Advertisement

Main Ad

Koszyce samolotem

Gdyby ktoś mi powiedział, kiedy przeprowadzałam się do Austrii, że do Słowacji polecę samolotem, to bym popatrzyła na niego z pełnym zdziwieniem. Przecież to jest tuż obok, po sąsiedzku. Z Wiednia do Bratysławy to ledwo siedemdziesiąt kilometrów. Trzeba być przewodniczącą Komisji Europejskiej, Ursulą von der Leyen, by przelecieć z jednego miasta do drugiego samolotem (tak, naprawdę odwaliła coś takiego prywatnym odrzutowcem i austriackie media nie zostawiły na niej suchej nitki). Ale choć rzeczywiście zachodnią Słowację zwiedzałam autobusami i pociągami, to wschód kraju to jednak coś innego. Do położonych na wschodzie Słowacji Koszyc z Wiednia jest już dobre pięćset kilometrów, co czyni to miasto kompletnie nieatrakcyjnym na weekendowe wypady. Za daleko, za długo trzeba jechać, a co jest na miejscu? Największy kościół kraju? No nie zaprzeczę, kusi mnie, ale spędzić 6,5 godziny w pociągu w jedną stronę dla kościoła, to nawet ja nie jestem taką pasjonatką tematu. I Koszyce sobie odpuściłam, uznając je za zbyt odległy cel na weekendowe wypady. Aż któregoś dnia to miasto wyświetliło mi się w propozycjach Ryanaira - wylot w piątek po południu, powrót w poniedziałek z samego rana, tak, że bez problemu zdążyłabym potem do pracy. Niespełna godzina lotu, a podróż w dwie strony kosztowała dużo taniej niż pociąg w jedną (najszybszą trasą, z przesiadką w Budapeszcie, ÖBB proponowało bilet za 70€ w jedną stronę... przez samą Słowację jest taniej, ale i wolniej). Nie zdecydowałam się jednak od razu, wciąż wydawało mi się to dziwne, by zwiedzać Słowację samolotem. Ale potem trafiłam na artykuł o Bardejowie, pomyślałam, że z Koszyc to już rzut beretem i mogę zobaczyć oba miasta w jeden weekend. No i dłużej się już nie wahałam, trafiłam na kolejną ryanairową promocję z biletami za kilkanaście euro i w lipcowe piątkowe popołudnie pojechałam na wiedeńskie lotnisko...
...pojechałam zresztą za wcześnie, bo się naczytałam w mediach o tych wszystkich problemach z lotami, lotniskami, czekaniem, opóźnieniami, no generalnie masakra ;). Tymczasem w piątek po południu, gdy spodziewałam się sporych tłumów, przez wiedeńską kontrolę bezpieczeństwa przeszłam w pięć minut i zostało mi czekanie na samolot. Na szczęście punktualny. W Koszycach to już w ogóle problemów nie było, bo lotnisko jest malutkie i wszystko szło bardzo sprawnie - od wylądowania przez wyjście z samolotu, przejście przez terminal, znalezienie przystanku autobusowego, aż po zakup biletu i wejście do autobusu... minęło może z dziesięć minut? Zdążyłam więc na transport, na który nie spodziewałam się nawet zdążyć :). Z lotniska do centrum Koszyc kursuje autobus nr 23, bilet kosztuje ledwo 90 centów i w nieco ponad dwadzieścia minut byłam już w mieście. Ja wysiadłam nieco wcześniej, na przystanku Dom umenia, bo stąd miałam parę kroków do hotelu, a chciałam najpierw pozbyć się bagażu. Wybrałam hotel TeleDom przy ulicy Timonovej - kilka minut piechotą do centrum, blisko sklepy i przystanki autobusowe, pokoje duże i czyste, a cenowo wychodziło sporo taniej od innych podobnych propozycji w Koszycach.
Liczące sobie niespełna 250 tysięcy mieszkańców Koszyce są drugim największym miastem Słowacji, ale na zwiedzanie historycznego centrum spokojnie wystarczy jeden dzień. Tereny dzisiejszych Koszyc były zamieszkiwane od tysiącleci, choć o samym mieście po raz pierwszy napisano dopiero w XIII wieku (chociaż już w 1143 roku powstał w sąsiedztwie klasztor, który obecnie znajduje się na terenie miasta). Od XI wieku Koszyce należały do Węgier, a ich świetna lokalizacja (przebiegały tędy szlaki handlowe w kierunku Polski i Rusi) sprzyjała rozwojowi miasta. Rozkwit trwał aż do XVI wieku, potem przyszedł czas wojen, najazdy tureckie, pożary... Wzrost potęgi imperium Habsburgów sprawił też, że szlaki handlowe krzyżowały się już w Wiedniu, a nie w dzisiejszej Słowacji. Po I wojnie światowej zamieszkałe głównie przez Węgrów Koszyce dostały się Czechosłowacji i miasto zaczęło szybko rosnąć, zaludniane Czechosłowakami. Wciąż jednak węgierskich śladów tu mnóstwo, a turyści zza południowej granicy stanowią większość - jak w Bardejowie wszystko było nastawione na Polaków, tak Koszyce liczą się głównie z węgierskim turystą ;).
Ja jak to ja - zwiedzanie zaczęłam od wizyty w informacji turystycznej. Dostałam tu nawet polskojęzyczny przewodnik Koszyce do kieszeni, ale pani z informacji szybko ostudziła moje ambitne plany zwiedzania. Była niedziela, więc kościoły - w tym słynna katedra - były niedostępne dla turystów. XVII-wieczna Wieża Urbana, stojąca tuż przy katedrze, również zamknięta. Na wieżę katedralną można będzie wejść, ale dopiero w godzinach popołudniowych, Muzeum Wschodniej Słowacji również otwiera się dopiero po południu. A co można robić przed południem? Pospacerować... park miejski jest fajny. O, i o 10 otworzą muzeum archeologiczne... I to by było chyba na tyle. No nie powiem, żeby brzmiało to zachęcająco.
Podeszłam do katedry św. Elżbiety i faktycznie, różne opcje przy cenniku mówiły o dniach od poniedziałku do soboty. A cennik obejmował naprawdę sporo różnych rzeczy, płaci się tu za wszystko: za wstęp, za robienie zdjęć, za gotycką klatkę schodową, za jedną wieżę, drugą, krypty, kaplicę... Jakby chcieć wszystko, wyszłoby z kilkanaście euro, byłam dość zaskoczona, jaki biznes tu ogarnęli. Mimo to perspektywa niezajrzenia nawet do katedry nie brzmiała zbyt zachęcająco - postanowiłam więc poczekać, aż skończy się msza i zobaczyć choć wnętrze świątyni, bez tych wszystkich dodatków. Ten największy (wnętrze ma ponad 1200 m2 powierzchni i pomieści 5.000 osób) słowacki kościół wzniesiono w stylu gotyckim w XIV-XV wieku. Jedna ze związanych z katedrą legend wskazuje na gargulca przedstawiającego pijaną kobietę - to podobno żona mistrza budowniczego, która swoim alkoholizmem psuła mu reputację, więc postanowił się zemścić, upamiętniając już na zawsze jej pijaństwo.
Msza się skończyła, ludzie wyszli, a ja po cichu wśliznęłam się do środka. Zaletą niedzielnego zwiedzania był przynajmniej darmowy wstęp i robienie zdjęć bez opłat, choć drzwi do podwójnej, gotyckiej klatki schodowej czy krypty Franciszka II Rakoczego były zamknięte. Krypta przyciąga pewnie głównie Węgrów, w końcu Rakoczy - przywódca powstania antyhabsburskiego - jest ich bohaterem narodowym. Kiedy Węgrzy sprowadzili jego prochy z Turcji na początku XX wieku i złożyli je w koszyckiej katedrze, nie spodziewali się pewnie, że w przyszłości to miasto będzie należało do innego państwa... ;) 
Do katedry warto zajrzeć tak czy inaczej - jej rozmiary oraz gotyckie zdobienia niewątpliwie robią wrażenie. Przede wszystkim ołtarz św. Elżbiety z lat siedemdziesiątych XV wieku - prawdziwa późnośredniowieczna perełka i jedno z największych dzieł sztuki z tego okresu na Słowacji. Ołtarze boczne z XVI i XIX wieku, XIV-wieczna chrzcielnica będąca najstarszym elementem wystroju katedry, XV-wieczne freski i rzeźby... To aż niesamowite, ile prawdziwych perełek sprzed wieków zachowało się w świetnym stanie, mimo wielu nieszczęść, które dotknęły Koszyce.
Pani z informacji turystycznej miała jednak rację i w niedzielny poranek niewiele się dało zwiedzać w środku. Mając jeszcze trochę czasu do otwarcia muzeum archeologicznego, postanowiłam pójść za jej radą i skierować się do parku miejskiego. Prowadzi do niego pełen kłódek most miłości, przed którym wznosi się charakterystyczny budynek Pałacu Jakaba - domu koszyckiego architekta, który zaprojektował m.in. Teatr Państwowy. Sam park nie jest duży, ale przyjemny, odrobina zieleni w samym centrum miasta :). Po jego drugiej stronie znajduje główny dworzec (zarówno kolejowy, jak i autobusowy) Koszyc - to stąd poprzedniego dnia wybierałam się do Bardejowa.
Z samego rana, zanim dotrą tu turyści, warto też zajrzeć na uliczkę Hrnčiarską, zwaną też uliczką Rzemieślniczą. Uważa się, że już od lat mieściły się tu siedziby koszyckich garncarzy, ale obecny, średniowieczny klimat uliczka otrzymała dopiero w latach dziewięćdziesiątych, kiedy postanowiono otworzyć tu różne rzemieślnicze zakłady w dawnym stylu. No i oczywiście szybko w okolicy rozkwitły popularne wśród turystów knajpki. W niedzielny poranek jeszcze wszystko było pozamykane, ale spacer uliczką w spokoju był naprawdę przyjemny :). Na jej końcu znajduje się kościół ewangelicki, który - niestety - był zamknięty za każdym razem, jak tędy przechodziłam, oraz Muzeum Wschodniej Słowacji.
Minęła już godzina 10, wróciłam więc do samego centrum. Ale zanim skierowałam się do muzeum, wpadło mi w oko coś innego - otwarte drzwi do położonej tuż obok katedry kaplicy św. Michała. To jedno z tych miejsc, które miały być zamknięte w niedziele, a w pozostałe dni oddzielnie biletowane... Ale skoro dało się wejść - okazji nie mogłam przepuścić ;). Okazało się, że w drzwiach do zakrystii ksiądz z kimś rozmawiał, a chwilę po tym, jak rozejrzałam się po wnętrzu i wyszłam, kapliczka została zamknięta już na dobre... Poszczęściło mi się :). Zbudowana w XIV wieku kaplica św. Michała służyła oryginalnie otaczającemu katedrę cmentarzowi - dziś zamiast cmentarza jest tu park, a sama kaplica nieco zmieniła swój kształt po przebudowie z początku XX wieku.
Poszłam dalej ulicą Główną (Hlavna) i dotarłam w końcu do Dolnej Bramy. Tuż przed nią stoi pomnik anioła trzymającego herb miasta - a jest to tutaj powód do dumy, bo kiedy Ludwik Węgierski nadał Koszycom herb w 1369 roku, było to pierwsze miasto w Europie, któremu przysługiwał własny herb. Miasto w średniowieczu naprawdę kwitło, otaczały je potężne fortyfikacje, z których do dziś niewiele zostało. To, co udało się odkryć archeologom, stanowi obecnie część muzeum archeologicznego położonego pod ulicą Główną, wejście do którego stanowi właśnie Dolna Brama.
Zapłaciłam 4 € za wstęp do muzeum i weszłam do środka. Na początku wyświetlany jest film o odkryciach archeologicznych, ale w całości po słowacku, więc tę część sobie odpuściłam i od razu przeszłam dalej. Muszę przyznać, że spodobało mi się muzeum archeologiczne - jest ono w całości poświęcone historii Koszyc. Można się tu dowiedzieć, jak rozwijało się miasto, jakie szlaki handlowe tędy przebiegały, gdzie i kiedy zbudowano fortyfikacje i co z nich zachowało się do dziś. No i naturalnie można te pozostałości obejrzeć :). Poza filmem na początku wszystko jest przedstawione po słowacku i angielsku, a mimo weekendu w środku prawie nie było ludzi i mogłam zwiedzać i oglądać wszystko na spokojnie. Zainteresowanym historią muzeum bardzo polecam. Nie znajdziecie tu jednak starych przedmiotów odkrytych podczas wykopalisk, ale fundamenty fortyfikacji i sporo ciekawych informacji.
Po wyjściu z muzeum kontynuowałam swój spacer po starym mieście i tak trafiłam do kościoła dominikańskiego p.w. Wniebowzięcia NMP. Był otwarty, bo ludzie właśnie gromadzili się na mszę, ale udało mi się rozejrzeć po wnętrzu, zanim zaczęło się nabożeństwo. Oryginalnie świątynia powstała jeszcze w XIII wieku, ale z tamtej budowli niewiele zostało po potężnym pożarze z 1556 roku. Przez jakiś czas zniszczone wnętrza służyły za magazyn, a dopiero w XVIII wieku postanowiono odbudować kościół w stylu barokowym. Największe wrażenie wywiera tutaj ozdobione freskami z lat pięćdziesiątych XVIII wieku sklepienie. Przed kościołem - przynajmniej w niedzielę - odbywa się targ, gdzie można kupić świeże owoce i warzywa, a na niektórych straganach także odsprzedawane przez ludzi drobiazgi z drugiej ręki.
No i fontanny! Jak spacerowałam z rana, były jeszcze wyłączone, ale w końcu je uruchomili. A ja uwielbiam fontanny ;). Najpopularniejsza jest tzw. Śpiewająca fontanna, która co godzinę wyrzuca wodę w rytm melodii (ponoć po nocy dochodzi tu też gra świateł, ale nie miałam okazji się przekonać). Znajduje się ona tuż przy Teatrze Państwowym, będącym ciekawą mieszanką neobaroku i secesji. Tuż obok znalazłam knajpkę Haluškáreň, specjalizującą się w haluszkach - miałam na nie ochotę już w Bardejowie i nie udało mi się ich dostać, więc tym razem poszłam do restauracji dedykowanej ;). Porcje duże, średnie, małe, z różnymi dodatkami - super wybór, pyszne jedzenie, niskie ceny. Jak traficie do Koszyc i będziecie mieli ochotę na tradycyjną kuchnię słowacką, Haluškáreň to właściwe miejsce :). Po lunchu poszłam dalej ulicą Główną, mijając teatr i kolejną fontannę, za którą postawiono barokową kolumnę morową z początku XVIII wieku.
Parę kroków od kolumny stoi kościół Trójcy Świętej - chyba najpiękniejsza barokowa świątynia Koszyc, przynajmniej z tych, do których dane mi było zajrzeć. I znów mi się poszczęściło, bo chwilę wcześniej musiała skończyć się msza i kończono właśnie sprzątanie kościoła - ledwo wyszłam, zamknięto za mną drzwi na klucz, uniemożliwiając zwiedzanie rozczarowanej parze Słowaków ;). W pierwszej połowie XVII wieku znajdowała się tu kaplica jezuitów i na rozkaz Jerzego I Rakoczego aresztowano służących w niej trzech księży, oskarżono o zdradę, torturowano i ścięto. Poruszyło to mieszkańców Koszyc, trudno się zresztą dziwić, a synowa Rakoczego chyba nie podzielała poglądów teścia, bo postanowiła w tym miejscu wybudować jezuitom kościół. Budowę barokowego kościoła rozpoczęto w 1681 roku, ale jezuici nie nacieszyli się długo nową świątynią, bo w 1773 roku wygnano ich z miasta - od tej pory budynek należy do zakonu norbertanów.
Na słowackiej Wikipedii wspomniano o tym kościele, że wciąż zachowały się oryginalne wnętrza i, jak na jezuitów przystało, zachwycają prostotą. Drodzy jezuici, mamy zdecydowanie inną definicję prostoty ;). Zapewne chodziło tu jednak o sprzęty (faktycznie, ołtarz, ambona czy organy są naprawdę dość ubogie jak na sztukę baroku), a nie o malowidła, bo to te robią największe wrażenie, a powstały już po przejęciu kościoła przez kolejny zakon - za piękne freski odpowiadał pod koniec XVIII wieku Erasmus Schott. Wciąż jednak ten komentarz o prostocie musiał wywołać mój uśmiech, gdy zajrzałam do świątyni, bo wnętrza są naprawdę piękne :).
W godzinach popołudniowych mogłam w końcu zajrzeć na północną wieżę katedry, zwaną Wieżą Zygmunta. Przy okazji zobaczyłam, że drzwi do samej świątyni były już zamknięte - po skończonych nabożeństwach zwiedzanie na lewo nie było już możliwe, dobrze więc, że udało mi się zajrzeć wcześniej :). Wejście na wieżę jest oddzielne, nieco z boku - zapłaciłam 3 € i skierowałam się do góry po krętych schodach. Sama wieża powstała w połowie XV wieku i już trzydzieści lat później trzeba ją było odbudować, bo wojska Jana Olbrachta najwidoczniej lubiły niszczyć wieże kościelne ;). Na górę zdecydowanie warto wejść, bo to chyba najlepszy punkt widokowy na historyczne centrum Koszyc.
Ostatnią świątynią, do której zajrzałam, był - również położony przy ulicy Głównej - franciszkański kościół św. Antoniego z Padwy. Oryginalnie zbudowany jeszcze w XIV wieku, wymagał gruntownej przebudowy po pożarze z 1556 roku i późniejszym wykorzystywaniu budynku jako magazynu wojskowego. Przez większość XVII wieku rezydował tu biskup Egeru (sam Eger był wtedy okupowany przez Turków), znalazły się więc środki na renowację świątyni w stylu barokowym. Poza dość zniszczonymi już freskami na sklepieniu raczej nic mi tu nie wpadło w oko...
Początkowo po wysłuchaniu pani w informacji turystycznej pomyślałam sobie, że w Koszycach nie będę miała zbyt dużo do zobaczenia. Ale kiedy zaczęłam zwiedzać, wyszło na to, że jest wręcz przeciwnie... Drugie największe miasto Słowacji ma sporo do zaoferowania :). Koszyce były Europejską Stolicą Kultury w 2013 roku i wtedy wiele budynków ozdobiono kolorowymi muralami - parę blogów polecało nawet zwiedzanie miasta szlakiem murali. To chyba jednak należy do przeszłości, bo gdy ściągnęłam jakąś mapkę z koszyckim street artem i wyruszyłam na poszukiwanie murali, trafiałam tylko na zamalowane jednolitym kolorem ściany lub świeży tynk. Po kilku próbach się poddałam, choć może coś się jeszcze zachowało nieco dalej od centrum... Jednak nawet bez sztuki ulicznej Koszyce są warte wizyty - sporo tu historii, sporo zabytków, a ceny wciąż słowacko przystępne :).

Prześlij komentarz

0 Komentarze