Advertisement

Main Ad

Parnawa - gdy sierpień to już po sezonie

Estonia Parnawa
Letnia stolica Estonii - informowały foldery reklamowe. Estoński Sopot - czytałam na polskich blogach. I tak właśnie myślałam o Parnawie (Pärnu), gdy planowałam tam dłuższy postój podczas mojej estońskiej objazdówki. Wyobrażałam sobie to miasto (bo to nie jest małe miasteczko - to port, kurort, czwarte największe miasto Estonii) jako coś w stylu naszych polskich, nadbałtyckich kurortów. Tłumy turystów, którzy przy ładnej pogodzie okupują plaże, a przy nieco gorszej spacerują po mieście, zaglądając do barów, restauracji i muzeów. W Estonii byłam w połowie sierpnia, czyli wciąż w lecie, choć sierpień nie zapewnia już takiej ładnej pogody jak czerwiec czy lipiec. Tylko tak jakoś... nie było za bardzo innych turystów. Parnawa wyglądała jak kompletnie opustoszały po sezonie kurort, a tego to się jednak nie spodziewałam...
Jeśli nie macie w planach kąpieli i plażowania - a ja nie miałam, bo było kilkanaście stopni, wiało, a raz nawet porządnie lunęło - to na wizytę w Parnawie wystarczy jeden dzień. Miasto zostało założone w XIII wieku i od tego czasu należało do wszystkich swoich sąsiadów - w końcu Inflanty regularnie przechodziły z rąk do rąk: od Rzeczpospolitej Obojga Narodów do Szwedów, od Szwedów do Rosjan... Zatem mamy historię, mamy zabytki, mamy plaże i morze - aż nie mogłam uwierzyć, jak bardzo nic tu się nie działo w lecie ;). A jeśli już o historii mowa - Parnawa odegrała istotną rolę dla nowożytnej Estonii i uważa się ją za miejsce narodzin niepodległego państwa. Gdy carska Rosja przestała istnieć, Estonia również zaczęła dążyć do utworzenia własnego kraju i 24.02.1918 roku w Tallinie przyjęto deklarację niepodległości, a dzień ten uznano potem za święto państwowe. Ale zanim deklaracja trafiła do Tallina, dzień wcześniej wygłoszono ją właśnie w Parnawie jako Manifest do ludu Estonii. Na placu, gdzie można go było wysłuchać, dziś znajduje się pomnik przedstawiający... balkon, z którego wygłoszono manifest ;). Oryginalny budynek już nie istnieje, a w jego miejscu stoi dziś Hotel Pärnu.
Po wieczornej podróży z Viljandi do Parnawy, wstałam rano i wyruszyłam na zwiedzanie historycznego centrum miasta. Podeszłam najpierw do klasycystycznego ratusza z końca XVIII wieku, w którym miała mieścić się informacja turystyczna - budynek powstał na zamówienie kupca Hardera i dopiero w 1839 roku zaczął pełnić funkcję ratusza. Obecnie w środku znajduje się galeria miejska, a co do informacji turystycznej... Na drzwiach powieszono kartkę, że informację zamknięto, ale mapki i foldery można wziąć w pobliskich sklepie. I z tego, co czytam w internecie, to informacja jest zamknięta na stałe - nie mieści mi się to jakoś w głowie, że taką decyzję podjęto w jednym z najbardziej turystycznych miejsc w kraju. Sklepik znalazłam po paru minutach, ale miałam jeszcze trochę czasu do godziny otwarcia, więc spacerowałam sobie po centrum Parnawy, bez mapy i celu ;).
Zajrzałam więc do otwartego z rana barokowego kościoła św. Elżbiety (nazwanego tak ku pamięci fundatorki świątyni, carycy Elżbiety Romanowej), zbudowanego w latach 1744-47. Świątynię uważa się za jedną z największych barokowych perełek Estonii, co najpierw mnie zaskoczyło - powiedzmy sobie szczerze, barokowy przepych potrafi być dużo bardziej zachwycający - ale potem zdałam sobie sprawę, że przecież kościoły luterańskie raczej nie chodzą w parze z przepychem ;).
Zdecydowanie piękniejsza okazała się cerkiew św. Katarzyny - chyba nie będzie zaskoczeniem, gdy powiem, że ufundowana przez carycę Katarzynę II? ;) Władczyni zażyczyła sobie zastąpienia starego, drewnianego kościółka piękniejszą cerkwią podczas swojego pobytu w Parnawie w 1764 roku. Początkowo była to świątynia dla stacjonującego tu wojska, której budowę ukończono pod okiem architekta Jegorova w 1768 roku - tutaj też dominuje barok, ale znacznie mniej skromny niż w kościele św. Elżbiety.
Gdy już miałam w ręku mapę z zaznaczonymi na niej najważniejszymi miejscami w Parnawie, pomyślałam, że to wszystko da się przecież obejść w kilka godzin - wszędzie blisko, a na mapie zaznaczono zaledwie czternaście miejsc wartych uwagi. I to włącznie z plażą. Plażę zostawiłam sobie jednak na popołudnie, kiedy - według prognozy - miało się wypogodzić. Podeszłam za to do jednego z najsłynniejszych zabytków Parnawy - tzw. Czerwonej Wieży, która jest biała, ale ma czerwony dach ;). Wieżę zbudowano w celach zarówno obronnych, jak i więziennych, w XV wieku i zachowała się do dziś w bardzo dobrym stanie. Wewnątrz urządzono kino panoramiczne, gdzie podobno można obejrzeć filmy o historii Parnawy... Niestety, podczas mojego pobytu nic takiego się tu nie odbywało.
A jeśli już mowa o fortyfikacjach, to punktem obowiązkowym w Parnawie jest Brama Tallińska, pochodząca z XVII wieku. To jedyna pozostała do dziś brama z tamtych czasów w Estonii, oryginalnie nosząca imię szwedzkiego króla Karola Gustawa (przez większość XVII wieku miasto należało do Szwecji i to wtedy zostało silnie ufortyfikowane). Od bramy ciągną się pozostałości fosy, dziś przerobione na promenadę i tereny zielone, a rozstawione w kilku miejscach tablice informują, jak wyglądał proces przekształcania Parnawy z miasta obronnego we współczesne.
Mając czas i chcąc się nieco rozgrzać, zajrzałam do muzeum miejskiego, gdzie bilet wstępu kosztuje 12 €. Wystawa stała jest dość spora - warto na nią przeznaczyć co najmniej godzinę - półtorej. Nosi ona nazwę 11.000 lat historii i faktycznie opowiada o historii regionu od czasów prehistorycznych aż po dziś dzień. Wszystko przetłumaczone na angielski, zrobione w sposób szczegółowy, ale też bardzo ciekawy - to zdecydowanie najfajniejsze muzeum, jakie odwiedziłam w Estonii (choć nie dane mi było zwiedzać muzeów tallińskich, tam mogłabym znaleźć jakąś konkurencję ;) ). Do tego w budynku znajduje się mała sala kinowa, gdzie na ekranie wyświetlane są historyczne materiały promujące miasto lub opowiadające o najważniejszych wydarzeniach ubiegłego wieku. Ludzi to chyba nudziło, bo tylko czasem ktoś się przysiadał, obejrzał kawałek i szedł dalej - ja coś takiego uwielbiam i obejrzałam wszystko, aż filmiki się zaczęły powtarzać... ;)
Górne piętro muzeum jest przeznaczone na wystawy tymczasowe. W sierpniu tego roku była to wystawa poświęcona modzie - jak zmieniały się stroje noszone przez Estonki (i czasem Estończyków ;) ) na przestrzeni ostatnich wieków. Duża część tej wystawy skupiała się też na regionie Parnawy, czyli mamy tu stroje plażowe czy eleganckie ubrania, w których można się było pokazać w kurorcie. Tutaj próbowała mnie też zagadać pani pilnująca wystawy, ale ona akurat była z pokolenia, dla którego międzynarodowy język obcy to rosyjski i długo nie pogadałyśmy ;).
Jedną z rzeczy, które w Parnawie naprawdę mnie zachwyciły, były drewniane wille. Najwięcej znajdziemy ich na trasie biegnącej z historycznej starówki nad morze, ale wiele takich budynków mignęło mi też w innych częściach miasta. Te drewniane domki przywodzą mi na myśl Szwecję, z tą różnicą, że w Estonii wszystko malowano na różne kolory ;). Najbardziej znanym z budynków jest willa Ammande, zbudowana na początku XX wieku dla kupca o tym właśnie nazwisku. Willę uważa się za jeden z najlepszych przykładów estońskiej sztuki secesyjnej, a w środku mieści się obecnie hotel i restauracja, z tych z górnej półki ;).
Idąc w kierunku plaży, zahaczyłam o najważniejszy budynek na parnawskim wybrzeżu - nawet jeśli mogłam go zobaczyć jedynie z zewnątrz. Kuursaal, czyli dom zdrojowy, to charakterystyczna, drewniana budowla powstała w 1880 roku. W okolicy mnóstwo zieleni, a z dala dochodzi szum morza - to naprawdę uspokajające miejsce... :) Z czasem dom zdrojowy przekształcił się w salę taneczną i kino, a obecnie w środku znajduje się pub - podobno największy w Estonii. Chciałam zajrzeć do środka, ale znów - odbiłam się od zamkniętych drzwi. W ogóle wszystkie knajpki i restauracje nadmorskie były już nieczynne w sierpniu, co naprawdę mnie zaskoczyło. Pizzeria Stefani, która była moim wyborem na obiad, przywitała mnie ogromną kartką, że ten lokal już nieczynny, ale zapraszają do drugiego w centrum. Żadnych sklepików z pamiątkami, nic - sezon się skończył...
No i - jak to mówią Anglicy - last but not least: plaża! Prognozy się sprawdziły i wiatr rozwiał chmury, a nad morzem zaświeciło słońce. Niestety, wiatr pozostał, więc na spacer po plaży wybrałam się szczelnie opatulona za cienką kurtką. Mimo wszystko słońce wyciągnęło też trochę ludzi na dwór, a jeden masochista nawet wszedł do Bałtyku... Patrząc jednak na te widoki, ciężko je porównać do polskiego lata nad Bałtykiem ;)

Prześlij komentarz

0 Komentarze