Advertisement

Main Ad

Punta Cana (Bávaro) z austriackim TUI

Dominikana pamiątki
Gdy w lutym zaczął się rozprzestrzeniać omikron, sprawiając, że może i ilość zachorowań wzrastała, ale szpitale radziły sobie dalej bez problemu, kraje jeden po drugim zaczęły luzować obostrzenia covidowe. Coraz bardziej chodził mi więc po głowie pomysł, by z tego skorzystać i w końcu wyrwać się gdzieś poza Europę, czego przez ostatnie 2,5 roku nie robiłam. Najbardziej marzył mi się Egipt, ale tu chciałam objazdówkę z polskim biurem, by jak najwięcej zobaczyć (i zrozumieć ;)), ale Polska uparcie nie chciała znosić obowiązkowych testów dla przylatujących spoza Schengen. Nawet przy tranzycie do Austrii musiałabym się testować, a w przypadku pozytywa utknęłabym na kwarantannie w Polsce. Stwierdziłam, że tak ryzykować nie chcę - Egipt poczeka, zaś swój marcowy urlop wolę planować z wylotem z Wiednia, a nie Warszawy. Choć planowanie to może trochę za duże słowo, bo zgodę na urlop w trzecim tygodniu marca dostałam dopiero pod koniec lutego i po prostu patrzyłam, co jest w ofercie biur podróży na za trzy tygodnie. Organizację na własną rękę odpuściłam - z tak krótkim wyprzedzeniem ceny lotów były wręcz kosmiczne. Po przejrzeniu ofert różnych obecnych w Austrii biur podróży wybrałam tutejszy oddział TUI - miał najbardziej przystępne ceny w przypadku podróżujących solo. Niektóre biura to mnie aż wkurzały, że zaznaczałam w wyszukiwarce jedną osobę, no i owszem, wyświetlała się cena dla jednej osoby... przy rezerwacji dla co najmniej dwóch. W TUI wszystko było przynajmniej jasne i konkretne od początku, nie było wariackich przebitek cenowych dla pojedynczych podróżnych. A najsensowniejsze oferty dotyczyły Dominikany. Nie był to mój wymarzony kierunek - w sumie kraj kojarzył mi się tylko z plażami, palmami i all inclusive, no nie w moim stylu, jakby nie patrzeć. Ale im więcej czytałam, tym ciekawsza wydawała mi się Dominikana. I w końcu się zdecydowałam - tydzień w Punta Canie z bardzo dobrym połączeniem lotniczym w Swiss. Bo urlop urlopem, ale jakoś dolecieć trzeba, a tutaj miałam wylot w sobotę rano z przesiadką w Zurychu, już w sobotni wieczór będąc w Dominikanie. Pełen tydzień na miejscu, wylot w sobotę wieczorem i w niedzielę późnym popołudniem powrót do Wiednia (znów z taką samą przesiadką) - tydzień urlopu wykorzystany do granic możliwości :).
Na szczęście podczas lotu Wiedeń-Zurych (a także potem powrotnego) miałam miejsce przy oknie. Niezmiennie uważam, że loty z Austrii do Szwajcarii są jednymi z najlepszych pod kątem widoków w Europie, bo przez większość trasy wszędzie wokół widać Alpy... :) Dla mnie to też dodatkowe doświadczenie, bo po raz pierwszy w życiu leciałam szwajcarskimi liniami - pierwszy odcinek Swissem, a drugi Edelweissem. W sumie nigdy dotąd nawet nie słyszałam o Edelweiss Air (nazwa linii oznacza po niemiecku szarotkę alpejską i ten kwiat znajduje się w ich logo) - od 2008 roku należy ona do Swiss, a zatem jest częścią grupy Lufthansa. Edelweiss ma swoją bazę w Zurychu, a kursuje głównie do turystycznych kurortów. Jak na Szwajcarię przystało, w samolocie było czysto i wygodnie, choć wiadomo - Emirates czy Qatar to to nie jest ;). Podczas 10-godzinnego lotu serwowano dwa posiłki - wegetariański okazał się zdecydowanie lepszy od mięsnego, a do tego mieli naprawdę dobre sałatki. Do tego różne napoje - z tym, że (tu niemiła niespodzianka) za alkoholowe trzeba było płacić dodatkowo. W szwajcarskich frankach ;). Odpuściłam sobie, i tak czekał mnie tydzień na all inclusive w końcu. 
W końcu wylądowaliśmy... Ale samolot stał na lotnisku i nic się nie działo - wreszcie pilot komunikuje, że choć przylecieliśmy o czasie, to akurat nie ma wolnych bramek, trzeba czekać, aż coś w końcu odleci. Za 10 minut. Latynoskie 10 minut trwało około pół godziny, ale nareszcie można było wysiąść. I to uderzenie gorącego, wilgotnego powietrza... no raj! ;) Oczywiście odczuwalne tylko na chwilę, bo trzeba było wsiąść w autobus, który zawoził pasażerów do budynku terminala, a w autobusie klima ustawiona na maksimum. W reportażu All inclusive M. Wlekłego, który służył mi za dodatkowe źródło wiedzy o Dominikanie, przeczytałam, że klimatyzacja to tutaj symbol statusu. Im zimniej, tym bogatsi jesteśmy - w końcu stać nas na chłodzenie! ;) Na szczęście podobne doświadczenia miałam z Panamy, więc w podróż zabrałam sweter i bluzę, które bardzo przydały mi się podczas przejazdów.
Lotnisko w Punta Cana to jedno z najciekawszych lotnisk, jakie miałam okazję dotąd odwiedzić. Wystarczy wspomnieć, że zostało zbudowane na kolumnach, bez ścian, a za dach służą liście palmowe... Jedynie terminal odlotów jest normalniejszy - chyba tylko dlatego, żeby dało się uprzyjemnić klimatyzacją czekanie na podróż. Jednak po przylocie widziałam tylko tę pozbawioną ścian, okrytą liśćmi palmowymi część lotniska i od razu poczułam się jak na wakacjach. Kontrola paszportowa szła szybko i sprawnie, nikt nawet nie sprawdzał wymaganego kodu QR, który wygenerowałam przed podróżą (choć sprawdzali go przed wylotem z Dominikany). Szybka pieczątka w paszporcie, równie szybki odbiór bagażu i przerzucenie go przez skaner, po czym znalazłam się przy wyjściu z lotniska. Tłumy, tłumy, tłumy. Punta Cana ma największą przepustowość ze wszystkich dominikańskich lotnisk, jest drugie w kolejności, jeśli chodzi o ilość obsługiwanych pasażerów na Karaibach (po Puerto Rico) - przed pandemią przewijało się tu prawie 8 milionów pasażerów rocznie... A lotnisko wcale nie jest duże, jest po prostu masakrycznie zatłoczone i moja wyobraźnia nie ogarnia tego, jak przy takiej niewielkiej ilości bramek można obsługiwać tyle samolotów. Jakoś to jednak leci ;).
Przy wyjściu z lotniska znajdują się biura tour operatorów, natychmiast wpadło mi w oko paru panów z TUI. Edelweiss Flug? - Ja... - Also willkommen in der Dominikanischen Republik! I młody Dominikańczyk natychmiast nawija po niemiecku, gdzie mam czekać na transfer do swojego hotelu i kto będzie moim kierowcą. Dominikana wielokrotnie zaskakiwała mnie wielojęzycznością pracowników sektora turystycznego - angielski i francuski to było takie podstawowe minimum ze względu na ogromną ilość podróżnych z USA i Kanady. Niemiecki i rosyjski można było jednak usłyszeć równie często, przynajmniej na komunikatywnym poziomie. Po dłuższym czekaniu, aż zbiorą się też inni pasażerowie jadący w tym samym kierunku, bus wyruszył w kierunku Bávaro. A jechał tak, że aż się zastanawiałam, kiedy się gdzieś roztrzaska - ignorując wszelkie przepisy ruchu drogowego, w ciemności i ulewie...
Wybrałam hotel na końcu Bávaro, które stanowi północną część Punta Cany. Zanim więc bus dojechał na ten koniec świata, kierowca porozwoził wszystkich innych turystów po ich hotelach i zostałam już sama. Co ciekawe, Bávaro początkowo nie było miejscowością turystyczną - wręcz przeciwnie, tutaj mieszkali pracownicy sektora turystycznego dojeżdżający do hoteli w Punta Canie. No ale sama Punta Cana się coraz bardziej rozrastała, zajmując kolejne plaże na północ, aż w końcu i w Bávaro zaczęły wyrastać hotele. A pomyśleć, że wszystko się zaczęło w latach sześćdziesiątych od zakupienia części wybrzeża pod budowę hotelu, który nazwano właśnie Punta Cana, rozwój turystyki zaś sprawił, że szybko nazwę tę przejęła cała okolica. Teraz więc nawet mój położony w Bávaro hotel nazywał się Punta Cana Princess, bo dlaczego nie? ;) Chociaż - żeby być bardziej precyzyjną - w wyszukiwarkach wyskakiwał wszędzie jako Punta Cana Princess Adults Only i ten końcowy dodatek był jednym z głównych powodów, dla których wybrałam ten właśnie hotel. Bo hotel tylko dla dorosłych nie oznaczał hałasów i imprez przez pół nocy. Oznaczał właśnie ciszę i spokój, i pod tym względem było idealnie - na plaży najgłośniejsze były fale :).
Zameldowałam się w recepcji i już po chwili pan zabrał moją walizkę i kazał wsiąść do niewielkiego pojazdu, którym zawiózł mnie do części ośrodka, w której znajdował się mój pokój. PC Princess obejmuje pięć budynków, a w nich 256 zwykłych apartamentów i 14 specjalnych na miesiąc miodowy ;). Biorąc pod uwagę, że ja zazwyczaj nie szaleję z miejscami noclegowymi - ma być czysto, cicho i blisko centrum, a pokojowe luksusy mnie nie obchodzą - to tutaj było dla mnie zdecydowanie luksusowo ;). Prysznic i wanna z jacuzzi. Ogromne łóżko z wiatrakiem nad głową (dziękuję wynalazcy zatyczek do uszu, uratował mi sen). Minibarek z piwem, wodą i napojami gazowanymi, codziennie uzupełniany, do tego kawa i herbata. Balkon z widokiem na basen i plażę w oddali. Ponadto wszędzie wokół zieleń, więc nie dziwiły mnie nawet biegające po korytarzu jaszczurki, choć pierwszego dnia omal nie dostałam ataku serca, gdy chciałam złapać za klamkę, a ta ożyła, gdy szara jaszczurka uciekła mi spod dłoni...
W sobotni wieczór dotarłam do hotelu ok. 21, a uwzględniając pięć godzin różnicy czasu - czułam się, jakby była 2 w nocy. 2 w nocy po kilkunastu godzinach podróży... Mimo że restauracje były jeszcze otwarte, nie miałam już siły na jedzenie. Szybki prysznic, zimne piwo, zatyczki do uszu i... spać! Bo wiedziałam, że długo nie pośpię. Nawet w weekendy rzadko zdarza mi się spać dłużej niż do 9, nawet jeśli poprzedniego wieczoru kładłam się późno. Zatem mój organizm kazał mi wstać o 4, myśląc, że jest 9 ;). Wstać - może nie wstałam, ale poleżałam trochę z książką, by po 6 zebrać się na oglądanie wschodu słońca. Fakt, że część przysłaniały chmury (w ogóle poranki bywały pochmurne lub deszczowe, dopiero bliżej południa się robiło pięknie i słonecznie), ale i tak kolor nieba sprawiał, że nie chciało się odkładać aparatu...
Słońce wstało, a ja stwierdziłam, że już czas na śniadanie. Bufet śniadaniowy startował o 7, więc akurat zdążyłam wrócić do pokoju, zostawić rzeczy i dotrzeć do restauracji na minutę przed otwarciem - i nie byłam jedyna głodna, która już czekała ;). Jako typ mocno nieprzyzwyczajony do all inclusive byłam bardzo pozytywnie zaskoczona wyborem. Bo to, że była ogromna restauracja ze szwedzkim stołem serwująca śniadanie, lunch i kolację to jedno. Były do tego cztery restauracje a la carte, otwarte jedynie w porze kolacji, z kuchnią meksykańską, włoską, szwajcarską (fondue) i owocami morza. Otwierały się teoretycznie o 18:30, praktycznie różnie z tym bywało, ale zazwyczaj faktycznie były dostępne w godzinach otwarcia ;). Co istotne, nie można było zrobić rezerwacji, więc najlepiej było przyjść między 18:30 a 19, kiedy jeszcze były miejsca i czas oczekiwania na posiłek był dość krótki. Mi to akurat pasowało, bo nie jestem przyzwyczajona do jedzenia późnym wieczorem, więc ta kolacja o 19 to już i tak było dla mnie dość późno. Przetestowałam tu knajpki meksykańską i włoską i obie były bardzo dobre. Dwie pozostałe skreśliłam z listy - owoców morza nie jadam, a fondue serwowali w wersji na dwie osoby, więc nie miałam tam czego szukać. Na szczęście otwarty bufet oferował zawsze tyle różnych możliwości, że i tak nie było szans spróbowania wszystkiego, co wpadło człowiekowi w oko...
Jedzenie jedzeniem, a picie...? ;) Nie oszukujmy się, testowanie bogatego menu drinków też znalazło się na mojej liście rzeczy do zrobienia w ramach all inclusive. Na terenie kompleksu Punta Cana Princess znajdziemy trzy bary: Oasis w lobby hotelowym (gdzie zazwyczaj przysiadywałam wieczorem, bo tam najlepiej działał internet, z którym generalnie było dość sporo problemów), przy basenie oraz przy plaży, w ramach restauracji z owocami morza. Do tego jeszcze na samej plaży był niewielki bar plażowy serwujący napoje na wynos w plastikowych (choć wielorazowych) kubkach. Ku mojemu zaskoczeniu nie oszczędzali na alkoholach i nie chrzcili drinków, większość była naprawdę dobra :).
Hotel położony jest właściwie przy plaży, szumu oceanu mogłam sobie posłuchać z balkonu... Plaże są czyste, piasek drobny i miękki jak mąka, wszędzie wokół tylko palmy i niesamowicie niebieska woda. Każdy hotel ma swój kawałek plaży, gdzie znajdziemy leżaki pod parasolami z liści palmy i budkę z plażowymi ręcznikami. Wokół kręcą się pracownicy hotelu - zarówno ochrona pilnująca, by nikt nie przeszkadzał turystom, jak i osoby sprzątające puste butelki i kubeczki, no i naturalnie oferujące dolewkę z baru ;). Zresztą obsługa hotelowa stara się dogadzać gościom jak najmocniej, licząc na drobne napiwki, które w Dominikanie są standardowym uzupełnieniem pensji w sektorze turystycznym. Czasem na plaży widywałam też masażystki czy fotografów z małpkami i papugami, oferującymi za dodatkową opłatą swoje usługi.
Trochę się zastanawiałam, czy im się to faktycznie opłaca, bo kto przecież bierze pieniądze na plażę? Zwłaszcza w kurortach all inclusive, gdzie wszystko - leżaki, ręczniki, parasole, przekąski i drinki w sąsiednim barze... - i tak ma się w cenie. W ogóle, pozostając już w temacie pieniędzy, trochę się przejechałam na tym, żeby zamieniać euro na pesos. Obecnie 1 € to prawie 60 pesos - przez wojnę w Ukrainie europejskie waluty poleciały w dół, bo jeszcze miesiąc temu za euro można było dostać 65 pesos. Ale lokalna waluta jest dla miejscowych, turyści zazwyczaj płacą w dolarach. Właściwie we wszystkich miejscach, w jakich byłam (fakt, że byłam jedynie w miejscach turystycznych) cennik był zawsze podany tylko w dolarach. Oczywiście mogłam płacić w pesos, ale tu nie miałam nigdy stałej ceny, tylko przeliczano po dziennym kursie z dolara i nigdy nie był to idealny przelicznik. Niektóre miejsca przyjmowały też euro, ale traktując je wtedy 1:1 z dolarem, co się już w ogóle nie opłacało. Zatem tam, gdzie mogłam, płaciłam kartą, bo Revolut miał zdecydowanie najlepszy przelicznik z euro, a dodatkowo trochę gotówki sobie zamieniłam na lokalną walutę. Najbardziej opłacałoby się płacić w dolarach, ale za dużo byłoby tu zabawy z dodatkową zamianą gotówki - zwłaszcza, że i tak nie byłyby to duże ilości, skoro prawie wszystko już i tak miałam w cenie wycieczki...
Jedna rzecz to płacenie w dolarach, a druga to jednak dość mocno turystyczne ceny. To akurat jeden z największych minusów przebywania w takich kurortach, bo w sumie poza hotelami to w okolicy nic nie ma. Chciałam się przespacerować do sąsiedniej Friusy, żeby zobaczyć z bliska miasteczko, przez które przejeżdżałam w drodze do hotelu. Google Maps pokazywało zaledwie 4 kilometry, więc żaden wielki spacer, ale... Ledwo zbliżyłam się do bramy wjazdowej hotelu, a już zagadał mnie ochroniarz, gdzie idę i po co. Pero Friusa?! Tan lejoooos! No właśnie, 4 kilometry to na tyle daleko, że facet już chciał mi organizować taksówkę, motor, byleby jechać. W końcu moim ubogim hiszpańskim przekonałam go, że mam ochotę na spacer i opuściłam teren hotelu. Szłam drogą, wzdłuż której czasem pojawiał się chodnik, ale jedyne, co mijałam po drodze to kolejne hotele - albo już otwarte, albo w budowie. I kompletnie nie widziałam ludzi, poza ochroniarzami pilnującymi wejścia do resortów. Turyści mają wszystko w hotelach, więc po co mieliby opuszczać ich teren? A do Friusy nie dotarłam - w pewnym momencie trasa musiała przeciąć główną drogę szybkiego ruchu biegnącą wzdłuż wybrzeża i po prostu nie dało się tędy przejść pieszo. No chyba, że potrafiłabym przebiec przez ulicę szybciej niż nieprzestrzegające żadnych przepisów samochody, ale akurat nie zamierzałam tego testować ;). Lepiej po prostu wrócić na plażę i znaleźć jakiś bardziej opustoszały odcinek.
A drobne zakupy można zrobić w niewielkim sklepiku hotelowym. W sumie znajdziemy tu wszystko, czego może człowiekowi brakować - od kosmetyków, przez leki po produkty spożywcze. Jakby kogoś np. naszła ochota na Pringelsy, których akurat w bufecie all inclusive nie dają. Ceny, oczywiście, ultra turystyczne: mała czekolada (50 g) - 5 $, mała kawa (225 g) - 11 $, i tak dalej... W efekcie odwiedzania tylko takich turystycznych miejsc po raz pierwszy wróciłam z urlopu bez bagażu pełnego pamiątek i innych dupereli - na 23 przysługujące mi kilogramy, mój bagaż w drodze powrotnej ważył zaledwie 16 ;). Obok sklepiku na terenie PC Princess znajdziemy też bankomat (ewentualnie można wymienić gotówkę w recepcji - za 1 € liczyli 58,5 pesos) oraz punkt medyczny otwarty 24 godziny / dobę, choć to akurat jest usługa dodatkowo płatna.
PC Princess dysponuje tylko jednym basenem, choć nie rozumiem tych, co na to narzekają - przecież tuż obok jest ocean! Sama basen wybrałam ponad plażę jedynie dwa razy podczas całego pobytu - raz chciałam dołączyć do odbywających się w nim zajęć aqua aerobiku, a drugi raz poszłam tam z rana, po długiej ulewie, gdy nad oceanem było jeszcze zbyt chłodno i wietrznie. Jednak w te wolne dni spędzone na terenie hotelu albo w popołudnia po powrocie z wycieczek plaża właściwie zawsze wygrywała dla mnie z basenem. I nie tyle chodzi mi tu o leżenie na niej, bo tu zazwyczaj trafiał mnie szlag po godzinie, góra dwóch ;). Ale długie spacery po plaży z aparatem czy kąpiel wśród fal zawsze sprawiają mi dużo przyjemności. Ja w ogóle uwielbiam się kąpać w morzu (czy też oceanie w tym przypadku), fale sprawiają mi radość jak dziecku :P. Niestety, mam też swoje wymagania odnośnie temperatury wody, których nie spełniają europejskie morza nawet w środku lata - dlatego na Karaibach nadrabiałam za te wszystkie lata nieruszania się z Europy... ;) 
Wspomniałam o wycieczkach - oczywistym dla mnie było, że nie spędzę całego tygodnia po prostu w hotelu, kursując między plażą a barami. Tyle czytałam o atrakcjach Dominikany, że musiałam skorzystać z pobytu tutaj i zobaczyć co nieco. Jeszcze w Wiedniu zabukowałam online jednodniowy wypad do stolicy kraju, Santo Domingo. Kusiła mnie też położona na Morzu Karaibskim wyspa Saona i tę wycieczkę zarezerwowałam już na drugi dzień pobytu (tzn. na poniedziałek, bo niedzielę po przylocie w sobotę wieczorem poświęciłam na regenerację). Wciąż jednak miałam kilka dni do dyspozycji, zaczęłam więc szukać innych atrakcji i w moim kalendarzu znalazła się kolejna całodniowa wycieczka po okolicznych plantacjach i do bazyliki w Higüey. Zatem trzy wycieczki od rana do wieczora, wiem, jak korzystać z all inclusive w hotelu, nie? ;) Były też opcje, które mnie kusiły, ale z różnych powodów się nie zdecydowałam - nie był to np. sezon na oglądanie wielorybów, do wodospadu El Limon trzeba by dojechać konno, a podobno wybrzeża Dominikany - choć piękne - to jednak nie mają zbyt widowiskowego życia podwodnego do snorkelingu. Być może wycieczki te okazałyby się przyjemnym zaskoczeniem, ale coś musiałam wybrać, a z czegoś zrezygnować, mając tylko kilka dni na miejscu. Ostatecznie wybór padł więc na wyspę Saona, Santo Domingo, plantacje, Higüey oraz park małp.
Wymeldowanie z hotelu było do godziny 11, co niezbyt mnie urządzało, skoro transfer na lotnisko miałam dopiero na chwilę przed 17. Żadnych wycieczek już, naturalnie, nie planowałam, ale chciałam się jeszcze wykąpać, pospacerować po plaży i na spokojnie wziąć prysznic i ogarnąć się w pokoju. Na szczęście PC Princess ma w ofercie dodatkowo płatny późny check-out - przedłużenie wymeldowania do godziny 15 kosztuje 54 $, a do 18 - 85 $. Zapłaciłam więc za te dodatkowe cztery godziny, a o 15 oddałam klucze i zostawiłam bagaż w lobby. All inclusive obowiązuje nie do wymeldowania, ale do opuszczenia hotelu, więc bez problemu mogłam sobie jeszcze posiedzieć w barze z kolejnym(i) drinkiem(-ami)...
I tak sobie myślę, że all inclusive nie jest jednak dla mnie, więcej raczej takich wyjazdów planowała nie będę. Nie chodzi o to, że nie wypoczęłam czy nie podobało mi się na Dominikanie - okolice, które miałam okazję zobaczyć, były naprawdę piękne. Ale z wycieczkami niewiele można zobaczyć, zaś hotele położone są tak na uboczu, że bez wycieczki (lub bez samochodu) właściwie ciężko się poruszać, bo żadnego autobusu tu nie złapię. Do tego siedzieć tydzień w jednym miejscu - to nie mój styl podróży, po kilku dniach dobrze się przenieść do innej części kraju i poznawać nowe okolice. Nieograniczony dostęp do jedzenia i alkoholu to jednak zło, mówię Wam ;). No i nie ma co ukrywać, to nie był najtańszy wyjazd: rezerwowany właściwie bez wyprzedzenia, w austriackim TUI, które ma swoje ceny, lot szwajcarskimi liniami, 5* hotel... wszystkie wykupowane na miejscu wycieczki to też są ceny ok. 100 $ za wyjazd, Karaiby nie są tanie. Mogłabym mieć więc poczucie, że za te pieniądze można by zwiedzać więcej i intensywniej. Mogłabym, ale nie mam. Od początku wiedziałam, jak będzie, chciałam spróbować i chciałam odpocząć. Upewniłam się, że to nie mój styl - no i super, ale odpoczęłam, złapałam trochę słońca, pozachwycałam się rajskimi widokami, zwiedziłam kolonialne Santo Domingo. No przecież nie powiem, że nie było warto, bo najzupełniej było :). Chociażby dla tego widoku z balkonu na poniższych zdjęciach, zrobionych o różnych porach dnia i nocy... A wracać i tak było ciężko ;).


Prześlij komentarz

0 Komentarze