Majówka pod kątem pogody była zdecydowanie bardziej sprzyjająca niż reszta miesiąca, nawet jeśli my 2.05 normalnie pracowaliśmy i nie mieliśmy jak nacieszyć się długim weekendem. Ale czwartek (1.05) mieliśmy wolny również w Austrii, a ja zdecydowanie nie zamierzałam zmarnować takiego ładnego dnia na siedzenie w domu. Nie miałam jednak pomysłu, gdzie by tu wyskoczyć, więc postanowiłam dać szansę... sztucznej inteligencji ;). Zapytałam Chata GPT o polecenie miejsca na jednodniowy wypad z Wiednia, nie dalej niż dwie godziny w jedną stronę, no i z zaznaczeniem, że interesują mnie głównie wąwozy, zamki i góry. Oczywiście dużą część propozycji od razu wykreśliłam, bo były to już dobrze mi znane miejsca, ale SI zaproponowała też parę punktów, których dotąd nie znałam. Uznałam, że położony w zachodniej Słowacji, 40 km na północny-wschód od Bratysławy, zamek Czerwony Kamień (Červený Kameň) to coś, co wygląda mi jak fajny pomysł na jednodniową majówkę ;). A Chat GPT, znając moje preferencje, od razu zrobił rozpiskę planów na cały dzień, uwzględniającą hiking i przerwę na obiad i wino w okolicy - z całego gotowego planu już nie skorzystaliśmy, ale w czwartkowy poranek wstaliśmy dość wcześnie i wyruszyliśmy na Słowację.
Położony w Małych Karpatach Czerwony Kamień uchodzi za najpiękniejszy zamek w regionie i jeden z najlepiej zachowanych w całej Słowacji. A ja lubię zamki, więc brzmiało to dla mnie bardzo zachęcająco :). Przed wejściem do kompleksu znajduje się duży darmowy parking, a 1.05 było tu sporo odwiedzających. Weszliśmy na teren zamkowy, mijając niewielki sklepik z kawiarnią oraz darmowe toalety, przeszliśmy przez zadbane ogrody i wyszliśmy na główną alejkę. Na początku maja wszędzie tu kwitły kasztany, więc wyglądało to wszystko obłędnie :). Na bok od ogrodów znajduje się oddzielne wejście na pokazy z sokołami, ale że my nie tak dawno temu oglądaliśmy coś podobnego w austriackim Hohenwerfen, nie odczuwaliśmy potrzeby, żeby powtórzyć tę rozrywkę, tylko skierowaliśmy się od razu na dziedziniec zamkowy.
Zamek można zwiedzać wyłącznie z przewodnikiem i mamy tu do wyboru dwie trasy. Krótsza trwa godzinę, obejmuje wnętrza zamkowe i kosztuje 8 €. Dłuższa - za 10 € - obejmuje jeszcze 15-minutowe zwiedzanie piwnic zamkowych po zakończeniu wcześniejszej trasy. W sezonie (czerwiec-wrzesień) zwiedzanie zaczyna się co godzinę od 9, w pozostałe miesiące co dwie godziny od 9:30. My do Czerwonego Kamienia dotarliśmy koło 11 i kupiliśmy bilety na dłuższe zwiedzanie o 11:30. Co ciekawe, cennik na zamku wskazywał, że są to ceny na trasy słowackojęzyczne, po angielsku są o 1 € droższe, ale przynajmniej w maju tych anglojęzycznych nie organizowano. Dostaliśmy tylko kartkę ze streszczeniem historii Czerwonego Kamienia po polsku, a potem podczas zwiedzania skupialiśmy się na tym, co mówiła przewodniczka - na szczęście słowacki dla Polaków jest całkiem dobrze zrozumiały :). W lipcu i sierpniu odbywają się też 4x dziennie trasy pt. Renesansowa forteca, gdzie przewodnik oprowadza jeszcze dookoła zamku, opowiadając o systemie obronnym i architekturze.
Punktualnie o 11:30 na dziedzińcu zamkowym do grupy turystów podeszła przewodniczka, która wpuściła nas do zamku. Pierwotna twierdza w tym miejscu została zbudowana na początku XIII wieku i miała różnych właścicieli, ale gdy w 1535 roku trafiła do rodu Fugger, padła decyzja o gruntownej przebudowie zamku. Czerwony Kamień w formie, jaką mieliśmy okazję zwiedzać, pochodzi właśnie z połowy XVI wieku, po pewnych przebudowach zarządzonych przez późniejszych właścicieli. Ostatnimi właścicielami, mieszkającymi na zamku aż do II wojny światowej, była rodzina Pálffy, której przedstawiciele uciekli w 1945 roku przed Armią Czerwoną. Już cztery lata później Czerwony Kamień udostępniono odwiedzającym, obok zachowanego wystroju prezentując w środku meble i inne przedmioty zebrane z różnych miejsc na Słowacji. W połowie lat siedemdziesiątych podjęto decyzję o gruntownej renowacji zamku, która trwała aż do 1998 roku, choć samo muzeum otwarto ponownie kilka lat wcześniej.
Zwiedzanie Czerwonego Kamienia zaczyna się od najpiękniejszej części zamku, co sprawia, że potem już nic nie wywiera szczególnego wrażenia ;). Znajdująca się na parterze XVII-wieczna sala terrena niewątpliwie jednak wrażenie wywarła, szkoda tylko, że można tam było tylko zerknąć przez otwarte drzwi, a nie wejść do środka. W sali stworzono sztuczną jaskinię, kiedyś w środku było też jezioro i fontanny, a sklepienie ozdobiono barokowymi freskami - było to idealne pomieszczenie na koncerty i inne zabawy. W ogóle w zamku odniosłam wrażenie, że do co ciekawszych pomieszczeń nie można było wejść, czasem nawet jedyną opcją było zerknięcie przez niewielkie okienko w drzwiach. Takimi fajniejszymi pomieszczeniami, poza wspomnianą już salą terrena, była chociażby apteka, kaplica czy biblioteka.
Za przewodniczką przeszliśmy przez większość pomieszczeń zamkowych - ładnie zdobione sale renesansowe, bastion zachodni z kolekcją broni, buduar i sypialnie, salony i jadalnię. Ot, pałacyk jakich wiele i z żalem muszę przyznać, że miałam poczucie, że jedyną wyjątkową dla mnie rzeczą, jaką tu zobaczyłam, była sala ze sztucznymi jaskiniami. Czerwony Kamień nie wyróżnia się wybitnie pod względem architektonicznym, freski są ładne, ale znów - jakich wiele, a zgromadzone tu przedmioty też nie zachwycają bogactwem. Mieliśmy trochę takie poczucie, że po drodze można tu zajrzeć, ale żeby specjalnie dla zamku przyjechać - to chyba nie warto.
Po zakończeniu zwiedzania komnat zamkowych przewodniczka poprowadziła tych, co zakupili bilet na dłuższą trasę, do wejścia do XVI-wiecznych piwnic. W Czerwonym Kamieniu chwalą się jednymi z największych i najpiękniejszych piwnic w Europie, pierwotnie zbudowanymi do składowania miedzi, którą handlował ród Fugger, a praktycznie były to w dużej mierze piwnice winne. Całość jest dwupoziomowa, a dolna hala (podobno największa w tej części Europy) ma 72 m długości, 8 m szerokości i 9 m wysokości. Dziś już nic tu się nie trzyma, z przewodnikiem schodzi się pod ziemię, by zobaczyć głównie ogrom pomieszczeń. Nie zaprzeczę, dość ciekawe, szkoda tylko, że zapachy na dole przypominają publiczną toaletę...
Skoro już byliśmy w tej części Słowacji, a zwiedzanie zamku nie zajęło zbyt dużo czasu, odpaliliśmy Google Maps, by rozejrzeć się za czymś jeszcze w okolicy - Chat GPT proponował wcześniej krótki hiking, ale jakoś nie mogliśmy zlokalizować sugerowanej ścieżki ;). Za to M. wypatrzył na mapie obiekt podpisany jako History Park w pobliskiej wiosce Štefanová. No to podjechaliśmy, co szkodzi ;). Park Historyczny otwarty jest tylko w weekendy i święta przy ładnej pogodzie, wstęp kosztuje 5 € (tylko gotówką), a na miejscu znajduje się niewielki parking wyglądający, jakbyśmy mieli wjechać komuś na podwórko...
Jest to miejsce urządzone zdecydowanie budżetowo, ale jestem w stanie sobie wyobrazić, że szczególnie dla dzieci będzie ono stanowiło całkiem fajną atrakcję. Na terenie przylegającym do jednego z domów urządzono spory drewniany labirynt, gdzie niemal za każdym zakrętem znajduje się jakaś historyczna ciekawostka - od czasów prehistorycznych, przez starożytny Rzym aż po II wojnę światową. Z biletów wstępu fundowane są co jakiś czas nowe stanowiska. Znajdziemy tu fragmenty zbroi, sprzętu wojskowego, atrapy broni, a przy każdym punkcie dość szczegółowe informacje historyczne. My czytanie sobie odpuściliśmy, bo i tak byłyby to tylko urywki wiedzy historycznej, ale z ciekawością pospacerowaliśmy po labiryncie i przyjrzeliśmy się niektórym przedmiotom. Znów, podobnie jak w przypadku zamku, myślę, że w Parku Historycznym szału nie było, ale można tu zajrzeć, będąc w okolicy - szczególnie z dzieciakami. Mi chyba w całym tym wypadzie na Słowację najbardziej podobały się kasztanowce... i wino do obiadu, bo Małe Karpaty słynną z winnic ;).
0 Komentarze