Ledwo wiedliśmy do samochodu na lotnisku w Da Nang, a już kierowca Graba (wietnamski odpowiednik Ubera) zaczął nas wypytywać o plany na najbliższe dni. Wystarczyło, że wspomniałam, że chcemy zostawić rzeczy w hotelu i ruszyć do pobliskiego Hoi An, by od razu zaproponował swoje usługi. Za 250 tys. dongów (34,05 zł) w jedną stronę, przez appkę nie zejdziecie poniżej 300! - zerknęłam do aplikacji Graba i faktycznie, pokazywała mi ceny o około 100 tys. wyższe. Zresztą w moich notatkach, zrobionych po wcześniejszym researchu, miałam zapisaną wzmiankę: Grab w jedną stronę kosztuje 250-440 tys., czyli oferta pana kierowcy była faktycznie w tej dolnej granicy. Nie było co się dłużej zastanawiać, tylko dogadaliśmy się z gościem, żeby poczekał parę chwil przed hotelem i wkrótce - już z dużo mniejszym bagażem - ruszyliśmy w kierunku Hoi An. Z Da Nang to niecałe 30 km, czyli jakieś 45 minut jazdy, a taksówki są faktycznie najpopularniejszym środkiem transportu między miastami.
Na teren zabytkowego starego miasta, od 1999 roku wpisanego na listę UNESCO, kierowca wjechać nie mógł. Zostawił nas więc najbliżej, jak się dało, czyli przed świątynią Chùa Pháp Bảo i polecił napisać do niego na Whatsappie na godzinę przed planowaną porą powrotu do Da Nang - w obie strony transport poszedł sprawnie i bez problemów, więc fajnie tu trafiliśmy i oszczędziliśmy, nie korzystając z appki :). Parę kroków dalej znajduje się charakterystyczna brama do zniszczonej już świątyni Ba Mu, przed którą urządzono prostokątny staw, w którym odbija się budowla - fajnie to wyglądało i zatrzymaliśmy się tu na sesję zdjęciową... Ale tylko na chwilę, bo zwiedzanie głównej części Hoi An czekało! ;)
Hoi An, jak i całe okolice Da Nang, długo były pod znakiem zapytania na mojej liście. Położone u ujścia rzeki Thu Bồn miasteczko regularnie doświadcza powodzi, a listopad to niestety wciąż pora deszczowa. Wystarczyło mi przeczytać parę komentarzy w stylu warto skontaktować się z hotelem zawczasu, czy nie znajduje się on pod wodą, no i mieć przy sobie bagaż, który łatwo przewieźć łódką, bym stwierdziła, że na nocleg to jednak zatrzymamy się w Da Nang. Jednak regularne powodzie to jedno, a rekordowa katastrofa - drugie. Z końcem października zaś region ten został dotknięty tajfunem, rekordowymi opadami, a co za tym idzie naprawdę masakryczną powodzią. Na przełomie października i listopada woda zaczęła powoli opadać, a mieszkańcy natychmiast zabrali się za sprzątanie. Porównując do tego, co miałam okazję obserwować w Europie, wyobrażałam sobie, że po takiej katastrofie przyjdzie mi odpuścić Hoi An w połowie listopada, bo przecież nie da się tak szybko wszystkiego ogarnąć... Wietnam udowodnił, że się da :). A sporo pomogło, że tydzień poprzedzający nasz wypad do centralnej części kraju, był w tych rejonach ciepły i słoneczny. Dzień, w którym dotarliśmy do Da Nang, był jednak ostatnim ładnym, później zaś zapowiadano kolejne deszczowe tygodnie. Dlatego bardzo chciałam wyskoczyć do Hoi An od razu tego samego dnia - ze wszystkich miejsc zaplanowanych w centralnym Wietnamie, to to miasteczko najbardziej chciałam zobaczyć przy ładnej pogodzie. I dobrze wybrałam, bo już po dwóch dniach deszczu Hoi An znów dotknęła powódź, choć nie tak katastrofalna w skutkach jak ta październikowa. Zresztą niewiele było trzeba, bo nawet podczas naszego pobytu - mimo że od tygodnia nie padało - woda wciąż była brudna, a jej poziom wysoki.
Wstęp na teren starego miasta jest płatny i kosztuje 120 tys. dongów (16,30 zł), a kasy biletowe znajdziemy przy każdej większej uliczce prowadzącej do centrum. Teoretycznie można bez problemu przejść obok nich, ale i tak mija się to z celem, bo po pierwsze - bilety są tanie i dobrze wspierać lokalne dziedzictwo, a po drugie - tylko z biletem wejdziemy do zabytkowych budynków. Na start dostaliśmy mapkę z zaznaczonymi 25 miejscami i informacją, że w ramach biletu możemy odwiedzić tylko pięć z nich. O tym wiedziałam wcześniej, ale zaskoczyło mnie, że nie mamy pełnej swobody wyboru. Jednym z miejsc musi być któreś z pięciu muzeów, a drugim jeden z trzech konkretnych punktów (dwie świątynie i słynny japoński most). No i z pozostałych siedemnastu atrakcji można swobodnie wybrać trzy, co mnie nie urządzało o tyle, że muzeów nie planowałam, a z tej pozostałej listy interesowało mnie znacznie więcej niż tylko trzy miejsca. Bilety mają kod QR skanowany przy wejściu do każdej z atrakcji. Osobiście uważam, że warto sobie poczytać wcześniej o tym, co można zobaczyć na starym mieście i przyjść tutaj, wiedząc, co chce się zobaczyć w środku - oszczędzi to czas, a także rozczarowanie, jeśli wyczerpiemy bilet, a tu odkryjemy jeszcze inne fajne miejsce... ;)
My zwiedzanie zaczęliśmy z przytupem - od jednego z miejsc, które najbardziej chciałam zobaczyć i zdecydowanie się nie rozczarowałam. Quang Trieu, czyli Kantońska Sala Zgromadzeń, została zbudowana w 1885 roku przez chińskich imigrantów, głównie z prowincji Guangdong znanej też jako Kanton (stąd i popularna nazwa sali). Takie sale zgromadzeń pełniły dla imigrantów różne funkcje, nie tylko religijne, ale też społeczne, kulturowe czy nawet handlowe. W Quang Trieu - bez zaskoczenia - dominuje chińska architektura, a głównym kultem otacza się dowódcę Guan Yu. Fascynujący jest też wszechobecny motyw smoka, szczególnie ogromne rzeźby przed i na tyłach głównego budynku.
Spacerując po Hoi An, trafiliśmy też do Chińskiej Sali Zgromadzeń, która - ku naszemu zaskoczeniu - akurat nie była biletowana. Więc choć nie miałam jej na liście, naturalnie musiałam zerknąć do środka ;). Zbudowana w pierwszej połowie XVIII wieku jest jedną z najstarszych chińskich sal w Hoi An (łącznie jest ich pięć, z czego pozostałe cztery są już na liście z biletem wstępu). Nie będę się więc też powtarzać z funkcjami budynku, bo znów - wszystkie sale pełniły podobną funkcję. Ta Chińska powstała jako świątynia bogini Mazu i wydaje się być najprostszą pod kątem architektury ze wszystkich w Hoi An (co tłumaczyłoby darmowy wstęp ;) ).
Żeby może zmienić klimat z chińskiego na inny azjatycki, podejdźmy do słynnego Mostu Japońskiego (Chùa Cầu). To jeden z najbardziej znanych symboli Hoi An i naturalnie jest to miejsce biletowane... co kompletnie nas nie przekonało. I wiecie, ja rozumiem, że to symbol, że to zabytek z końca XVI wieku, ale mając do wyboru mały mostek, świątynię czy pagodę, zdecydowanie stawiam na jedno z dwóch ostatnich. Zwłaszcza, że przerzucona nad wąskim kanałem konstrukcja wydaje się lepiej wyglądać z pewnej odległości i to z brzegu urządziliśmy sobie sesję zdjęciową. Most Japoński okazał się otwarty - już bez kontroli biletowej - wieczorową porą i wtedy przechodziły przez niego znacznie mniejsze tłumy, więc też zajrzeliśmy na chwilę... i uznaliśmy, że dobrze zrobiliśmy, nie marnując tu biletu ;).
Zatem zamiast mostu wybraliśmy świątynię Quan Cong, jedną z najstarszych budowli sakralnych w Hoi An, bo pochodzącą jeszcze z połowy XVII wieku. Jest to miejsce kultu wspomnianego już Guan Yu, patrona kupców, żołnierzy i urzędników. Świątynia jest niewielka, ale bogato zdobiona - choć w dość podobnym stylu, co wcześniej odwiedzone hale zgromadzeń. O ile w większości miejsc na terenie starego miasta pracownicy sprawdzali bilety przy samym wejściu do budynku, tutaj pracownik siedział przy czymś, co uznałam najpierw za tylne wyjście, a później za przejście na dziedziniec. M. to się nawet śmiał, że gdybym nie podeszła tak blisko biletera, to może w ogóle nie sprawdziłby nam biletów ;).
Tyle, że jak już wspomniałam, świątynia była jednym z trzech miejsc, których nie mogliśmy zamienić na atrakcję z innej części listy (tzn. musieliśmy wybrać jedno z tych trzech). Drugą był most, na który udało nam się zajrzeć wieczorową porą, a trzecią - pagoda Quan Am. I - o czym dowiedziałam się, jak już stamtąd wyszliśmy - pagoda ta stykała się ze świątynią Quan Cong i pan od biletów siedział w miejscu łączącym te dwa obiekty. Teoretycznie mogliśmy zwiedzić jeden, a praktycznie bilety sprawdzano przy przejściu z jednego do drugiego, więc pozwalali zwiedzić oba (ciekawe, czy zawsze tak jest, czy tylko nam się poszczęściło?). Zatem po zobaczeniu wszystkich trzech punktów, uważam, że świątynia Quan Cong jest najciekawsza, choć też bez szału w porównaniu z salami zgromadzeń ;). A w samej pagodzie trafiliśmy też na jakąś wystawę sztuki, która nieszczególnie do nas trafiła.
Naprzeciwko wejścia do odwiedzonej świątyni znajduje się jedno z najważniejszych miejsc w Hoi An - i wyjątkowo z darmowym wstępem ;). Mam tu na myśli główny targ miejski, charakterystyczną halę targową (Chợ Hội An), której zatopionej do połowy zdjęcia ilustrowały większość relacji z powodzi w miasteczku. Teraz wody już nie było, a targ wrócił do funkcjonowania, choć na jego ścianach wyraźnie zarysował się poziom, do którego dotarła woda. Część hali obejmuje małe knajpki, których pracownicy natychmiast nas obskoczyli, gdy tylko zajrzeliśmy do środka - później przeszliśmy do straganów ze wszystkimi możliwymi drobiazgami i pamiątkami. Takie sklepiki ciągną się też wzdłuż zewnętrznych ścian hali, a sprzedawcy, choć głośno zaczepiają odwiedzających, to nie są szczególnie nachalni.
Jako że świątynie i pagody aż tak nie zachwycały, trzeba było wrócić do chińskich sal zgromadzeń ;). A tu, obok opisanej już Kantońskiej, miałam jeszcze jedną na swojej liście. Phuc Kien, zwana też salą zgromadzeń Fujian, to mój zdecydowany numer 1 w Hoi An. Miejsce to powstało pod koniec XVII wieku jako świątynia bogini morza Mazu (jak widać chińskim imigrantom nie przeszkadzało wiele budowli poświęconych tym samym bóstwom w jednym mieście), ale w połowie XVIII wieku rozbudowano je do rozmiarów obecnego kompleksu. Tutaj już bilety sprawdzano przy samej bramie ;).
Sala zgromadzeń Fujian jest zdecydowanie najokazalszą i najpiękniej zdobioną budowlą z tych, które mieliśmy okazję zwiedzić w Hoi An. Wybrałam to miejsce w oparciu o internetowe polecajki i cóż, muszę dołączyć do głosów zachwalających Phuc Kien ;). Najpierw przechodzimy przez dwie bogato zdobione bramy, by trafić do obszernej sali spotkań, obok są też części świątynne, no i nie zapomnijmy zajrzeć na tylny dziedziniec... Podobno do dziś odbywają się tu różne ceremonie i uroczystości - i naprawdę mnie to nie dziwi, bo trudno o piękniejsze miejsce w i tak pięknym miasteczku :).
Ostatnim miejscem, które zwiedziliśmy w ramach biletu do starego miasta (bo muzea sobie odpuściliśmy), był jeden z zabytkowych domów. Do wyboru są cztery, a ja nie miałam tu szczególnych preferencji, więc za internetowymi polecajkami poszłam do domu Tan Ky. Położony niemal nad samą rzeką bardzo dotkliwie odczuł skutki powodzi, co zresztą widać po jego zewnętrznych ścianach - a w środku można było zobaczyć oznaczenia, dokąd w różnych latach sięgała woda... Jesienią 2025 była naprawdę baaardzo wysoko. Dom Tan Ky pochodzi z pierwszej połowy XVIII wieku i jest jednym z najstarszych domów kupieckich w mieście - zabytkowy wystrój wnętrza jest niewątpliwą ciekawostką, ale budynek jest niewielki, więc w środku ciągle przeciskały się tłumy ludzi, co chyba najbardziej odbiło się na moim odbiorze tego miejsca ;).
Spacer po Hoi An nie liczy się bez zahaczenia o miejsce, które na pewno znajdziecie w każdym polski przewodniku i na każdym polskim blogu ;). Mowa o tzw. placu Kazika, w którego centrum stoi pomnik poświęcony Kazimierzowi Kwiatkowskiemu. Ten pochodzący zresztą z Lubelszczyzny architekt jest chyba najbardziej znanym - no, może obok Lewandowskiego... - Polakiem w Wietnamie. W latach 1981-97 Kwiatkowski kierował pracami konserwacyjnymi w zniszczonym wojną z Amerykanami Wietnamie. Hoi An przysłużył się szczególnie, bo przybył tutaj akurat, gdy władze chciały wyburzyć pozostałości miasteczka i zacząć budować wszystko na nowo. Kazik zaczął jednak dokumentować zabytki, przekonywać do ich naprawy i odbudowy - dziś uważa się, że dzięki niemu Hoi An jest turystyczną perełką z listy UNESCO, a Wietnam o nim nie zapomniał :). My z placu Kazika wyruszyliśmy nad rzekę, zwiedzanie zabytków mieliśmy za sobą, tak samo jak lunch, teraz już tylko czekaliśmy na zmierzch... Wietnamczycy też przygotowywali się na wzmożony wieczorny ruch turystyczny, coraz więcej wskakiwało do niewielkich łódek i płynęło do turystycznej przystani.
Choć sporo osób - tak jak my - wpada do Hoi An za dnia, żeby pozwiedzać zabytkowe budowle i pospacerować po wąskich uliczkach starego miasta, to dużo więcej ludzi wychodzi na ulice dopiero po zmroku. Dobrze, że byliśmy tutaj w porze deszczowej, krótko po tajfunie i powodziach, więc do miasteczka jeszcze nie ściągnęły prawdziwe tłumy... ;) Bo kiedy się ściemnia, w Hoi An zapalane są setki lampionów - dosłownie wszędzie: nad ulicami, przy sklepach, restauracjach, na łódkach i nad rzeką. Efekt jest magiczny i z przyjemnością wtedy przeszliśmy się jeszcze raz po uliczkach, którymi spacerowaliśmy już za dnia. Niektórzy sprzedawcy lampionów wpadli też na dobry biznes, by ułożyć i podświetlić ich więcej, a następnie zachęcać turystów do sesji zdjęciowej... naturalnie za opłatą ;). Jeśli dobrze pamiętam, kosztowało to 20 tys. dongów (2,75 zł) za osobę - stwierdziliśmy, że na tyle tanio, że skorzystamy, a fotki naprawdę mi się podobają :).
Jednak największą atrakcją są rejsy łódkami z lampionami - startują one jeszcze przed zachodem słońca i trochę osób się na nie decydowało już wtedy, ale zdecydowanie lepiej wybrać się dopiero, gdy się ściemni. Przystań i kasa biletowa znajduje się przy moście łączącym stare miasto i wyspę An Hoi (w Google Maps to po prostu An Hoi Bridge) i nie da się nie trafić, bo w momencie nastania nocy wszędzie pełno było naganiaczy zachęcających turystów do skorzystania z takiego rejsu. W okolicy kręcą się też panie sprzedające małe, papierowe lampiony - my kupiliśmy dwa łącznie za 50 tys. dongów (6,85 zł), bo i tak chcieliśmy wypuścić je na wodę (przyciągają szczęście i pomyślność podobno...), a sprzedawczyni towarzyszyła nam całą drogę do przystani i chyba uważała, że była to pomoc, nawet jeśli drogę znaliśmy ;).
To nie są długie rejsy - łódeczki płyną wzdłuż wyspy An Hoi i z powrotem, a całość trwa ok. 20 minut. Cena zależy od ilości osób, my za dwuosobowy kurs zapłaciliśmy 170 tys. dongów (23,20 zł). Nie wykluczam, że chętni na dłuższy rejs bez problemu wynegocjowaliby dodatkowy czas na wodzie bezpośrednio z osobą sterującą łódką - sami nie próbowaliśmy, ale za dużo różnych innych rzeczy udawało się dogadać w Wietnamie, bym miała w to wątpić ;). Nasza przewoźniczka nie znała za bardzo angielskiego, ale z radością proponowała nam zdjęcia w paru fajnych punktach, pozapalała lampiony do puszczenia na wodę i generalnie wydawała się bardzo pozytywną osobą ;). Zdecydowanie warto wybrać się na taki krótki rejs i dobrze pamiętać, że po zmroku temperatury trochę spadają, a od wody ciągnie - dobrze mieć ze sobą choć cienką bluzę z długim rękawem.
Gdy zeszliśmy z łódki, ruszyliśmy na ostatni spacer po uliczkach Hoi An - tyle kolorowych lampionów wręcz zachęcało do robienia dziesiątek zdjęć. Co więcej, wystarczyło odejść od najpopularniejszych punktów miasteczka i już trafiało się na dużo bardziej opustoszałe uliczki, a wciąż pięknie ozdobione lampionami :). Hoi An mnie zachwyciło - i za dnia, i po zmroku. Bardzo się cieszę, że udało nam się tam podjechać ostatniego słonecznego dnia, bo było pięknie i ciepło, kompletnie nie tak, jak spodziewałam się tego po porze deszczowej. Z przyjemnością jeszcze kiedyś tu wrócę... :)


0 Komentarze