Advertisement

Main Ad

Hohenschwangau i Füssen, czyli jesienna Bawaria

Niemcy, Bawaria, jesień
Już drugi rok z rzędu M. zorganizował wyjazd na moje urodziny do Niemiec, a ja kolejny raz nie mogłam przestać się zachwycać tym krajem, który pod wieloma względami wydaje mi się bardzo turystycznie niedoceniany. W ubiegłym roku celem podróży był średniowieczny Rothenburg ob der Tauber, w tym M. postawił na Bawarię z XIX-wiecznymi zamkami, pięknymi kościołami i górami w tle. A że byliśmy tam w połowie października, wszystko tonęło w najpiękniejszych jesiennych kolorach. Niestety, temperatury przy tym były już mocno listopadowe i momentami żałowałam, że nie wzięłam ubrań zimowych, no ale... Udało się potem rozgrzać, a co zobaczyłam, to moje! Zresztą widoki były takie, że już w drodze wyciągnęłam aparat i robiłam zdjęcia przez okno...
Sobotę rozpoczęliśmy w Hohenschwangau nad jeziorem Alpejskim, czyli Alpsee. Jako że pobliski Neuschwanstein należy do najpopularniejszych i najczęściej odwiedzanych atrakcji Niemiec, okoliczne parkingi wywindowały ceny w kosmos, bo turystów i tak nie brakuje. Najkrótszy czas parkowania to 6 godzin, za które trzeba zapłacić 12 €, opłata dobowa wynosi zaś 16 €. Biorąc pod uwagę, że większość osób zatrzymuje się tu na 2-3 godziny, te minimum 12 € opłaty to naprawdę przegięcie, ale co zrobić... Zatrzymaliśmy się na P4, pod Muzeum Królów Bawarskich, którego jednak nie mieliśmy w planach. Zaczęliśmy od spaceru nad Alpsee, w którym pięknie odbijały się góry i okryte jesiennymi barwami drzewa.
W tej okolicy byłam z rodzicami 5 lat temu (i wtedy parking za cały dzień kosztował 8 €, więc ceny poszły o 100% do góry przez ten czas...) i z tamtego wyjazdu napisałam post pt. Baśniowe zamki w Bawarii. Nie będę więc powtarzać się z informacjami - przeczytacie tam trochę o historii zamków Neuschwanstein i Hohenschwangau oraz o popularnym punkcie widokowym Marienbrücke. Wtedy jednak niczego tu nie zwiedzaliśmy w środku, tylko podjechaliśmy do Bawarii, podróżując po austriackim Tyrolu - do granicy z Austrią mamy stąd niecałe 5 km. Tej jesieni plan był inny, a zwiedzanie słynnego Neuschwansteinu było jego częścią... z której nic nie wyszło. Tak, spodziewaliśmy się, że jest to popularna atrakcja i nawet poza sezonem dobrze kupić bilety z wyprzedzeniem. Nie spodziewaliśmy się jednak, że będą już kompletnie wyprzedane na miesiąc wcześniej - nie tylko na oficjalnej stronie, ale też u pośredników w stylu Get Your Guide. Jeśli tak to wygląda w połowie października, to z jakim wyprzedzeniem trzeba bilety kupować latem?
Na szczęście tak trudno nie było z zamkiem Hohenschwangau - tutaj bez problemu udało się dostać bilety nawet z jednodniowym wyprzedzeniem. Co ciekawe, bilet wstępu do Hohenschwangau kosztuje 23,50 €, a do Neuschwansteinu 21 € (w obu przypadkach jest dodatkowe 2,50 € opłaty za rezerwację online) - osobiście spodziewałabym się, że ten popularniejszy zamek będzie jednak droższy... Zwiedzanie trwa niecałą godzinę i co kilka/kilkanaście minut wpuszczane są kolejne grupy - na przemian po niemiecku, angielsku i z audioprzewodnikiem. W efekcie wygląda to tak, że przewodnik zwięźle opowiada przez kilka minut o jednym pomieszczeniu i jak widzi, że kolejna sala się zwolniła, to przechodzi z grupą dalej, a do zwolnionej przez niego sali wchodzi od razu następna grupa. I znów, wolę sobie tego nie wyobrażać w sezonie, jeśli w październiku już wyglądało to w ten sposób. W Hohenschwangau jest całkowity zakaz robienia zdjęć, więc wnętrz wam nie pokażę, ale musicie mi uwierzyć na słowo - zamek urządzono z rozmachem i na bogato, a w środku wciąż zachowało się jego oryginalne wyposażenie.
Jedyne zdjęcie, jakie pozwolono zrobić w Hohenschwangau, to widok przez okno na jezioro i góry - oczywiście skorzystałam z tej możliwości, ale nie powiem, żeby szczególnie oddało ono to, co mogłam oglądać w komnatach zamkowych ;). W ogóle wzgórze zamkowe stanowi fajny punkt widokowy na okolicę z górami i jeziorami oraz widocznym w oddali kościółkiem św. Kolomana. Jeśli zaś szukacie dobrych kadrów, by ująć same zamki, to najlepiej podejść na:
- most Marienbrücke, żeby zobaczyć Neuschwanstein
- punkt widokowy na ścieżce prowadzącej z mostu do Neuschwanstein, już niemal przy samym zamku, żeby zobaczyć Hohenschwangau i dwa pobliskie jeziora.
Gdy wyjeżdżaliśmy z Hohenschwangau, zatrzymaliśmy się przy wspomnianym już kościele św. Kolomana. Miałam go już w planach rano, ale wtedy wszystko tonęło w takiej mgle, że ledwo mogłam objąć wzrokiem cały kościółek - poza nim nie było nic widać. Stwierdziłam, że nie ma co nawet wysiadać z samochodu, wrócimy tu, gdy opadnie mgła. Świątyni i tak zwiedzać nie mogliśmy, bo w połowie października zostaje zamknięta i otwierają ją ponownie wiosną, no a my spóźniliśmy się tu o te kilka dni i przyjechaliśmy poza sezonem...  Św. Koloman to barokowy kościół z XVII wieku, którego głównym atutem jest jego położenie. Nie musiałam wchodzić do środka, ale musiałam tu przyjechać o takiej porze, gdy mgła nie otaczała wszystkiego. I wtedy mogłam liczyć na takie widoki... :)
Popołudnie zaś spędziliśmy w pobliskim Füssen, zabytkowym miasteczku położonym nad rzeką Lech - jego obrzeża sięgają też Forggensee, ale my trzymaliśmy się tylko historycznego centrum, więc do zbiornika wodnego nie podeszliśmy. Zresztą już jadąc do Füssen zachwyciłam się widokiem położonego w cieniu gór miasteczka, ale nie było się jak po drodze zatrzymać na zdjęcia... Jako że dotarliśmy na miejsce w sobotnie popołudnie, załapaliśmy się już na darmowe parkowanie na ulicach i nawet udało nam się znaleźć miejsce parkingowe w fajnej lokalizacji. Najpierw wybraliśmy się na obiad (nie polecam jednak Beim Olivenbauer - przynajmniej pod kątem jedzenia, bo piwo mieli dobre), a dopiero potem na spacer po mieście. Powoli zaczynało się już ściemniać, ale też nie mieliśmy w planach zwiedzania żadnych muzeów czy innych wnętrz, chcieliśmy po prostu zobaczyć stare miasto w Füssen :).
Füssen to miasto z 2000-letnią, sięgającą czasów rzymskich historią. Tamta osada obronna została opuszczona w V wieku, a w trzysta lat później założono tu klasztor benedyktynów, wokół którego rozwinęło się średniowieczne miasto. Złote czasy dla Füssen to wiek XV, kiedy częstym gościem w mieście bywał sam cesarz - niestety, ciężko było odzyskać to wszystko po wojnie trzydziestoletniej, która przetoczyła się i przez te okolice... Na początku XIX wieku miasteczko przeszło pod władzę Bawarii i raczej nie wyszło na tym źle, jako że wkrótce potem Maksymilian II Bawarski postanowił kupić ruiny pobliskiego zamku Hohenschwangau i odbudować go, następnie jego syn zbudował obok Neuschwanstein... Owszem, Füssen ma swoją historię i własne zabytki, ale nie okłamujmy się, ilu z odwiedzających miasteczko turystów by tu zawitało, gdyby nie było obok tych zamków? Bo my raczej nie, chyba że gdzieś przejazdem ;).
Klasztor, który dał początek średniowiecznemu Füssen poświęcony jest św. Magnusowi (St. Mang), który według legendy ufundował tutaj w połowie VIII wieku kościół. Jednak budynki, które można oglądać dzisiaj są zdecydowanie nowsze - barokowy klasztor wybudowano na przełomie XVII i XVIII wieku. Sam kościół wzorowany był na bazylice św. Justyny w Padwie i - jak widzę po internetowych zdjęciach - to przykład ładnego, ale nie powalającego szczególnie baroku ;). O tej porze nie nastawiałam się już na zwiedzanie świątyni, więc zdziwiona byłam, że jest jeszcze otwarta... okazało się, że trwało nabożeństwo, więc zwiedzanie sobie odpuściłam i skierowaliśmy się na wzgórze zamkowe.
Naturalnie zwiedzania zamku też już nie mieliśmy w planach, bo zamykano o 17, ale wciąż można było wejść na dziedziniec zamkowy i przyjrzeć się samej budowli. A ta robi spore wrażenie i warto zajrzeć choć na dziedziniec - wieczorem miało to nawet tę zaletę, że byliśmy tu sami :). Wysoki zamek (Hohes Schloss Füssen) został zbudowany w późnym średniowieczu i pełnił funkcję letniej rezydencji biskupów Augsburga, przechodząc na przestrzeni wieków liczne renowacje, no i pełniąc też różne funkcje, np. szpitalną. Dziś w środku znajduje się galeria sztuki, więc nie powiem, żeby zwiedzanie mnie szczególnie kusiło, nawet gdybyśmy zajrzeli tu wcześniej - bilet wstępu kosztuje 6 €. Choć nie zaprzeczę, na wieżę widokową pewnie weszłabym z przyjemnością ;).
Po zejściu ze wzgórza zamkowego odbiliśmy w kierunku rzeki, zaglądając najpierw na dziedziniec klasztoru św. Magnusa. Niestety, o tej porze wystawy w dawnym klasztorze były już zamknięte, a szkoda, bo to akurat z przyjemnością bym zwiedziła. W budynkach klasztornym obecnie mieści się ratusz oraz muzeum miejskie - patrząc po zdjęciach, warto tu zajrzeć przede wszystkim dla biblioteki oraz samego wystroju wnętrz. Już samo zerknięcie na tę oświetloną część nad wejściem pozwoliło sobie wyobrazić, jak pięknie wszystko musiało być ozdobione w środku. Kawałek dalej minęliśmy pięknie malowany, niewielki kościółek Św. Ducha - znów, szkoda, że tylko z zewnątrz miałam okazję zobaczyć, bo to też barokowa perełka...
Podeszliśmy na Lechbrücke - z mostu widać kolorowe domki stojące nad brzegiem rzeki, klasztor franciszkanów z kościołem św. Szczepana, a w tle nad tym wszystkim Alpy. Jesienią to wszystko miało swój dodatkowy urok, bo drzewa nabrały już odpowiednich kolorów, nawet jeśli o tej porze nie za bardzo można się było nimi zachwycać ;). Właśnie przez szybko zapadającą ciemność nie przechodziliśmy już na drugi brzeg rzeki, tylko zawróciliśmy na moście. Jednak w świetle dnia na pewno poszłabym dalej - można podejść nieco do góry ścieżką i objąć w jednym kadrze klasztor św. Magnusa i zamek.
Jeszcze trochę pospacerowaliśmy po Füssen, by w końcu spakować się z powrotem do samochodu i ruszyć do Schongau, gdzie nocowaliśmy. Przyznam szczerze, że miasteczko bardzo mi wpadło w oko i chciałabym tu jeszcze kiedyś wrócić, bardziej za dnia, żeby móc i zajrzeć do wnętrz :). Füssen ma swój klimat, pięknie odrestaurowane stare miasto i najważniejsze zabytki, a do tego jest naprawdę dobrze położone, więc punkty widokowe pozwalające objąć wzrokiem Altstadt z zamkiem i klasztorem, rzekę oraz góry, to na pewno miejsca obowiązkowe. A Bawaria jesienią to już w ogóle świetny pomysł... :)

Prześlij komentarz

0 Komentarze