Samolot podchodził do twardego, jak się okazało, lądowania, a ja przez okno przyglądałam się ośnieżonemu szczytowi. Widziałam w internecie komentarze, że przy ładnej pogodzie z Erywania można zobaczyć znajdujący się już po tureckiej stronie Ararat, więc wyobrażałam to sobie coś w stylu Tatr widocznych z Krakowa. Tymczasem Ararat kompletnie dominuje nad krajobrazem armeńskiej stolicy - nawet jeśli przysłaniają go chmury, to i tak część masywu jest dobrze widoczna z wielu punktów w mieście. Góra wydaje się zaczynać niemal za jego granicami, choć w linii prostej to trochę ponad 60 km. Przylatując do Erywania w sobotnie przedpołudnie, nie możemy nie mówić o szczęściu do pogody - Ararat jest świetnie widoczny także z lotniska. Do Armenii nie potrzebujemy wiz, ale i tak przyszło nam czekać z dobre pół godziny do kontroli paszportowej. W końcu z pieczątkami w paszportach przeszliśmy przez lotnisko, zatrzymując się jeszcze przy jednym ze stoisk oferujących lokalne karty SIM - za 20 GB internetu zapłaciliśmy 3.000 dramów (29 zł) i była to zdecydowanie lepsza oferta niż jakikolwiek znaleziony online eSIM. Mając już wszystko ogarnięte, wyszliśmy przed lotnisko, by zobaczyć właśnie uciekający nam autobus do miasta. Bus 201 kursuje co pół godziny, kosztuje ledwo 300 dramów (2,90 zł) i w 25 minut - jeśli nie ma korków - dowiedzie nas do centrum. O ile, oczywiście, nie ucieknie nam sprzed nosa ;).
Była 12:30 i nie widziało nam się czekanie pół godziny na kolejny autobus - to niby niedługo, ale nasz plan na Armenię był dość napięty i na samą stolicę mieliśmy przeznaczony tylko ten dzień. Im szybciej dotrzemy więc do Erywania, tym lepiej. A skoro mieliśmy już internet i armeński numer telefonu, to można i złapać taksówkę... byle nie z tych już czekających na lotnisku. W Erywaniu nie znajdziemy Bolta czy Ubera, ogromną popularnością cieszą się za to dwie inne firmy: miejscowe GG oraz nieco bardziej budżetowy, rosyjski Yandex. Apka GG pokazała mi cenę 2.600 dramów (25,15 zł) do wybranego miejsca, płatność tylko gotówką, więc zaakceptowałam i już 3 minuty później odebrałam telefon: to gdzie jesteś? Nieco rozczarowany faktem, że sobie z nami nie pogawari pan i tak próbował co nieco nas zagadywać łamanym angielskim - głównie o to, jak dowiedzieliśmy się o GG taxi i dlaczego ich wybraliśmy: bo wiecie, większość turystów z Rosji wybiera Yandex, to rosyjska firma... Tak, dokładnie dlatego wybraliśmy tę drugą ;). Dobrze wyszliśmy na tym, że uciekł nam autobus, bo taksówka zabrała nas na samo wzgórze Cicernakaberd, na które z dworca autobusowego musielibyśmy pewnie jeszcze z pół godziny wchodzić piechotą. Chciałam to nieco oddalone od centrum miejsce odwiedzić najpierw, zwłaszcza że muzeum czynne tylko do 17, a potem już na spokojnie można było spacerować po Erywaniu.
W 1965 roku przypadało pięćdziesięciolecie ludobójstwa Ormian, która to rocznica była w Armeńskiej SRR doniosłym wydarzeniem - w Erywaniu na ulice wyszły tłumy domagające się uznania przez Sowietów rzezi z 1915 roku za ludobójstwo. Przy silnej presji społecznej władze radzieckie wyraziły zgodę na postawienie pomnika upamiętniającego rzeź Ormian. I tak w 1967 roku na szczycie wzgórza Cicernakaberd otworzono Kompleks Pamięci Ludobójstwa Ormian, którego główne elementy stanowią wysoki na 44 m obelisk oraz otoczony potężną konstrukcją wieczny ogień. Miejsce stało się dla miejscowych symbolem, w Dzień Pamięci o Ludobójstwie (24 kwietnia) to właśnie tu zbierają się mieszkańcy Erywania i odbywają się tematyczne uroczystości. Wzgórze jest też ciekawym, choć zdecydowanie nie najlepszym w mieście punktem widokowym, zaś w 1995 roku na terenie kompleksu otwarto również muzeum.
Muzeum Ludobójstwa Ormian to ciekawe, choć przerażające miejsce - osobiście uważam jednak, że to punkt obowiązkowy podczas wizyty w Erywaniu. Wstęp jest bezpłatny, bo muzeum nie dąży do bycia atrakcją turystyczną, ale ma misję szerzenia wiedzy i dbania o pamięć o rzezi Ormian. Placówka jest świetnie przygotowana, wszystko można przeczytać po armeńsku, angielsku i rosyjsku. Wewnątrz proszono o nierobienie zdjęć, dlatego mam kadry tylko z początku i końca wystawy, a w środku wrzuciłam po prostu aparat do plecaka - zresztą obrazy, jakie można zobaczyć w Muzeum Ludobójstwa Ormian były często na tyle drastyczne, że i tak nie chciałabym ich utrwalać i do nich wracać... Żeby szczegółowo zapoznać się ze wszystkimi materiałami, trzeba by spędzić w środku pewnie ze 2 godziny - my przez część wystaw przeszliśmy szybciej, podsłuchując przewodniczkę chodzącą z anglojęzyczną grupą, zamiast wszystko czytać. Ale naprawdę warto było tu przyjść, mimo że potem czekał nas jeszcze prawie godzinny spacer ze wzgórza do centrum Erywania.
W końcu dotarliśmy do centrum - najpierw, oczywiście, na jakiś obiad z popularnym w Armenii winem z granatów na zakończenie posiłku ;). A potem można było rozpocząć zwiedzanie, kierując się przy okazji do hotelu, żeby zostawić rzeczy. Szybko dotarliśmy na plac Republiki, główny plac Erywania. W jego centrum znajdują się fontanny, które w sezonie wieczorową porą oferują pokazy świetlno-dźwiękowe. Rozważałam nawet wybranie się na taki pokaz, ale jednak pobudka po 3 rano na samolot zrobiła swoje - woleliśmy wrócić do hotelu i paść wcześniej spać ;). Plac Republiki otaczają monumentalne budowle, przede wszystkim słynne Muzeum Historii Armenii, kilka ministerstw, hotel Armenia Mariott i główny budynek rządu z otrzymanym z Moskwy zegarem... Pamiątka z czasów, gdy plac Republiki był jeszcze placem Lenina.
Plac Republiki to dobry przykład projektów architekta Aleksandra Tamaniana, choć tak naprawdę cały Erywań można by uznać za jego projekt. W latach dwudziestych XX wieku architekt zaplanował budowę armeńskiej stolicy i choć nie cały jego plan się dało zrealizować (w grę w końcu wchodziły pieniądze i polityka, a potem wybuchła wojna), to za współczesny wygląd Erywania odpowiada właśnie Tamanian. Można by oczywiście zapytać, skąd taka potrzeba przebudowy w latach dwudziestych? Cóż, jeśli wierzyć Wikipedii, na początku minionego wieku Erywań liczył sobie niespełna 30.000 mieszkańców - ot, niewielka miejscowość, która dopiero co uzyskała prawa miejskie. A potem Turcy rozpoczęli ludobójstwo i mnóstwo Ormian uciekło na teren współczesnej Armenii, trzeba było ich gdzieś pomieścić. Władze radzieckie podjęły więc decyzję, by zmienić Erywań w stolicę regionu - zniszczono historyczną zabudowę, a powstała nowoczesna... zdecydowanie bardziej sowiecka niż kaukaska. Jak wspominała nam przewodniczka w jednym z klasztorów: Erywań może pomarzyć o historycznej starówce w kaukaskim stylu, z jakich słyną Tbilisi i Baku - tu można pospacerować po XX-wiecznym centrum z licznymi pozostałościami po ZSRS... dobrze, że chociaż pomnik Lenina wyleciał z obecnego placu Republiki.
Idąc z placu Republiki do naszego hotelu, musieliśmy przejść przez słynny targ Vernissage. Bazar funkcjonuje tu już od lat osiemdziesiątych i jest najlepszym miejscem na kupno pamiątek w Erywaniu, na czym się trochę przejechaliśmy ;). Idąc przez Vernissage, przyglądałam się ofercie - są tu zarówno rękodzieła, jak i masowo produkowane pamiątki. Wszystko bezcenne, o cenę trzeba zapytać (najlepiej po rosyjsku), choć podobno Ormianie targować się nie lubią - albo akceptujesz, albo cześć. Parę drobiazgów mi wpadło w oko, ale nic jeszcze nie kupowałam - ledwo co przylecieliśmy, dopiero szliśmy do hotelu, zrzucić trochę ciężaru z pleców, no i ja zazwyczaj lubię się rozejrzeć za pamiątkami w różnych miejscach, zanim zdecyduję się na zakup. W Erywaniu innych miejsc potem nie widziałam, nie natrafiłam na żaden sklepik z pamiątkami ani nic w tym stylu. A za każdym razem, gdy potem przechodziliśmy koło Vernissage, był już wieczór i stoiska były zamknięte... Magnes, który mi się potem ukruszył w plecaku, kupiłam - zapewne za sporo wyższą cenę - na bazarze pod jednym z turystycznych klasztorów.
Ledwo pół kilometra od targu znajduje się katedra św. Grzegorza Oświeciciela, założyciela kościoła ormiańskiego. To współczesna świątynia, zbudowana w latach 1997-2001, więc nie ma co tu oczekiwać historycznych ciekawostek - w tym celu lepiej się wybrać na tour de klasztory za miasto ;). Katedra jest jednak spora i swoimi rozmiarami też może wywierać wrażenie. Przy okazji erywańskich świątyń - jedyne miejsce, które chciałam, a którego nie udało się odwiedzić, to Błękitny Meczet z XVIII wieku. Patrząc po zdjęciach, to dużo piękniejsza świątynia od ormiańskiej katedry - nie zawitaliśmy tam pierwszego dnia, a w kolejne wracaliśmy do stolicy na tyle późno, że meczet już zamykano.
Przyznam, że Erywań nie wywarł na nas najlepszego pierwszego wrażenia. Po zostawieniu rzeczy w hotelu przeszliśmy się jeszcze na plac Charlesa Aznavoura (francuskiego piosenkarza ormiańskiego pochodzenia) i już podczas tego spaceru zatęskniłam za tradycyjnymi starówkami. W Erywaniu właściwie całe centrum jest udostępnione dla ruchu samochodowego, a gdy dodamy do tego brak historycznej zabudowy, chyba łatwo zrozumieć, dlaczego centrum stolicy to nie jest idealne miejsce na spacery :). Za to sam plac Charlesa Aznavoura przypadł nam do gustu - pośrodku znajduje się zdobiona figurami fontanna, obok ogromny pająk, a za nim kino Moskwa. Zaś dosłownie 2 minuty spaceru od placu znaleźliśmy bar Phoenīx z naprawdę dobrymi drinkami, który bardzo polecam ;).
Jak na jeden dzień z pobudką w środku nocy i rozpoczęciem zwiedzania wczesnym popołudniem tyle musiało nam wystarczyć. Nie znaczy to jednak, że tylko tyle ma do zaoferowania centrum Erywania ;). Skoro na wypady za miasto ruszaliśmy spod słynnych Kaskad, tę część stolicy mogłam zostawić na kolejne dni. I tak już następnego ranka przeszliśmy opustoszałą o tej porze Northern Avenue - turystycznym i handlowym deptakiem, który w późniejszych godzinach przyciąga tłumy odwiedzających. Krótki spacer i ukazał się nam potężny budynek z lat trzydziestych ubiegłego wieku: Narodowa Opera Armeńska i Teatr Baletu. Plac przed operą nosi nazwę placu Wolności i obok placu Republiki stanowi jeden z najważniejszych punktów w mieście. Przed budynkiem stoi pomnik ormiańskiego poety Howhannesa Tumaniana.
A kawałek za operą - jak już przekroczymy spore skrzyżowanie - wznosi się miejscówka, którą oboje zgodnie uznaliśmy za erywański numer 1: Kaskady. Wstępu na teren kompleksu strzeże spory posąg Aleksandra Tamaniana, bo - bez większego zaskoczenia - projekt tego miejsca też wyszedł od słynnego architekta, jakkolwiek nie dożył on rozpoczęcia prac. Teoretycznie budowa Kaskad rozpoczęła się w latach siedemdziesiątych, aczkolwiek później wciąż ją przerywano, naprawiano zniszczone elementy, a tak porządnie wszystko ogarnięto dopiero na początku XXI wieku - na górze wciąż można znaleźć duże części rozpoczętej i niedokończonej budowy. Kiedyś myślano, by otworzyć tam muzeum, podobno są też plany, by konstrukcja sięgała aż do Parku Zwycięstwa, ale tego to nie wiadomo, czy chociaż my dożyjemy... ;) Bądź co bądź Kaskady zaczynają się od fajnie urządzonego parku rzeźb, wśród których można znaleźć chociażby charakterystyczne posągi kolumbijskiego rzeźbiarza Fernanda Botera.
Kiedy w 1971 roku rozpoczęto budowę Kaskad, za ich końcowy projekt odpowiadał architekt Jim Torosyan, a ten nieco pozmieniał pierwotną wizję Tamaniana. Przede wszystkim dążył do tego, by kompleks stanowił centrum kulturalne i to się udało - Kaskady są dziś galerią sztuki, noszącą imię Cafesijana (Gerard Cafesjian to amerykański biznesmen ormiańskiego pochodzenia, którego donacje w dużej mierze przyczyniły się do wznowienia prac i otworzenia kompleksu w 2009 roku). Kaskady obejmują prawie 600 schodów, 5 tarasów, a całość ma 50 m szerokości i 302 m wysokości. Wszędzie pełno fontann, roślin i rzeźb, a im wyżej wchodzimy, tym coraz lepsze widoki na Erywań mamy. Dla tych, którym nie chce się tyle wchodzić, są też ruchome schody w środku kompleksu ;)
Tam, gdzie kończą się Kaskady, jest trochę terenów zielonych pełnych rozpoczętej budowy - tam miało powstać muzeum. Jeśli jednak zdecydujemy się obejść naokoło to miejsce, dojdziemy do kolejnych schodów, którymi można wejść na taras widokowy. I zdecydowanie warto tam podejść, bo to chyba najlepszy punkt widokowy na Erywań. Całe miasto mieliśmy u swoich stóp, nad nim pięknie górował Ararat, a jak spojrzeliśmy w lewo, zobaczyliśmy diabelski młyn i ogromny posąg Matki Armenii w Parku Zwycięstwa. Pewnie mając więcej czasu na zwiedzanie stolicy, podeszlibyśmy i do tego parku, ale... trafiliśmy na jedno z największych świąt Erywania, woleliśmy więc zejść na dół i świętować. Bo gdy stanęliśmy przed wyborem degustacji lokalnych win czy włażenia na kolejne wzgórze... przepraszamy, Matko Armenio, nie dałaś rady wygrać tej konkurencji ;). Ale o tym później!
Bo jeszcze - fakt, że znów jeszcze innego wieczoru - udało nam się odwiedzić kolejną erywańską perełkę. Był to kościół Katoghike pochodzący z ok. XII / XIII wieku - najstarsza świątynia i jeden z najstarszych zabytków armeńskiej stolicy. Kościółek cudem przetrwał trzęsienie ziemi (1679 r.) i został wkomponowany w powstałą z końcem XVII wieku bazylikę maryjną. Bazylikę postanowili zburzyć w latach trzydziestych minionego wieku Sowieci i ku powszechnemu zdziwieniu podczas burzenia odkryli wewnątrz dużego mniejszy i starszy kościół - a tego Ormianie już nie pozwolili zniszczyć. Już w XXI wieku obok zabytku postawiono drugą, większą świątynię p.w. św. Anny - i tak naprawdę to do niej weszłam najpierw, nie wiedząc, jaką perełkę mam obok. Na szczęście podeszłam i do tablicy informacyjnej, a gdy zaczęłam czytać, natychmiast uznałam, że muszę jeszcze zajrzeć do niewielkiego budyneczku obok, który początkowo omyłkowo wzięłam za kaplicę...
Tyle udało nam się zobaczyć w Erywaniu przez ten krótki czas, jaki przeznaczyliśmy na to miasto. Mając dodatkowy dzień, na pewno skierowałabym się do Błękitnego Meczetu, zajrzałabym do Matenadaranu, by obejrzeć historyczne manuskrypty, pospacerowałabym po Parku Zwycięstwa i pewnie wyszukałabym jeszcze trochę innych atrakcji. Oczywiście, zakładając, że tego dodatkowego dnia nie spożytkowałabym na kolejny wypad za miasto ;). Bo nas w Armenii Erywań kusił akurat najmniej - zdecydowaliśmy się na zwiedzanie po prostu dlatego, że to właśnie tu przylecieliśmy i nocowaliśmy, to aż głupio byłoby się nie rozejrzeć ;). Ale gdy odkryliśmy, że przez tych kilka dni w stolicy odbywa się międzynarodowy festiwal wina: Yerevan Wine Days - nawet się nie zastanawialiśmy. Co zwiedziliśmy, to zwiedziliśmy, a festiwal też ciągnął. Odbywał się on na kilku ulicach tuż obok Kaskad - sam wstęp był darmowy, ale żeby testować wina, trzeba było kupić festiwalowy kieliszek za 4000 dramów (38,40 zł). Wiedząc, że do samolotu go ze sobą nie weźmiemy, kupiliśmy jeden i degustowaliśmy na spółkę - do tego za 3000 dramów (28,80 zł) kupowało się zestaw 12 kuponów, którymi płaciło się na stoiskach. Za łyk wina do spróbowania trzeba było oddać 1 kupon, a za cały kieliszek od 2 kuponów w górę. Tu już wszystko zależało od rodzaju wina, producenta, rocznika, itp., itd... Armeńskie wina są genialne, do tego na Kaukazie robią świetne wina owocowe (bo testowaliśmy nie tylko te z Armenii, ale i fajne gruzińskie): z granatów, wiśni, malin, jagód, pomarańczy... Czasem można trafić na inne rozrywki niż zwiedzanie ;)
0 Komentarze