Advertisement

Main Ad

Spacerem po Valletcie

Malta Valletta
Malta była wyborem na urodzinowy weekend M., z pełną świadomością, że w jeden weekend wiele nie zobaczymy. Zwłaszcza, gdy lipcowe upały uniemożliwiają intensywne zwiedzanie i zachęcają bardziej do kąpieli w morzu... ;) Dlatego jednego dnia postanowiliśmy popłynąć na Blue Lagoon, a drugiego pospacerować po Valletcie. Na spokojnie, z odpowiednią ilością czasu na siedzenie w jacuzzi (polecam Avalon Boutique Hotel z jacuzzi na tarasie z widokiem :) ), dobre jedzonko i drinki. A i tak całkiem sporo się udało zobaczyć, bo maltańska stolica jest mocno kompaktowa.
Nasz hotel był położony niedaleko dolnych ogrodów Barrakka, więc to od tego miejsca zaczęliśmy zwiedzanie Valletty. Ten niewielki park znajduje się na tarasie, zapewniającym fajny widok nie tylko na tę część wybrzeża stolicy, ale też na położone dalej miasteczko Kalkara i fort Rikasoli. W centrum ogrodów stoi - wzorowany na starożytnej świątyni - monument Alexandra Balla (pierwszego cywilnego komisarza Malty), zbudowany na początku XIX wieku. Na specjalnym podeście, do którego nie mogliśmy podejść ze względu na prace remontowe, znajdziemy pomnik leżącego żołnierza, upamiętniający poległych w II wojnie światowej.
Jako że to był wypad urodzinowy M. a nie mój, więc nie było takiego standardowego tour de kościoły, ale nie znaczy to, że do żadnej świątyni nie weszliśmy... Po prostu było tego mniej niż zazwyczaj ;). I M. nawet nie protestował, bo łudził się, że w kościelnych murach będzie chłodniej niż na dworze - jednak ta różnica temperatur nie była jakoś wybitnie odczuwalna. Wchodząc po stromych schodkach do góry (Valletta jest mocno nierówna, spacerując po mieście można to odczuć w łydkach ;) ), omal nie minęliśmy kościoła franciszkańskiego (Knisja ta' Ġieżu). Świątynię zbudowano pod koniec XVI wieku i choć barokowe wnętrze przyciąga wzrok, to miejsce to słynie głównie z tzw. tragedii karnawałowej z 1823 roku. Podczas karnawału franciszkanie wydawali chleb głodującym, ludzie się przepychali, napierali, wybuchła panika i szacuje się, że zginęło ok. 100 nastoletnich chłopców, głównie w wyniku uduszenia i zadeptania...
Spacerując dalej po mieście, dotarliśmy na główny plac, który mogliśmy zobaczyć już poprzedniego wieczoru, bo tuż poniżej znajduje się terminal autobusowy. Jednak dopiero za dnia dało się normalnie rozejrzeć :). Dominują tu dwa budynki: barokowy Zajazd Kastylijski z XVIII wieku oraz XVI-wieczna twierdza, w której dziś znajduje się Spazju Kreattiv - sztuka nas nieszczególnie interesuje, więc do środka nie zaglądaliśmy. Nie da się jednak nie zwrócić uwagi na charakterystyczne, czerwone drzewo przed dawną twierdzą, które Google rozpoznaje jako płomień Afryki
Zbliżała się 12, a my akurat byliśmy tuż obok górnych ogrodów Barrakka, nie pozostało nam więc nic innego niż podążyć za tłumem ;). To nie tylko niewielki park zapewniający trochę cienia oraz świetny punkt widokowy na okolicę. Jedną z największych atrakcji tego miejsca jest salwa z armat na dolnym tarasie odbywająca się o 12 i 16. Za darmo można popatrzeć z góry, wstęp na poziom z armatami kosztuje bodajże 3 € i przed wystrzałem można posłuchać krótkiego wprowadzenia do tematu. My zdecydowaliśmy się na patrzenie z góry - jak i większość turystów, więc trzeba liczyć się z tym, że już na parę minut przed 12 ciężko się dopchać do miejsca, z którego cokolwiek widać ;).
Wierząc, że przed upałem da się schować w kościele, skierowaliśmy się do najsłynniejszej świątyni Valletty: konkatedry św. Jana. I nie wiem, jak to się stało, ale nie zrobiłam jej żadnego zdjęcia z zewnątrz - chyba ciągle myślałam, że z innej strony złapię lepszy kadr i w końcu nie złapałam żadnego... Za to w środku sporo się napstrykałam ;). Wstęp do katedry jest płatny, kosztuje 15€ - cenią się, ale uważam, że do środka warto wejść i tak, bo wnętrze świątyni jest po prostu przepiękne. Nawet jeśli mimo wszechobecnych wentylatorów w środku też jest dość ciepło... ;)
Zakon Maltański zbudował tę wyjątkową świątynię w latach siedemdziesiątych XVI wieku, a za projekt odpowiadał będący członkiem zakonu maltański architekt Girolamo Cassar. Choć warto wspomnieć, że w tamtych czasach wnętrze katedry było dużo skromniejsze - dopiero w drugiej połowie XVII wieku przebudowano wnętrze w stylu barokowym i dziś to jedna z najpiękniejszych barokowych świątyń w Europie, jakie miałam okazję oglądać. W poprzedniej dekadzie miały miejsce spore prace renowacyjne, dobrze więc było trafić tutaj i zobaczyć już odrestaurowaną katedrę :). 
Zwiedzając świątynię, koniecznie trzeba zajrzeć do kaplic i innych bocznych pomieszczeń, bo znajdziemy tam sporo ciekawostek. Od (dość prostej w porównaniu z resztą kościoła) zakrystii, przez krypty z sarkofagami wielkich mistrzów zakonu aż po - jedyne porządnie klimatyzowane - pomieszczenie z historycznymi mapami Valletty. Jednak największą atrakcją katedry, naturalnie poza samą piękną architekturą, są zgromadzone tu obrazy Caravaggia, jako że ten słynny mediolański malarz przez jakiś czas mieszkał i tworzył na Malcie. W katedrze można zobaczyć takie znane obrazy jak Ścięcie św. Jana Chrzciciela (obok fajnie zrobionego multimedialnego pomieszczenia, gdzie skupiono się na różnych szczegółach obrazu) czy Święty Hieronim.
Idąc prosto od katedry do bramy miejskiej (Bieb il-Belt), miniemy plac Wolności z charakterystycznymi ruinami - choć kolumny te przywodzą na myśl raczej starożytne budowle, są to jednak pozostałości XIX-wiecznej opery, zbombardowanej podczas II wojny światowej. Obok znajdziemy budynek maltańskiego parlamentu, a tuż za bramą i potężnymi murami stoi fontanna Trytona. W środku dnia nie dało się tu jednak długo wytrzymać, brakowało cienia i człowiek miał wrażenie, że stoi na rozgrzanej patelni... Natychmiast więc weszliśmy do pobliskiej (i klimatyzowanej ;) ) informacji turystycznej, by wziąć darmowe mapki i wyznaczyć sobie kolejne cele do zwiedzania tego dnia.
A miejsce, które najbardziej chciałam zobaczyć (poza katedrą, naturalnie), znajdowało się przy tym samym deptaku co plac Wolności i wspomniana świątynia. W końcu być na Malcie i nie zobaczyć Pałacu Wielkich Mistrzów...? No, nie godzi się ;). Choć naprawdę potężną twierdzę joannici to mieli na Rodos i tamtejszy Pałac Wielkich Mistrzów wywarł na mnie większe wrażenie. Zakon maltański przeniósł się z Rodos na Maltę w pierwszej połowie XVI wieku, a kilkadziesiąt lat później - po założeniu Vallletty - rozpoczęła się budowa nowego pałacu. Nie dość więc, że ten pałac jest nowszy od tego na Rodos, to jeszcze widać na nim ślady późniejszych prac - jak chociażby za czasów brytyjskiego protektoratu czy w wyniku zniszczeń z II wojny światowej.
Ale choć nie spodziewałam się tu takich cudów jak na greckiej wyspie (stare miasto w Rodos to dla mnie wciąż jedna z największych perełek Grecji), i tak zdecydowałam się na wizytę w Pałacu Wielkich Mistrzów. Bilet wstępu dla osoby dorosłej kosztuje 12 €, a w schowku koło wejścia trzeba zostawić rzeczy - na zwiedzanie wyruszyliśmy tylko z aparatem przewieszonym przez ramię i małą butelką wody, na którą szybko zaczęła narzekać pani z obsługi. Schowaj do kieszeni albo odnieś do schowka - szczerze, to w takim upalnym miejscu jak Malta, uznałam to już za paranoję, zwłaszcza że piliśmy tylko na korytarzu lub dziedzińcu, z dala od cennych przedmiotów, a nie w komnatach czy na wystawach... Przejście przez pałac zajęło nam jakąś godzinę - pomieszczenia są piękne, ale niewiele jest tu wystaw, na których spędziłoby się więcej czasu. Dłużej warto się jednak zatrzymać w zbrojowni, gdzie wystawiono część dawnego zakonnego arsenału, a kolekcję mają naprawdę ogromną.
Obok konkatedry św. Jana w Valletcie znajduje się jeszcze jedna katedra - anglikańska, św. Pawła. Podobno jej budowę zleciła sama brytyjska królowa Adelajda, która odwiedziła Maltę i ze zdumieniem odkryła, że w brytyjskim protektoracie brakuje anglikańskiej świątyni. Katedra powstała na przełomie lat trzydziestych i czterdziestych XIX wieku, no i jest zdecydowanie prostsza w architekturze i wystroju wnętrza niż jej rzymskokatolicka odpowiedniczka. Wstęp tutaj też jest odpowiednio tańszy, ledwo 2 €. Świątynia nie wywarła na mnie szczególnego wrażenia, ale była to ciekawostka warta odwiedzenia, skoro i tak spacerowaliśmy po okolicy.
Były to jedyne zabytki, które zwiedziliśmy wewnątrz w Valletcie, co nie znaczy, że tylko do nich ograniczyło się nasze zwiedzanie stolicy. Z przyjemnością spacerowaliśmy po mieście późniejszym popołudniem i wieczorową porą, kiedy upał trochę zelżał. Cała zabudowa Valletty bardzo wpadła mi w oko, szczególnie te kolorowe, zabudowane balkony i wciąż ukryte gdzieniegdzie czerwone budki telefoniczne. No i liczne schody i uliczki biegnące góra-dół oraz wybrzeże z widokiem na pięknie błękitną wodę. Valletta ma swój urok (zresztą M. podobała się bardziej niż odwiedzona trzy tygodnie później Florencja, a to przecież klasyka gatunku ;) ) i będąc na Malcie, warto poświęcić choć jeden dzień na jej stolicę. A myślę, że i więcej czasu bym się tu nie nudziła...

Prześlij komentarz

0 Komentarze