodatkowych dwóch godzin na plaży, zdecydowanie większą przyjemność sprawiał mi rejs statkiem przy dźwiękach muzyki... zwłaszcza, że na start puścili La Bilirrubinę Juana Luísa Guerry, a ja dopiero wtedy załapałam, iż jeden z moich ulubionych latynoskich artystów pochodzi przecież z Dominikany! :) No i drinki z rumem... Sorry, Dominikano, stawiam tu jednak na Kubę ;). Bo o ile cuba libre, czyli rum z colą, pasuje mi zawsze i wszędzie, to już dominikańska wersja drinka - santo libre (rum ze spritem) jakoś mi nie podszedł. Choć może to kwestia tego, że panowie hojnie polewali tego rumu i w sumie niewiele czułam tu sprite'a... 
Gdy katamaran startował, nad nami kłębiły się ciemne chmury i rejs zmienił się w ucieczkę przed deszczem. Lunęło, ale w większości za nami - a my, mokrzy i zmarznięci turyści, wpatrywaliśmy się tylko w błękitne niebo przed nami. Na szczęście deszcz został nad lądem, a nas szybko powitało niosące upał słońce. Łódka przecinała Morze Karaibskie, spokojniejsze i o piękniejszym kolorze niż ocean, nad którym położona jest Punta Cana. Większość wycieczek na Saonę - w tym i nasza - zatrzymuje się po drodze przy naturalnym basenie, czyli oddaloną od brzegu płycizną. Woda jest tu cieplejsza, można dotknąć nogami dna i porozglądać się za rozgwiazdami. Podobno można tu trafić na całkiem sporo tych stworzeń, ale my nie mieliśmy szczęścia albo po prostu katamaran zatrzymał się w złym miejscu, bo rozgwiazdę widziałam tylko jedną - i to już potem z pokładu statku. Załoga za to szybko wskoczyła do wody za turystami z butelkami piwa, rumu i sprite'a - przecież nie robimy przerwy w imprezie tylko dlatego, że chwilowo poszliśmy popływać? ;)
W końcu z katamaranu widać już plaże i palmy. Licząca sobie 110 km2 Saona jest największą wyspą Dominikany - oczywiście nie licząc samej wyspy Haiti, na której znajduje się główna część kraju ;). Swoją drogą to Haiti mi tutaj jakoś zgrzyta, zwłaszcza, że w większości innych języków wyspa dzielona przez Dominikanę i Haiti nosi nazwę Hispaniola. Po hiszpańsku zaś to wciąż La Española, jeszcze według oryginalnego nazewnictwa z czasów Kolumba. Czemu wyspa przez długi czas również w języku polskim funkcjonująca jako Hispaniola nagle stała się dla nas Haiti - nie mam pojęcia. Nie może być za łatwo ;). Ponadto to wyspiarskie położenie Dominikany sprzyja też błędom językowym i sama się czasem musiałam pilnować, by nie napisać na Dominikanie, bo taką wersję często widywałam na różnych stronach internetowych (z drugiej strony są tacy, co piszą w internetach we Wiedniu zamiast w Wiedniu, więc nic mnie już nie zdziwi :P ). Zatem mamy w Dominikanie na Haiti, bo to Haiti jest wyspą, na którą trafiliśmy, a Dominikana jest państwem, w którym jesteśmy ;).
Katamarany są za duże, by mogły wpłynąć na płycizny przy plażach, więc szybko podbiła do nas mniejsza łódka, by przewieźć pasażerów na wyspę. Pod stopami nagrzany miękki piasek, wokół mnóstwo palm i nierealny wręcz błękit morza. I bardzo niewiele budynków, bo skoro Saona wchodzi w skład parku narodowego, nie znajdziemy tu hoteli czy innych niepotrzebnych rzeczy ;). Jedynym wyjątkiem jest niewielka wioska Mano Juan po drugiej stronie wyspy - znajduje się tu jeden hotel z dziesięcioma pokojami, a w paru domkach można też się załapać na zakwaterowanie. I tanio nie jest ;). Niestety, moja wycieczka nie uwzględniała wizyty w Mano Juan, jedynie lunch i plażowanie.
Większość agencji przywożących turystów na Saonę ma wyznaczone własne odcinki plaży, dzięki czemu unika się tłumów. Kiedy wysiedliśmy z łódki, przewodnik opowiedział trochę o chronionym statusie wyspy, a następnie wyruszyliśmy przez las palmowy na naszą plażę. To zaledwie kilkuminutowy spacer, ale naprawdę robi wrażenie - cienie rzucane przez palmy, leżące gdzieniegdzie wśród uschniętych liści kokosy, no i wszechobecny skrzek i świergot ptaków, których nigdzie się nie dało wypatrzeć... ;)
Zanim jednak przyszedł czas na plażowanie, trzeba było coś zjeść. Mnie to ucieszyło już szczególnie, bo wyjazd był jeszcze przed śniadaniem, więc do tej 13 funkcjonowałam tylko na serwowanym na pokładzie cuba libre ;). Pod zadaszeniem z liści palmowych ustawiono kilka bufetów z mięsem, warzywami, ryżem, makaronem i kawałkami owoców na deser - nic szczególnie specjalnego, ale dało się normalnie najeść. Pomiędzy plażą a stołami znajdowała się za to szeroka lada, którą przewodnik nazwał dominikańską apteką, w końcu mamy tu lek na wszystko. Krótko mówiąc, był to bar, a w cenie znów było cuba/santo libre, piwo Presidente i napoje bezalkoholowe. 
Na plaży znajdziemy liczne leżaki, pomiędzy którymi non stop spacerują Dominikańczycy chcący sobie dorobić na turystach. Masażystki oferujące szybki masaż, sprzedawcy taniej biżuterii oraz pan z taczką pełną kokosów i ananasów. To już przyciągnęło moją uwagę - być na Karaibach i nie sięgnąć po świeżego kokosa? Taka przyjemność kosztuje 5 $ albo 250 pesos (to było chyba jedyne miejsce, gdzie bardziej opłacało się płacić w pesos niż w dolarach), a pan szybko maczetą odciął czubek kokosa, włożył do niego słomkę i wręczył mi owoc. Dla chętnych można jeszcze do środka dolać rumu, ale mi już na ten dzień wystarczyło... ;) W barze serwowali też (już za opłatą) piña coladę w ananasach.
Plaża i palmy oczywiście były piękne, ale mnie już coraz bardziej ciągnęło morze... Tak, jestem typem, który uważa, że Adriatyk czy Morze Śródziemne w lecie są za zimne, by się w nich kąpać, więc niecierpliwie czekałam, by w końcu wejść do wody w odpowiadającej mi temperaturze ;). Fakt, że słońce na Saonie grzało tak mocno, że pierwsze zanurzenie się w wodzie wywoływało myśli ziiimno!, ale uczucie to niemal natychmiast znikało. No i najlepsze ze wszystkiego - wyjście z wody i brak potrzeby sięgania po ręcznik, żeby się owinąć, bo po prostu jest ciepło :). Na tyle ciepło, że nawet ja szybko szukałam cienia i, mimo wielokrotnego smarowania się kremem, zjarałam się kompletnie.
Jedyny drobiazg, którego można by się przyczepić na wyspie, to owady. Żeby było śmieszniej - żadnych nie zaobserwowałam, nie czułam, żeby mnie cokolwiek gryzło, ale po powrocie naliczyłam na skórze kilkadziesiąt swędzących bąbli. A to i tak podobno nic w porównaniu z tym, co się dzieje na Saonie wieczorem. Ci (nie)szczęśliwcy, którzy zatrzymują się na noc w Mano Juan, doradzają potem innym turystom, by koniecznie brali najlepsze środki na owady, jakie mają. Podobno nad Saoną unoszą się wtedy chmary komarów... Kolejny powód, by jak najwięcej czasu spędzić w morzu, a nie na plaży ;).
Dwie godziny przeznaczone na plażowanie i kąpiele w ramach wycieczki zleciały nie wiadomo kiedy. Przeszliśmy z powrotem na pierwszą plażę, gdzie przyszło nam jeszcze trochę poczekać, aż znalazłaby się jakaś łódka, która mogłaby przewieźć nas znów do katamaranu. O ile podczas rejsu na Saonę jeszcze część pasażerów dołączała do załogi w tańcach i piciu, w drodze powrotnej większość chyba zmogło słońce i zmęczenie. Nic dziwnego więc, że większość wycieczek oferuje połączenie katamaran + motorówka, skoro potem się i tak ludzie nie chcą bawić na katamaranie, to lepiej dać im więcej czasu na plaży, a potem szybko przewieźć z powrotem do Bayahibe.
Do brzegu dobiliśmy ok. 17:30, czyli rejs + pobyt na wyspie to łącznie osiem godzin, do tego dodatkowe pięć na transfer z i do Punta Cany. Wycieczka całodniowa, jakby nie patrzeć ;). Jeszcze przed wejściem na pokład katamaranu miejscowy fotograf robił każdemu po kolei zdjęcie, a po skończonej wycieczce można było kupić lokalny alkohol w butelce z naszym zdjęciem. Może i byłaby to ciekawa pamiątka (w sumie nie zapytałam nawet, ile taka przyjemność kosztuje), gdyby te zdjęcia nie były robione na tempo, turysta, następny, następny, szybciej! Nie oszukujmy się, mało kto wyszedł na takim zdjęciu na tyle dobrze, by chcieć sobie kupić procenty na pamiątkę ;). W końcu jednak wszyscy zajęli swoje miejsca w busie i ruszyliśmy z powrotem do Punta Cany - to był długi dzień, ale w pełni rozumiem, dlaczego Saona jest uznawana za jeden z najważniejszych must-see w Dominikanie... :)

Prześlij komentarz

0 Komentarze