Advertisement

Main Ad

Na Lazurowym Wybrzeżu: Nicea

Już z samym dotarciem do Nicei miałam problem, jakby od początku było wiadomo, że nie wszystko będzie idealnie. Najpierw opóźnił się samolot, ale to mnie nie rusza - ostatnio właściwie każdy mój samolot jest opóźniony i co niektórzy moi znajomi twierdzą nawet, że to mój zły wpływ na samoloty ;). Zawczasu sprawdzałam połączenia z lotniska do miasta i wyczytałam, że z terminalu 2, na którym wylądowałam, mogę wziąć darmowy autobus na terminal 1, a stamtąd kursuje już normalny transport publiczny. Strona z rozkładami autobusów nie działała. Google Maps też proponowało połączenia  z T1, więc po wylądowaniu na T2 skierowałam się do autobusu kursującego między terminalami. Tam okazało się, że internety kłamią (nic nowego), bo busy jeżdżą też i z drugiego terminala, a przez moje kombinowanie autobus zdążył już uciec i musiałam kilkadziesiąt minut czekać na następny. Google Maps podpowiedziało też inny autobus, na który wystarczyło podejść pięć minut z lotniska - zdecydowanie lepsza opcja, niż czekanie na przystanku... To się przespacerowałam - tylko po to, by się dowiedzieć, że rozkłady w Google Maps są nieaktualne i na ten inny autobus musiałabym czekać jeszcze dłużej. Nie chciało mi się w to więcej bawić, wróciłam na lotnisko i postanowiłam cierpliwie czekać na ten standardowy autobus. Szczęśliwie stanęłam w dobrym miejscu i byłam jedną z kilku osób, którym udało się wcisnąć do wypchanego pojazdu - prawie cały zapełnił się na T2, z którego podobno nic nie jeździ... A na T1 wciąż pozostał tłum ludzi, którym kierowca zatrzasnął drzwi przed nosem, każąc czekać czterdzieści minut na kolejny autobus, w którym może będzie więcej miejsca. W piątek późnym wieczorem. Powodzenia życzę...
Zatrzymałam się w hotelu przy Le Port, który okazał się świetną bazą wypadową do Monako - tam też spędziłam całą sobotę. Samą Niceę zostawiłam sobie na niedzielę i to był dobry podział, bo wbrew pozorom w tym francuskim mieście nie ma zbyt wiele do roboty. To za to idealna baza wypadowa i pewnie gdybym miała jeszcze z jeden dzień, zahaczyłabym też o Cannes. Ale że nie miałam, pozostawała Nicea ;). Leciałam z najmniejszym bagażem, więc rano wzięłam plecak, wymeldowałam się z hotelu i skierowałam się na dworzec centralny, przy którym znajduje się informacja turystyczna. Potem - już z mapą w ręce - zabrałam się za zwiedzanie.
Po spacerze wzdłuż Avenue Jean Médecin, docieram do dużego placu Massena, skąd już niedaleko na wybrzeże. Dla mnie, uwielbiającej fontanny, to jedno z fajniejszych miejsc w Nicei. Z jednej strony mam wyrzucane co rusz w górę strumienie wody fontanny Miroir d’eau, kilka kroków dalej wznosi się zaś Fontanna Słońca, która wygląda na jeden z ulubionych punktów spotkań w okolicy.
I docieram w końcu na wybrzeże! Pogoda jest wręcz idealna, a niebieski odzień nieba i wody wręcz razi w oczy. Witamy na Lazurowym Wybrzeżu! :) Na słońcu pewnie ze 25 stopni, przyjemnie ciepło, więc siadam na kamieniach (niestety, piaszczystych plaż tu się nie uświadczy) w samym podkoszulku. Kilka dni później mogłam ściągać spaloną skórę z karku i szyi, bo kto by się spodziewał tak szybko opalić... Wokół mnie mnóstwo opalających się osób, a także kilku masochistów, którzy decydują się na kąpiel w jeszcze zimnym morzu.
Koniecznie wchodzę też na tzw. wzgórze zamkowe - zamku tu nie ma, ale jest wieża, a na niej platforma widokowa. To stąd rozciąga się podobno najlepszy widok na Niceę - zarówno na leżące u stóp wzgórza stare miasto, jak i samo Lazurowe Wybrzeże. W pewnym momencie doświadczam niemal zawału serca - południe bowiem witane jest... strzałem armatnim, który na górze słychać bardzo dobrze. Przez jakiś czas przypatruję się też lądującym samolotom - lotnisko w Nicei jest położone tuż obok miasta i zbudowane właściwie na wodzie. Miałam to szczęście siedzieć przy oknie podczas lądowania i nawet po nocy widoki były niesamowite.
Jak już wspomniałam, u podnóża wzgórza rozpościera się stare miasto - Vieux Nice. Jest ono nieduże i nie wymaga nie wiadomo ile czasu, ale ma swój klimat i zdecydowanie warto tam zajrzeć. Bardzo wpadło mi w oko Cours Saleya, ulica, na której znajduje się spore targowisko - można tu kupić lokalne produkty spożywcze, kwiaty, a także wszelakie pamiątki po lepszych cenach niż w większości okolicznych sklepów.
Uwielbiając kościoły, muszę też zajrzeć do miejscowej katedry - siedemnastowieczna świątynia p.w. św. Reparaty (pierwsze słyszę o tym imieniu...) to jeden z najważniejszych punktów na starym mieście. Niestety, trafiam na mszę, więc nie mogę się zbytnio rozejrzeć po barokowym wnętrzu - rozglądam się tylko stojąc u wejścia (na szczęście tłumów tu nie było, więc wierzę, że w ten sposób nikomu nie przeszkadzałam ;) ).
Mój plan obejmował spacer po starówce, obiad, a potem spacer Promenadą Anglików na położone nieopodal lotnisko. Niestety, nie udało mi się tego planu zrealizować. W sumie już wcześniej zastanawiałam się, po co w Nicei tyle policji, a gdy na wybrzeżu zobaczyłam też wojsko, stwierdziłam, że coś chyba jest nie tak. Na szczęście nic złego się nie stało - okazało się po prostu, że tego popołudnia/wieczoru akurat w Nicei prezydenci Chin i Francji planują zjeść kolację. I już samo to wystarczyło, że środki bezpieczeństwa były na najwyższym poziomie. W efekcie jednak zamknięto Promenadę Anglików i nie tylko nie mogłam się wybrać na zaplanowany spacer, ale też mój autobus lotniskowy nie mógł kursować swoją trasą i musiałam szukać innego połączenia... Musiałam więc znów wrócić w okolice dworca centralnego, skąd jeździł inny autobus.
Jako że wypadł mi z planów kilkukilometrowy spacer, nie spieszyło mi się na autobus. Choć na wszelki wypadek i tak planowałam pojechać na lotnisko wcześniej - kto to wie, jak wygląda przejazd przez miasto przy takich środkach bezpieczeństwa? Najpierw jednak chciałam odwiedzić jeszcze sobór św. Mikołaja, położony kawałek za dworcem. To piękna, około stuletnia cerkiew, w której - niestety - nie można robić zdjęć. Ale wstęp jest darmowy i zdecydowanie warto tam zajrzeć :)
Autobusy między dworcem a lotniskiem kursowały o tej porze co pół godziny, więc stawiłam się na przystanek piętnaście minut wcześniej... i trafiłam akurat na spóźniony poprzedni autobus. Wypchany niemal po brzegi, ale udało mi się wejść, dociskając plecak drzwiami ;). Słusznie przewidywałam, że przy takich procedurach bezpieczeństwa dojazd na lotnisko może trochę potrwać. Jako że główna droga była niedostępna, na pozostałych utworzył się masakryczny korek. Pięć kilometrów jechaliśmy prawie przez godzinę, a ludzie niespokojnie spoglądali na zegarki. W końcu, nie tak daleko od lotniska, kierowca odbił w bok, zamiast zjeżdżać na terminal, i zaczął coś krzyczeć po francusku. Część pasażerów wysiadła, część dalej siedziała w środku zdezorientowana, więc próbowałam wybadać kierowcę po angielsku, o co chodzi. Ano o to, że on na lotnisko nie może teraz wjechać, więc proszę bardzo się przejść w tamtym kierunku. Miło by było, gdyby ktoś wpadł na pomysł mówienia po angielsku do międzynarodowych pasażerów... Nic to, idę sobie spacerem na lotnisko - na szczęście wciąż mam trochę czasu, jednak co rusz mijają mnie biegnący, zestresowani ludzie z walizkami. Okazało się też, że jesteśmy obok nie tego terminala, na który chciałam dotrzeć, więc zajęło mi kolejne pół godziny, by przedostać się na właściwy... i dowiedzieć się, że mój samolot i tak jest opóźniony. Jak zwykle ;).

Prześlij komentarz

0 Komentarze