Advertisement

Main Ad

Zimowy Salzburg

Salzburg zimą
Kiedy po drodze zatrzymaliśmy się na chwilę w Hallstatt, towarzyszyła nam nieprzyjemna mżawka. Gdy sobotnim popołudniem wjeżdżaliśmy do Salzburga, padał deszcz. Idealny przedświąteczny weekend w Austrii, nie powiem ;). Ale prognozy zapowiadały, że wieczorem deszcz miał zamienić się w śnieg, temperatura miała spaść poniżej zera i utrzymać się tak następnego dnia. Licząc więc na odrobinę białej zimy w niedzielę, zameldowaliśmy się w airbnb, złapaliśmy chwilę oddechu i skierowaliśmy się na miasto. Najpierw zjeść, a potem już miał padać śnieg... ;)
Bo w gruncie rzeczy cały ten weekendowy wypad był oparty właśnie o jedzenie, a pomysł pojawił się jeszcze latem. Znajdująca się w Salzburgu restauracja St. Peter Stiftskulinarium została założona w 803 roku i jest jedną z najstarszych otwartych do dziś restauracji na świecie, no i najstarszą w Austrii. Na propozycję wyskoczenia tam kiedyś na kolację zgodziłam się bez wahania, ale zaproponowałam, by poczekać do końca roku. W końcu oboje już kiedyś w Salzburgu byliśmy, więc zwiedzanie znowu nie ciągnęło nas tak bardzo, a jechać tyle kilometrów tylko na kolację... No fajnie byłoby zostać na weekend i zobaczyć też coś ciekawego, a tutaj od razu zaczęły mi chodzić po głowie jarmarki świąteczne. I na szczęście wszystko udało się sprawnie połączyć: dobre jedzonko, białą zimę i jarmarki - czego chcieć więcej? :) St. Peter Stiftskulinarium naturalnie nie należy do najtańszych restauracji, ale i tak wyszło taniej, niż się spodziewałam, a jedzenie było bardzo dobre, do tego różne drinki w zaskakująco przystępnych cenach.
No i prognozy się sprawdziły! Ledwo wyszliśmy z restauracji, a już otuliła nas biała, wilgotna chmura sypiącego śniegu. Gdy dodać do tego wszechobecne światełka, klimat się sam zrobił ;). Główny jarmark Salzburga - Salzburger Christkindlmarkt - otaczał katedrę, stoiska rozłożono na dwóch placach: Domplatz i Residenplatz. Wszędzie pełno było ludzi, którym nie przeszkadzało zimno i wilgoć, za to zachęcały świąteczne przeboje lecące z głośników, grzane napoje, owoce w czekoladzie i mnóstwo innych słodkości. Choć nie byłam głodna, a ceny nie były najniższe, to i tak z ciekawości musiałam kupić pączka z nadzieniem o smaku grzanego wina, za bagatela 4,50 € ;).
W Salzburgu nie polewają tak chętnie jak w Wiedniu, gdzie kubeczki na grzańce mają pojemność 0,25 l - salzburskie kubeczki to zaledwie 0,2 l ;). I tak sobie jeden zachowałam na pamiątkę - wzbogacił moją już niemałą kolekcję z różnych wiedeńskich jarmarków. Glühwein, naturalnie, spróbowany, ale kusiły mnie też inne ciekawostki oferowane na stoiskach, jak chociażby świąteczny grzany miód czy punsch czekoladowy. Wypatrzyłam też piękne bombki choinkowe z ręcznie malowanymi widokami z Salzburga... chyba lepiej nie liczyć, ile euro zostawiłam w tym mieście ;).
Śnieg padał i padał, a my obeszliśmy cały Christkindlmarkt wzdłuż i wszerz, potem podeszliśmy dalej na mniejszy i nie tak ciekawy jarmark na Mirabellplatz, pospacerowaliśmy po zatłoczonych sobotnim wieczorem uliczkach starego miasta... Aparat coraz gorzej radził sobie z dziesiątkami wirujących w ciemności płatków śniegu, a ciepłolubna ja coraz gorzej znosiła przemoknięte rękawiczki... Czas był już wracać do wynajmowanego mieszkania, zostawiając sobie dłuższe spacery na niedzielę ;).
Chyba faktycznie całą noc sypało... Bo gdy rano obudziłam się i wyjrzałam przez okno, z zachwytem zobaczyłam, że Salzburg zamienił się w prawdziwą zimową krainę. A śnieg dalej sypał! Chociaż na szczęście przed południem przestał, co obniżyło nieco wilgoć wyczuwalną w powietrzu. Ogarnęliśmy się, wymeldowaliśmy, zostawiliśmy niepotrzebny balast w bagażniku... I można było ruszyć na odkrywanie zimowego Salzburga! :)
Podeszliśmy na stare miasto, by jeszcze za dnia obejść jarmarki świąteczne. W niedzielne przedpołudnie nie było tu takich tłumów jak poprzedniego wieczoru, ale sporo ludzi wyszło po prostu na spacer, by nacieszyć się piękną zimą. My też nie chcieliśmy jej za bardzo spędzać w centrum miasta, gdzie śnieg szybko zamieniał się w breję na chodnikach, więc zajrzeliśmy na niewielki jarmark Sternadvent, do którego prowadził świątecznie ozdobiony korytarz, przeszliśmy jeszcze raz przez jarmark pod katedrą... i skierowaliśmy wzrok do góry, na fortecę.
Podejście nie jest wymagające, choć niewielkie odcinki wydeptane dziesiątkami butów szybko pokryły się lodem i czasem musiałam szukać oparcia, by utrzymać równowagę. W większości szło się jednak odśnieżoną trasą, dla stabilności posypaną kamyczkami - byłam tu mega zachwycona salzburską organizacją. Przecież ledwo co przestał sypać śnieg, a sypał całą noc, była niedziela... A miasto zadbało o to, by dało się bezpiecznie chodzić nie tylko po centrum, ale też po leśnych dróżkach na pobliskich wzgórzach. No jak tu nie lubić tej Austrii? ;)
Źle spojrzałam na plakat i zrozumiałam, że jarmark na zamku zaczyna się dopiero po południu - tymczasem startował wcześniej, a po południu organizowano jakieś dodatkowe atrakcje. W efekcie najpierw koło twierdzy tylko przeszliśmy, kierując się ścieżką przez las do pobliskiego Mönchsberg. Zostawiając za sobą pokrytą śniegiem fortecę i fragmenty murów miejskich, posuwaliśmy się powoli do przodu - bo co i rusz chciałam się zatrzymywać, by robić kolejne dziesiątki zdjęć. Było przepięknie... :)
Widoki były cudne, a chcąc mieć fajne zdjęcie z widokiem na fortecę, udało mi się jeszcze widowiskowo wyrąbać w zaspę... ;) Na Mönchsbergu było już całkiem sporo spacerowiczów, bo nie dość, że ciągle chodziło się wśród drzew uginających się pod ciężarem śniegu, to całe w bieli miasto miało się u swych stóp. Nie spodziewałam się, że większość czasu podczas tego wypadu spędzimy spacerując po wzgórzach, ale z tej strony Salzburg był chyba najpiękniejszy :).
Po kilkukilometrowym spacerze zaczęliśmy się kierować z powrotem w dół. Znów zabłądziliśmy na jarmark świąteczny, by rozgrzać się kubkiem punchu, a potem przeszliśmy na drugą stronę rzeki. Otrzymana w informacji mapka pokazywała, że przy jednym z kościołów znajdziemy kolejny jarmark świąteczny, ale był to raczej kiermasz w pomieszczeniu, więc tylko obróciliśmy się na pięcie i wyruszyliśmy na poszukiwanie restauracji na lunch. Przeszliśmy przez ogrody pałacu Mirabell - jeden z najbardziej znanych widoków Salzburga latem nie robi aż takiego wrażenia zimą ;). Powoli zaczęło się robić chłodniej, zbliżał się też zachód słońca...
...no dobra, zachód słońca to może trochę za dużo powiedziane, gdy spojrzeć na te grube chmury na niebie ;). Na szczęście przejaśniało się na tyle, by jednak trochę kolorowych smug na niebie nad miastem móc zaobserwować. Zatem postanowiliśmy wejść jeszcze raz na wzgórze z fortecą Hohensalzburg - i tym razem zajrzeć też na jej teren. Cały ten obszar jest biletowany i już byliśmy gotowi zapłacić za bilety, ale coś mnie naszło i panu w kasie powiedziałam, że my chcieliśmy tylko zobaczyć jarmark świąteczny. No i okazało się, że są darmowe wejściówki na teren fortecy dla odwiedzających jarmark (oczywiście nie obejmujące samych wnętrz zamkowych, ale te i tak już kiedyś zwiedzałam). Szkoda tylko, że brakowało jakichś informacji wywieszonych na zewnątrz, by nie musieć się zastanawiać, czy w ogóle trzeba płacić...
Jarmark na dziedzińcu zamkowym nie jest największy, ale mega klimatyczny. Niewielkie stoiska z lokalnymi produktami, muzyka na żywo, grzane wino serwowane w papierowych kubeczkach, choinka przysypana śniegiem... a zaledwie parę kroków dalej widok na całe stare miasto. Oj, zdecydowanie warto było tu wejść na górę :). Potem jednak trzeba było zejść na dół i skończyć weekendową przygodę z Salzburgiem, czas wracać do domu. I choć nieźle zmarzłam, to jednak za nic nie zamieniłabym tej alpejskiej zimy na cieplejszą pogodę. Wciąż jeszcze się zachwycam, jak przeglądam te wszystkie zdjęcia - to był cudowny weekend :).

Prześlij komentarz

0 Komentarze