Advertisement

Main Ad

Nauplion - krótka wycieczka z Aten

Grecja Nauplion
Wybrałam Ateny jako kierunek na weekend, z kilku powodów. Po pierwsze, pod koniec września wciąż było tam bardzo ciepło (trzydzieści stopni w cieniu - idealnie!). Po drugie, loty tam były w dobrze dopasowanych godzinach i do tego bardzo tanie. No i korona-sytuacja była tam znacznie lepsza niż w Austrii, nie potrzebowałam żadnych testów ani kwarantanny. Ale że w Atenach byłam już wcześniej dwukrotnie, trzeba było pomyśleć także o tym, gdzie dałoby się stąd łatwo wyskoczyć na jeden dzień. Możliwości było sporo, bo choć Ateny już znałam, to okolic - w ogóle. Najpierw przyszedł mi do głowy starożytny Korynt, bo jak oglądałam zdjęcia ze stanowiska archeologicznego, wyglądało mi to na raj (cóż zrobić, kocham historię, uwielbiam ruiny ;) ). Jednak nie udało mi się znaleźć sensownego dojazdu na miejsce, który nie obejmowałby też bardzo długiego spaceru albo taksówki (może w sezonie i w czasach bez COVID-a wygląda to lepiej). Odpuściłam więc Korynt i zaczęłam szukać dalej... i wtedy w oko wpadł mi Nauplion.
Nauplion (albo też Nafplio) leży nad Zatoką Argolidzką, ok. 140 kilometrów od Aten. Gdyby jechać samochodem, po drodze mija się wiele świetnych punktów, w których spokojnie można spędzić cały dzień - Kanał Koryncki, nowy i starożytny Korynt, Argon, Mykeny (UNESCO)... Aż mnie bolało, że mam tak mało czasu i jestem uzależniona od transportu publicznego, przez co mogłam odwiedzić tylko jedno miejsce. Wiem jednak, że w normalniejszych czasach na pewno jeszcze przylecę do Aten i urządzę sobie objazdówkę po okolicznych wykopaliskach ;). No ale teraz wybrałam Nauplion - położone nad wodą miasteczko to idealny cel podróży w upalny dzień, jest tu co zwiedzać, gdzie spacerować, można się wykąpać i podziwiać widoki. To też świetna baza wypadowa na zwiedzanie Peloponezu: Sparta, Trypolis, Argos, Kalamata, Korynt, Olimpia... Wszystkie te miejsca, o których czytałam w książkach są tu na wyciągnięcie ręki.
Między Atenami a Nauplionem kursują kilka razy dziennie autobusy KTEL, startujące z dworca Kifissos (bilet kosztuje 11,50 €). Podróż trwa ponad dwie godziny, więc mając w planach prawie pięć godzin w drodze, musiałam wstać bardzo wcześnie, by mieć jeszcze wystarczająco czasu na zwiedzanie Nauplionu. W mieście autobus zatrzymuje się w samym centrum, przy ulicy Andrea Siggrou. Tuż obok znajduje się ratusz, najstarsza apteka, lodziarnia reklamująca się też po polsku... a dalej już sieć klimatycznych uliczek, błądzenie po których to sama przyjemność :). Dużo tu też straganów z pamiątkami w bardzo niskich cenach, choć akurat jakość wystawionych pocztówek pozostawiała wiele do życzenia. Trochę ludzi było na ulicach i w restauracjach, szczególnie w porze obiadowej, ale zakładam, że w ogóle nie ma tu porównania do czasów przed-covidowych. Jak na popularny kurort turystyczny w weekend, w końcówce sezonu - całkiem tu pusto.
Po dłuższym spacerze po starówce zajrzałam też do kościoła maryjnego (Panagia), tuż za placem Syntagma. Jak to w cerkwiach prawosławnych bywa, przywitał mnie piękny, bogato zdobiony ikonostas. W gruncie rzeczy całe wnętrze było pięknie zrobione, ale ikonostasy zachwycają mnie jakoś szczególnie :). Oryginalna, wybudowana w XV wieku świątynia była znacznie mniejsza, ale rozbudowano ją ok. 1700 roku. W środku znajdziemy również gablotkę z cennymi, należącymi do cerkwi przedmiotami - ot, mini-muzeum ;).
Potem skierowałam się na wybrzeże, które natychmiast mi się spodobało. Długa promenada obsadzona palmami, wzdłuż której rozstawiło się mnóstwo knajpek i restauracji. Można usiąść z drinkiem i po prostu patrzeć na morze... Miałam taki plan na popołudnie, ale niestety musiałam z niego zrezygnować - zerwał się potem tak silny wiatr, że siedzenie na dworze mijało się z celem. Kelnerzy na tempo zwijali parasole, a menu, puste butelki po napojach, serwetki i wszystko inne zwiewało ze stołów i wpadało do morza, nim ktokolwiek zdążył zareagować. Ale tak było po południu, jednak gdy przyszłam tu po raz pierwszy, od morza wiał tylko przyjemny wiaterek. Porobiłam trochę zdjęć, skupiając się na niewielkiej wysepce z zamkiem Bourtzi - to wenecka twierdza, zbudowana pod koniec XV wieku.
Kawałek za restauracjami wzdłuż wybrzeża ciągną się mury i fortyfikacje, idealne miejsce na krótki spacer z widokiem na morze. Znajduje się tu też zejście do morza, więc chętni na kąpiel mogą z niego skorzystać. A chętnych, ku mojemu zaskoczeniu, trochę było ;). Dużo bardziej popularnym kąpieliskiem są jednak plaże po drugiej stronie półwyspu, na które zawitałam po południu.
Po szybkim lunchu (w knajpce, która wyjątkowo mnie rozczarowała, bo ja z natury uwielbiam greckie jedzenie) przyszedł czas na więcej ruchu. W końcu trzeba było spalić tę moussakę i to wino... ;). Od początku wiedziałam, że będę chciała wejść na wzgórze zamkowe Palamidi, widoczne chyba z każdego miejsca w Nauplionie. Sam spacer do góry ujawnił mój brak kondycji (albo może to to wino...), ale widoki wyłaniające się pode mną po każdej pokonanej partii schodów - zdecydowanie było warto! A gdy dotarłam na samą górę, okazało się, że były Europejskie Dni Dziedzictwa i wstęp do zamku był darmowy :).
Palamidi to twierdza na wysokim na 216 m wzgórzu, wybudowana przez Wenecjan podczas drugiej okupacji. I to wybudowana w zaledwie cztery lata (1711-14), co jest naprawdę niesamowitym wyczynem, biorąc pod uwagę jej rozmiary. Niestety, forteca nie przydała się Wenecjanom na wiele, bo już w 1715 roku wpadła w ręce Imperium Osmańskiego. Zamek zwiedza się, chodząc po ośmiu bastionach, noszących głównie imiona starożytnych greckich przywódców i herosów. Jedynym miejscem, które można było zobaczyć od środka, była niewielka zamkowa kapliczka.
Choć sam spacer po murach jest fajną atrakcją - szczególnie, jeśli się lubi takie atrakcje ;) - to i tak największą zaletą Palamidi są widoki. W końcu to najwyższy punkt w Nauplionie i widać stąd nie tylko całe miasto, ale można też rzucić okiem daleko w głąb Zatoki Argolidzkiej. To tu robione są pocztówkowe zdjęcia Nauplionu, więc jeśli chcecie takie mieć, nie ma wyjścia - trzeba wejść do góry :).
To ze wzgórza wypatrzyłam też plaże ciągnące się po drugiej stronie półwyspu. Google Maps próbowało mnie kierować na Arvanitia Beach dosłownie dookoła półwyspu, ale stwierdziłam, że nie posłucham, tylko zobaczę, jak podejście wygląda od strony wzgórza zamkowego. A wyglądało tak, że miałam trzy minuty do parkingu, a stamtąd biegły schodki do plaży - zdecydowanie szybciej niż droga podpowiadana przez Google... ;) Plaża, niestety, kamienista, ale i tak w słoneczną sobotę było na niej sporo ludzi, a niektórzy nawet się kąpali (wiecie, to już koniec września, to już nie lato... :P). Ja zmoczyłam sobie stopy, po czym posiedziałam trochę z książką, po prostu ciesząc się słońcem.
Czas pozostały do odjazdu autobusu chciałam spędzić z kieliszkiem wina w którejś z nadmorskich restauracji, ale plany pokrzyżował mi niespodziewanie silny wiatr. Przez resztę czasu błądziłam więc po wąskich uliczkach Nauplionu, gdzie aż tak nie wiało.
Do Aten wróciłam o zmierzchu, czyli mniej więcej tak, jak planowałam, by nie musieć tłuc się z dworca po ciemku - do metra jest stamtąd jeszcze kilkanaście minut piechotą. Na szczęście uczynny kierowca autobusu zatrzymał się po drodze przy stacji metra, żeby pasażerowie mogli łatwiej rozjechać się po Atenach. Wróciłam do hotelu, ogarnęłam się i od razu poszłam na kolację - 18 km spaceru, w tym wejście na wzgórze zamkowe i już człowiek zapomniał, że się opchał moussaką na obiad... ;)

Prześlij komentarz

0 Komentarze