Advertisement

Main Ad

Barcelona - Dzień 1 - Sagrada Familia i Casa Mila

Chyba nigdy dotąd nie organizowałam żadnego wyjazdu tak dokładnie i z takim wyprzedzeniem... W gruncie rzeczy aż za często wychodzę z założenia, że jak mam lot/pociąg i nocleg, a Google podpowiada, gdzie jest informacja turystyczna, to już właściwie wyjazd jest zorganizowany ;). Tym razem jednak wymyśliłam sobie, że na trzydziestolecie ich ślubu zabierzemy rodziców na rodzinny wypad do Barcelony. Uparłam się, że wyjazd musi się udać, więc trzeba było jednak poplanować trochę rzeczy odpowiednio wcześniej. W efekcie, wyjeżdżając, wiedziałam już, którego dnia będziemy zwiedzać dane miejsca - na co niektóre atrakcje nawet kupiłam wcześniej bilety. Pogoda nie zawsze chciała współpracować - było zdecydowanie chłodniej, niż się spodziewałam po końcówce kwietnia... choć wciąż cieplej niż w majówkę ;). W Hiszpanii spędziliśmy sześć dni i, poza jednodniowym wypadem do Girony, cały ten czas poświęciliśmy Barcelonie. A zaczęliśmy z przytupem, bo od Gaudiego i Sagrady Familii...
Bilety na Sagradę kupiłam z prawie dwutygodniowym wyprzedzeniem, decydując się na zwiedzanie w czwartek z nadzieją, że będzie mniej turystów niż w weekend. Sagradę Familię możemy zwiedzać na różne sposoby - na własną rękę lub z audioprzewodnikiem, a do tego w pakietach, z wieżą kościoła albo z Muzeum Gaudiego. Już dwa tygodnie wcześniej zwykłe bilety na samo wejście do bazyliki były wyprzedane aż do późnego popołudnia... Na szczęście bilety na zwiedzanie z audio-przewodnikiem wciąż były dostępne na cały dzień, a że mieli audioguide'a też po polsku, brzmiało to zachęcająco. Wzięliśmy pakiet z Muzeum Gaudiego, który kosztował 27€ dla osoby dorosłej (2€ zniżki, gdy mamy poniżej 30 lat, więc się jeszcze załapałam ;) ).
Na wielu stronach czytałam, że do Sagrady lepiej zakupić bilety zawczasu przez internet i potem wejść o ustalonej godzinie, żeby ominąć masakryczne kolejki do kupna biletów na miejscu. W gruncie rzeczy aż takich tłumów do biletów nie widziałam, za to kolejka do wejścia - dla osób już posiadających bilety - była niczego sobie. Nic dziwnego, skoro trzeba przejść przez kontrolę niczym na lotnisku, gdzie prześwietlają wnoszone torebki i plecaki, a to trochę czasu zajmuje. Na bilecie godzina wstępu była podana jako 10:15-10:30 i co najmniej tych piętnastu minut potrzebowaliśmy na samo wejście do bazyliki.
Już z zewnątrz bazylika wywiera wrażenie, choć otaczają je rusztowania i dźwigi, a pogoda też nie jest szczególnie piękna. Sagrada Familia jest w nieustannej budowie od lat (rozpoczęto ją w 1882 roku) i mówi się, że planowana data ukończenia przypadnie na setną rocznicę śmierci Gaudiego, czyli już za siedem lat. Zobaczymy, czy im się to uda, ale jeśli tak, to z przyjemnością wpadnę jeszcze raz, zobaczyć efekty ;). Zwiedzanie bazyliki zaczynamy od Fasady Narodzenia Pańskiego, która - wraz kryptą Sagrady oraz kilkoma innymi dziełami Gaudiego - znajduje się nawet na liście UNESCO. Mnogość rzeźb i ornamentów sprawia, że nie mogę się nadziwić, jaką wyobraźnię musiał mieć architekt... A to przecież tylko część zewnętrzna, za to gdy się wejdzie do środka... ;)
Uwielbiam przestrzeń i kolorowe witraże, więc pod tym względem Sagrada Familia to dla mnie raj na ziemi (tylko bez tych turystów w środku, poproszę ;) ). Gaudi świetnie bawił się geometrią i kolorystyką - witraże w bazylice nie przedstawiają wizerunków świętych, ale nieregularne kształty o różnym zabarwieniu. W efekcie światło wpadające z danej strony w niesamowity sposób zabarwia część Sagrady. Nie sposób też nie zwrócić uwagi na ogromne kolumny, rozgałęziające się pod sufitem, mające symbolizować drzewa otwierające się na niebo.
Zwiedzanie z audio-przewodnikiem trwa kilkadziesiąt minut, ale to zdecydowanie nie wystarczy na zobaczenie Sagrady. Zaczynamy trasę na zewnątrz, od Fasady Narodzenia, a potem wchodzimy do środka. Tam usłyszymy o zamysłach Gaudiego na wygląd wnętrza, że długość / szerokość / wysokość naw musiała być wielokrotnością 7,5m, że bazylika nie mogła być wyższa od wzgórza Montjuïc, bo przecież dzieło ludzkie nie może przewyższać dzieła boskiego... Trasa z przewodnikiem kończy się za Fasadą Męki Pańskiej, ale nawet po odłożeniu audioguide'a warto jeszcze wrócić do bazyliki i na spokojnie wszystkiemu się przyjrzeć. Jedynie krypty były zamknięte i nie udało nam się z bliska zobaczyć tej części, również znajdującej się na liście UNESCO.
Po wyjściu z Sagrady kierujemy się powoli do kolejnego miejsca, gdzie zawczasu zarezerwowałam bilety - Casa Mila. Do planowanej wizyty mamy jednak jeszcze trochę czasu, więc zatrzymujemy się po drodze przy tym, co nam wpadnie w oko. Jednym z takich miejsc jest niewielki kościółek Nuestra Señora del Carmen, znajdujący się tuż przy wyglądającym jak zameczek Casa de les Punxes. Świątynia tonie w mroku, co rzuca się w oczy jeszcze bardziej po kolorowych witrażach Sagrady, więc do środka zaglądamy tylko na chwilę i kontynuujemy spacer.
Już przed wyjazdem wiedzieliśmy, że chcemy zobaczyć w środku jeden z domków Gaudiego i wahaliśmy się pomiędzy Casa Batllo i Casa Mila. Nie są to najtańsze atrakcje - zwiedzanie domku z audio-przewodnikiem i wejście na dach kosztuje odpowiednio 31€ i 22€. Patrząc na zdjęcia, Casa Batllo wydawał się ciekawszy, choć zdecydowanie droższy, jednak nasz wybór padł na drugi z domów. Głównym powodem były opinie, które usłyszeliśmy od osób niedawno zwiedzających Barcelonę, że w Casa Batllo trwa remont i nie wszystko jest udostępnione turystom, a ceny pozostały niezmienione. Mając trochę czasu, podeszliśmy pod Casa Batllo, ale nie dało się właściwie nic zobaczyć - całą fasadę pokrywała płachta przysłaniająca rusztowania... Za to tuż obok znajdowały się jeszcze dwa inne ciekawie zdobione domki - Casa Amatller i Casa Lleó Morera. Podsumowując poniższe zdjęcia:
1 - aleja Passeig de Gràcia, przy której znajdują się wszystkie wspomniane domki
2 - po lewej: Casa Amatller, po prawej: remontowany Casa Batllo
3 - zdobienia z Casa Lleó Morera
Dobiega w końcu godzina wyznaczona na bilecie, więc podchodzimy do Casa Mila (znanego też jako La Pedrera, bo z zewnątrz budynek przypomina kamieniołom). Na wejściu dostajemy audio-przewodniki, tu już niestety nie ma po polsku. Jestem przyzwyczajona do urządzeń obsługiwanych przyciskami, więc niezmiernie irytowało mnie to sterowane automatycznie. W różnych miejscach w budynku były umiejscowione czujniki uruchamiające kolejny punkt w audioguide. Czasem wystarczyło zrobić krok w którąś stronę, by przewodnik urwał w środku zdania, albo zaczął daną część od początku i nie można było tego przeskoczyć, przewinąć itp. Poza tym zauważyłam, że nie każde urządzenie łapało sygnał równie dobrze - kilkakrotnie zwróciłam uwagę, że moja mama stoi gdzieś i słucha informacji po rosyjsku, gdy mój audio-przewodnik po angielsku nie miał nic do powiedzenia, choć kręciłam się w kółko, próbując złapać jakikolwiek sygnał... Cóż, to akurat im nie wyszło ;).
Zwiedzanie zaczynamy na dziedzińcu, gdzie możemy wysłuchać podstawowych informacji o Casa Mila. Dom został zbudowany w latach 1906-12 na zamówienie przedsiębiorcy o nazwisku (cóż za zaskoczenie ;) ) Pere Mila i jego żony Roser Segimón. Oczywiście Gaudi zaprojektował go w swoim stylu (była to już końcówka jego twórczości miejskiej, więc uważa się La Pedrerę za jedno z jego najbardziej dojrzałych dzieł), za co zebrał niemałą krytykę - zdecydowanie nie było to tradycyjne budownictwo hiszpańskie ;). Fasada przypominająca kamieniołom, zdobienia - szczególnie na balkonach - z kutego żelaza, no i ten taras na dachu... To, co na początku nie było w pełni docenione przez opinię publiczną, po latach stało się zabytkiem i atrakcją turystyczną, również znajdującą się dziś na liście UNESCO.
Po wysłuchaniu informacji na dziedzińcu, jesteśmy kierowani na taras na dachu. Mamy do wyboru schody i windę i naiwnie decydujemy się na te pierwsze, wierząc, że coś ciekawego zobaczymy po drodze. Cóż, polecam windę ;). Wychodzę na dach i kulę się w deszczu, który właśnie postanowił mocniej popadać. Chwilę potem pojawia się słońce i temperatura skacze o kilka stopni do góry... Do środka zebraliśmy się, gdy znów się zapowiadało na deszcz - tego dnia pogoda w Barcelonie była dość nieprzewidywalna...
Jeden z hiszpańskich poetów nazwał dach Casa Mila ogrodem wojowników, ze względu na wysokie, charakterystycznie zdobione kominy. Taras posiada mnóstwo niewielkich schodków, sprawiających, że powierzchnia jest mocno pofalowana. Do tego figury i kominy o najróżniejszych kształtach, ciekawie zdobione - nawet kawałkami kolorowych płytek czy szkła z butelek.
Dopiero po zejściu z tarasu, czeka nas zwiedzanie Casa Mila w środku. Najbardziej charakterystyczna jest część poddasza o łukowatym sklepieniu, gdzie można zobaczyć miniaturkę La Pedrery, poczytać / pooglądać / posłuchać o innych dziełach Gaudiego, a także zobaczyć filmiki poświęcone inspiracjom, które prosto z natury czerpał architekt.
Ostatnia - i najnudniejsza część - to pokoje mieszkalne na piętrze, przez które przeszliśmy już nieco szybciej. Mimo wszystko, spędziliśmy w Casa Mila ze dwie godziny i nawet nie wiadomo, kiedy ten czas zleciał ;).
Czas już był na coś do jedzenia, więc na obiadokolację zawędrowaliśmy do pobliskiego El Diagonal, cieszącego się bardzo dobrymi recenzjami w internecie. Cenowo dość w porządku, choć później bez problemu znaleźliśmy tańsze i też smaczne tapas bary. W ogóle pod koniec wyjazdu zdałam sobie sprawę, że właściwie nie robiłam żadnych zdjęć w restauracjach i nieszczególnie mam tu co pokazać... ;).
Gdy wyszliśmy z El Diagonal, przywitało nas słońce i ciepło. Ot, pogoda postanowiła się poprawić na wieczór. My jednak kierowaliśmy się już na przystanek La Monumental, by powoli wracać do mieszkania z airbnb - chyba starczy na jeden dzień... ;)

Prześlij komentarz

0 Komentarze