"Na 2017 r. mam też trochę marzeń (bo planami, bym tego jeszcze nie nazwała), więc trzymać kciuki... Jak się uda to zrealizować, to przyszłoroczne podsumowanie będzie dopiero ciekawe" - tak pisałam dokładnie rok temu. Sama nie wierzę, że udało mi się spełnić jedno ze swoich największych marzeń... choć póki co jeszcze tylko na papierze. Może dlatego wciąż mam wrażenie, że jeszcze do mnie nie dociera, że moja szwedzka przygoda powoli dobiega końca. Tak dużo się działo, że właściwie nie miałam kiedy usiąść i się zastanowić nad tymi wszystkimi zmianami, które pojawią się w moim życiu już na początku 2018 roku. Bo jeśli chodzi o 2017, to cytując Sienkiewicza można powiedzieć, że był to dziwny rok. Z jednej strony nigdy w życiu tyle nie podróżowałam, co teraz - to był rok pełen zagranicznych i naprawdę wspaniałych wyjazdów. Ale z drugiej... to był rok rekordowej chyba frustracji w pracy, a życie prywatne mogłabym skwitować jedynie słowem porażka ;). Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - miałam najlepszą motywację, by szukać innej pracy i udało mi się ją znaleźć w wymarzonym miejscu szybciej, niż mogłabym przypuszczać. Nawet szybciej niż przypuszczali moi bliscy, którzy zazwyczaj wierzą we mnie bardziej niż ja sama ;). Więc w 2018 rok wchodzę ze świadomością, że teraz wyjazdów będzie znacznie mniej (przynajmniej na początku), ale może w końcu prywatnie i zawodowo będę dużo bardziej zadowolona i przestanę w końcu żyć od wyjazdu do wyjazdu, a zacznę żyć na co dzień? ;)
Odkąd mignęły mi gdzieś na instagramie zdjęcia ze świątecznymi dekoracjami w Lublinie, chciałam wyskoczyć na starówkę i zobaczyć je z bliska. Nie było to łatwe zadanie, bo pogoda przez cały ostatni tydzień była beznadziejna. Parę stopni na plusie, wiatr i deszcz. Nic tylko chodzić po domu, nucąc pod nosem Let it rain, let it rain... z myślą, że ci, co wymyślali piosenki świąteczne, nie wzięli chyba pod uwagę globalnego ocieplenia. Ale 25 grudnia przejaśniło się na tyle, że można było w końcu wyskoczyć na miasto ;).
Jeszcze zanim dostałam do podpisania nową umowę o pracę, moja przyszła szefowa zadzwoniła do mnie z zaproszeniem na grudniową konferencję. Było to dla mnie niemałe zaskoczenie, bo przecież nową pracę zaczynam dopiero w nowym roku, więc w gruncie rzeczy w konferencji miałam uczestniczyć, jeszcze nawet dla nich nie pracując. Jednak takie spotkania mój przyszły pracodawca organizuje tylko raz do roku, więc uznali, że powinnam skorzystać z jedynej w najbliższym czasie okazji, by poznać moich nowych współpracowników. Zgodziłam się niemal natychmiast, spodziewając się konferencji w jednym z krajów Europy Wschodniej, ponieważ dla tego regionu będę pracować od stycznia. Więc wyobraźcie sobie tylko mój uśmiech, gdy jakoś w październiku przyszedł mail z informacją o miejscu zebrania: Limassol, Cypr :).
Mało który naród potrafi tak sobie radzić z wszechobecną zimową ciemnością jak Szwedzi. Nic dziwnego - dziś mamy najkrótszy dzień w roku, gdy w Sztokholmie jest jasno przez całe sześć godzin. Dalej na północ słońce wcale nie wschodzi przez kilka tygodni. Żeby rozjaśnić nieco te zimowe dni, Szwedzi stawiają na powalającą wręcz ilość światełek, świeczek, lampionów i dekoracji świątecznych, które pojawiają się już w listopadzie. Norrköping poszedł jeszcze dalej w tym kierunku - od 1 grudnia do 7 stycznia ulice miasta rozświetlają przeróżne instalacje świetlne. We współpracy z organizatorami słynnego festiwalu światła w Amsterdamie, władze Norrköpingu organizują swój własny Light Festival.
Plan na Tajlandię miałyśmy w miarę konkretny od początku - połowa wyjazdu to Bangkok i okolice, druga połowa to morze i plaże. Tylko raczej nie Krabi i Phuket, bo co to za przyjemność jechać tam, gdzie tłumy? Zaczęłam więc wypytywać w pracy - w końcu niemal wszyscy znajomi Szwedzi w Tajlandii już byli, a sporo z nich więcej niż raz. I tak dzięki poleceniom, nasz wybór padł na Koh Lantę - niewielką wyspę gdzieś pomiędzy Krabi a wyspami Phi Phi. Miało być pięknie i spokojnie... i dokładnie tak było. A do tego okazało się całkiem szwedzko :).
W grudniu Szwecja smakuje bułeczkami szafranowymi i julmustem, glöggiem i korzennymi piernikami. Choć w sumie za żadnym z tych smaków jakoś wybitnie nie przepadam, to przecież jeść nie muszę, a popatrzeć zawsze można. No a w Sztokholmie jest na co teraz patrzeć ;). ArkDes, czyli Centrum Architektury i Designu, od końca listopada do 7 stycznia zaprasza na specjalną wystawę zatytułowaną Pepparkakshus. Krótko mówiąc: na wystawę domków z piernika :).
Podobno jednym z najpopularniejszych oszustw na turystach w Bangkoku jest informacja o zamkniętym pałacu królewskim. W stylu: tam nie ma co dziś iść, bo nieczynne, ale w sumie mogę polecić atrakcję X lub Y w zastępstwie, pomóc z dojazdem czy coś. A turysta zamiast robić coś, na co ma ochotę, daje się złapać na (oczywiście płatną) atrakcję X czy Y ;). Wychodząc z hotelu, prosimy jeszcze panią z recepcji, by sprawdziła, czy wszystko jest na pewno czynne - jesteśmy w Bangkoku akurat pomiędzy kremacją starego króla a koronacją nowego i faktycznie nie zawsze da się wejść tam, gdzie byśmy chciały... Tego dnia wszystko na szczęście wydaje się być otwarte, więc krótko po śniadaniu kierujemy się do pałacu królewskiego i przyległych świątyń.
Do dawnej czarnogórskiej stolicy trafiłam za poleceniem miejscowych spotkanych w Budvie. Choć zarówno oni, jak i liczne komentarze w internecie, twierdzili zgodnie: Cetynia to świetna baza wypadowa do mauzoleum w Lovćen, ale samo miasto można sobie odpuścić. Nie uznaję czegoś takiego jak odpuszczanie, więc mój plan na niedzielę obejmował zarówno góry i mauzoleum, jak i to niewielkie miasteczko, które kiedyś było stolicą Czarnogóry.
Jeszcze zanim Sztokholm rozświetlą tysiące dekoracji świątecznych, a na Gamla Stan rozłoży się jarmark bożonarodzeniowy, w świąteczny nastrój szwedzką stolicę wprowadza Nordiska Kompaniet. To ogromny dom handlowy, położony tuż przy Kungsträdgården, który co roku już w połowie listopada prezentuje swoją nową wystawę. Tegoroczna wystartowała 19 listopada, a jej otwarcie jak zwykle przyciągnęło tłumy.
Jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać tak jak one można tutaj spokojnie przerobić na Jeśli przeprowadzisz się do Szwecji, twoim jesiennym kierunkiem stanie się Tajlandia. Bo tak akurat robią Szwedzi ;). W moim teamie w pracy więcej znajdę osób, które w Tajlandii były już wielokrotnie, niż takich, które nigdy tam nie zawitały. Piękne widoki, ciepło i tanio - nic dziwnego, że Szwedzi pokochali ten kraj. Fakt, że rozważałyśmy też Karaiby, ale po tegorocznych huraganach ten kierunek chwilowo poszedł w odstawkę i skupiłyśmy się na Azji. Listopad to pora idealna na wyjazd do Tajlandii - pora deszczowa się właśnie skończyła i choć jeszcze czasem kropi i bywa pochmurno, to pogoda jest i tak świetna. Ceny już skaczą do góry, ale wciąż nie są tak turystyczne, jak u szczytu sezonu, który zaczyna się z końcem miesiąca. Gdy zaczęłyśmy przeglądać loty, ze zdziwieniem odkryłam, że całkiem niezłe oferty mają Emirates i Qatar Airways - na pewno byśmy się na coś z tego skusiły, gdyby nie przesiadki. Nie widziały nam się długie, często całonocne postoje w Dubaju czy Katarze - chciałyśmy po prostu dotrzeć na miejsce. I tu pojawił się Norwegian, który ze Sztokholmu do Bangkoku lata w sezonie niemal codziennie, a ceny ma zaskakująco niskie. Wiadomo, to tanie linie, więc za wszystko trzeba dopłacać, ale wciąż wyszło nam taniej niż w innych liniach - bilet w lowfare, obejmujący posiłki na pokładzie, bagaż rejestrowany, wybór miejsca i ubezpieczenie wyniósł mnie 4100 koron w obie strony (1737 zł). Choć zdecydowanie nie była to wygoda na miarę Qatar Airways, to jednak fakt, że wsiada się w Sztokholmie, 12 godzin i jesteśmy w Tajlandii... to zdecydowanie wygodniejsze niż długa przesiadka ;).