Advertisement

Main Ad

Sofia w jeden dzień

Odkąd kilka lat temu zwiedziłam Podgoricę - stolicę Czarnogóry - w kilka godzin i wyjechałam stamtąd rozczarowana, nie zdarzyło mi się ponownie przeznaczać na miasto stołeczne zaledwie jednego dnia. W końcu stolice są zawsze (albo zazwyczaj) najbardziej reprezentatywne, pełne zabytków, jest co robić i co zwiedzać. Dlatego, kiedy zobaczyłam loty z Wiednia do Sofii na ledwo ponad jeden dzień (przylot w sobotę rano, wylot w niedzielę wczesnym popołudniem, czyli max w południe trzeba się zbierać na lotnisko), nie byłam pewna, czy to dobry pomysł. Jednak internety podpowiadały, że owszem, bułgarską stolicę da się zwiedzić w jeden dzień, choć poleca się więcej, by móc zobaczyć jeszcze okolice Sofii. My okolice sobie odpuściliśmy i skupiliśmy się na samym mieście - i faktycznie, wszystko to, co sobie zaplanowałam, obeszliśmy w zaledwie kilka godzin. Odpuściliśmy jedynie znajdującą się na obrzeżach cerkiew bojańską, która na pewno byłaby warta uwagi, ale jednak dojazd transportem publicznym zająłby po prostu za dużo czasu - a dzień w lutym nie jest przecież najdłuższy ;). Jednak samo centrum w jeden dzień da się obejść bez problemu.
Z lotniska do centrum Sofii jeździ metro, a bilet kosztuje ledwo 1,60 lewa (3,85 zł). Niespełna pół godziny jazdy i wysiedliśmy na stacji Serdika, do której jeszcze potem wrócimy. Tuż obok wznosi się kilka świątyń, więc właściwie od razu można było rozpocząć zwiedzanie - w gruncie rzeczy większość zabytków Sofii to właśnie budowle sakralne... Dla mnie spoko, ale wiadomo, to trzeba lubić ;). Na pierwszy ogień poszła górująca nad otoczeniem Cerkiew Święta Niedziela i będę się trzymała tego nazewnictwa, choć nie wiedzieć czemu po polsku Sveta Nedela została św. Dominiką z Nikomedii... Cerkiew ta jest katedrą Bułgarskiego Kościoła Prawosławnego.
Wstęp do katedry jest bezpłatny, ale trzeba zapłacić za możliwość robienia zdjęć - o ile dobrze pamiętam, było to ok. 5 lewów (12 zł). Zapłaciłam, choć też nie plątałam się wszędzie z aparatem, bo nie chciałam przeszkadzać ludziom w modlitwie. Oryginalna, drewniana cerkiew stała w tym miejscu najprawdopodobniej od X wieku, ale budynek, który możemy oglądać dzisiaj to wiek XIX i XX - ostatnia wielka przebudowa / odbudowa miała miejsca po zamachu na cara Borysa III w 1925 roku. Freski wewnątrz świątyni to już w ogóle nowa rzecz, bo pochodzą ledwo z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Wnętrze katedry jest ładne (ja w ogóle uwielbiam te bogatsze cerkwie, malowidła, złocenia, ikonostasy, no wywiera to na mnie wrażenie), a przy słabym oświetleniu odwiedzający nie zdaje sobie sprawy,  że to wszystko nie jest znowu takie stare... ;)
Kawałek dalej trafiliśmy jednak na zdecydowanie starszą świątynię - szkoda, że z zakazem robienia zdjęć. Już tablica przed wejściem informuje, że rotunda św. Jerzego (St. Georgi) to najstarszy zabytek architektury w Sofii i jedyny budynek zachowany w dobrym stanie, nienaruszony po dach, sięgający czasów Imperium Rzymskiego. Punkt obowiązkowy w bułgarskiej stolicy, bez wątpienia. Rotunda jest malutka, otoczona pozostałościami Serdiki, jak za rzymskich czasów nazywano Sofię. Oryginalnie budynek pełnił funkcję łaźni publicznych, w IV wieku - wraz z rozwojem chrześcijaństwa - zrobiono z niego baptysterium, a w VI wieku budowla stała się kościółkiem. Od średniowiecza na ścianach i sklepieniu zaczęły pojawiać się freski, które do dziś stanowią jedną z największych atrakcji Sofii. 
Nie tylko przy rotundzie znajdziemy pozostałości Serdiki - jak wspomniałam wcześniej jedna ze stacji metra nosi też taką nazwę i to tam znajduje się najwięcej ruin. Z historycznego punktu widzenia warto wspomnieć, że miasto zostało założone ok. II tysiąclecia p.n.e. przez plemię Serdi, a Rzymianie podbili je w I wieku p.n.e. Serdika rosła w siłę - nie był to jeden z wielu fortów rzymskich, ale jedno z najważniejszych miast, upodobane szczególnie przez cesarza Konstantyna Wielkiego, który rezydował tu przez dłuższy czas. W centrum Sofii zachowało się całkiem sporo ruin - wykopaliska miały tu miejsce zaledwie kilkanaście lat temu, podczas budowy linii metra, i  przy stacji oddano odwiedzającym do dyspozycji otwarty kompleks archeologiczny z darmowym wstępem :).
Za 6 lewów (14,35 zł) można też wejść na teren muzeum Serdiki, z jeszcze większą ilością odkopanych budowli - kilka rzymskich ulic i pozostałości domów elity, łaźni, świątyń... Do tego niewielkie gabloty z przedmiotami znalezionymi podczas wykopalisk i - jedna z największych ciekawostek - fragmenty mozaik podłogowych. Wszystko ładnie opisane po bułgarsku i angielsku, choć pani na kasie z angielskim miała już problemy ;). Fajne uzupełnienie otwartej części kompleksu za niewygórowaną cenę, moim zdaniem warto zajrzeć - zwłaszcza, że muzeum nie jest duże i nie zajęło nam wiele czasu.
Wokół Serdiki warto się poplątać, bo sporo tu atrakcji turystycznych. Nad placem wznosi się posąg Sofii, postawiony tu w 2000 roku w miejscu, gdzie kiedyś stał pomnik Lenina. Kawałek dalej potężne gmachy: Muzeum Historii Sofii (jak patrzę na zdjęcia w internecie, to wygląda lepiej w lecie, gdy odpalają przed nim fontannę ;) ) oraz główna hala handlowa. No i świątynie - gdzieś natrafiłam na artykuł, że centralny plac stolicy często nazywa się Placem Tolerancji, coś w tym chyba jest... Wspomniana już katedra św. Niedzieli. Niewielki kościółek Sveta Petka, niestety zamknięty. Katolicka katedra św. Józefa, którą sobie odpuściliśmy, bo to nowy budynek i po zdjęciach w internecie stwierdziłam, że nic ciekawego. Synagoga, którą z kolei bardzo chciałam odwiedzić, ale teren jest ogrodzony i na zwiedzanie trzeba się dogadać przez domofon. Hałas z ulicy + na domofonie ktoś mówiący tylko po bułgarsku = nie dogadałam się, nie weszliśmy :(. No i meczet...
A do meczetu akurat wejść się udało ;). Oczywiście, po zdjęciu i zostawieniu butów przed wejściem, no i narzuceniu chusty na głowę. Bania Baszi Dżamija zbudowano w połowie XVI wieku, co czyni go jednym z najstarszych europejskich meczetów, a zarazem wspomnieniem osmańskiego panowania w Bułgarii. Swoją drogą, kiedyś w Sofii było tych meczetów ponad trzydzieści, Bania Baszi to ostatni funkcjonujący po dziś dzień. Świątynia nie jest duża, ale ciekawie zdobiona, do tego wydaje się zdecydowanie mniej popularna wśród turystów od cerkwi, bo można było zwiedzać w spokoju, bez tłumów czy wycieczek.
Od katedry Św. Niedzieli ciągnie się długi na 2,7 km główny deptak Sofii - bulwar Witosza. Znajdziemy tu dziesiątki mniej lub bardziej fancy restauracji i barów, wszystkie droższe sklepy, mnóstwo stoisk z różnymi drobiazgami (wszystkie wydawały się mieć to samo i zastanawiałam się, kto to w ogóle kupuje?) - co ciekawe, nie wypatrzyłam tu raczej sklepów z pamiątkami, te skupiły się wokół Serdiki. Dodatkowego uroku bulwarowi dodają widoczne w tle góry - pod tym względem Sofia jest świetnie położona. Zaintrygowało nas też, ile policji się wszędzie kręci. Początkowo myśleliśmy, że szykuje się może jakiś marsz lub inne wydarzenie, ale nie - po prostu sobotnie popołudnie / wieczór...
Bulwarem dotarliśmy do NDK, czyli Narodowego Pałacu Kultury (po bułgarsku, jak i po rusku, pałac to dworiec ;) ) - budynek ten kompletnie nie przypomina naszego, warszawskiego. To centrum konferencyjne i wystawowe (podobno największe w Europie południowo-wschodniej), zbudowane w 1981 roku. Prowadzi do niego ciąg fontann, które świetnie wyglądają na zdjęciach zrobionych nocą, ale cóż, my byliśmy za dnia, do tego w lutym, kiedy fontanny i tak były wyłączone... Park wokół NDK zimą jest szary i ponury, jednak to jedno z tych miejsc, którym na pewno wiosna doda uroku :).
A jeśli wrócimy znów do Serdiki i odbijemy w inną stronę, dotrzemy na kolejny ze znanych bulwarów Sofii - bulwar Cara Oswobodziciela. Tuż przy nim wzniesiono spory pomnik rosyjskiego cara Aleksandra II na koniu - to właśnie on (car, a nie koń, żeby nie było) wyzwolił Bułgarię spod panowania osmańskiego pod koniec XIX wieku. Mijając po drodze kilka parków, dotarliśmy do słynnego mostu Orłów z 1891 roku. Most wyglądał świetnie na starych pocztówkach, bez ruchu samochodowego, ale teraz - przy ruchliwym skrzyżowaniu - całość ginie na tle miejskiego rozgardiaszu...
Tutaj też natrafiliśmy na dwie kolejne cerkwie, które na mapce zaznaczono jako warte uwagi. Najpierw rosyjska cerkiew św. Mikołaja Cudotwórcy z 1914 roku z ładnym wnętrzem, ale i z zakazem robienia zdjęć. Druga świątynia robiła jednak większe wrażenie - słynny sobór św. Aleksandra Newskiego, zbudowany na cześć Cara Oswobodziciela, żeby pasowało do tej okolicy ;). Budowa trwała od 1882 do 1912 roku i świątynię zrobiono naprawdę na wypasie. Polecam poszukać zdjęć w internecie, bo ja stwierdziłam, że płacić 20 lewów (47,90 zł) za możliwość robienia zdjęć to jednak przegięcie - zwłaszcza, ze sobór był słabo oświetlony... Jak już wymagają takich opłat, to mogliby chociaż pozapalać te światła, by zdjęcia ładne wyszły ;). To chyba taka bułgarska tradycja we wszelakich świątyniach - wejść i zwiedzać można swobodnie, ale na co wam zdjęcia? Zaś do soboru św. Aleksandra zajrzeć trzeba koniecznie podczas wizyty w Sofii. 
I jakby na zaprzeczenie tej mojej tezy o zdjęciach mamy jeszcze cerkiew Mądrości Bożej. Darmowy wstęp, możliwość robienia zdjęć bez opłat... Może dlatego, że wnętrze jest proste i gdyby próbowali dodać tu jakiś cennik, to nikt nie zajrzałby nawet do środka? ;) Pierwszą świątynię zbudowano tu jeszcze w IV wieku - potem były kolejne, przebudowywane, odbudowywane... Za tureckich czasów cerkiew robiła za meczet aż do trzęsienia ziemi w 1858 roku - Turcy poddali się z kolejnym remontem, a w środku urządzono remizę strażacką i magazyn. Trójnawowa bazylia została ponownie oddana do użytku w pierwszej połowie XX wieku, ale przy tylu innych pięknych i ciekawych świątyniach w mieście, nie starano się już przywrócić jej dawnego blasku. 
Ciekawostką są za to podziemia cerkwi, w których znajduje się muzeum - wstęp za 6 lewów (14,35 zł), drugie tyle za możliwość robienia zdjęć (no pięknie, znowu?), ale mimo że zadeklarowałam taką chęć, nie policzono nam tego na biletach. W podziemiach znajdziemy pozostałości dawnych nekropolii, sięgające czasów rzymskich i bizantyjskich. Grobowce, mozaiki, ruiny - wszystko to, co Gabi lubi najbardziej. Mimo rozstawionych gdzieniegdzie mapek, zwiedzanie tych podziemi to niezły labirynt z mnóstwem opisanych też po angielsku ciekawostek. Osobiście część podziemna podobała mi się tu zdecydowanie bardziej od tej nad powierzchnią, choć teoretycznie obie są przecież niezmiernie ważną częścią historii Sofii.
Na zakończenie dnia wróciliśmy na bulwar Witosza, który w sobotni wieczór był pełen życia. Tyle restauracji do wyboru, że odpaliłam Google Maps i patrzyłam na oceny tego, co mijaliśmy. Wiele knajpek miało oszklone ogródki, że można było siedzieć jakby na zewnątrz, a jednocześnie nie marznąć - fajnie to wyglądało. Na obiadokolację zatrzymaliśmy się w restauracji Shtastliveca, która okazała się strzałem w dziesiątkę. Pewnie jak na bułgarskie ceny nie było najtaniej, ale zarówno jedzenie, jak i wina były przegenialne i bardzo, bardzo polecam. Za obiad dla dwóch osób, desery (trzy, bo ciekawość zwyciężyła, a w menu wszystko wyglądało dobrze) i dwie mniejsze butelki wina zapłaciliśmy ok. 130 lewów (ok. 311 zł) - w Wiedniu to byłoby nierealne. Wyszliśmy stamtąd jako dwie toczące się bulwarem kuleczki, ale tak bardzo było warto... ;)
Ciężko mi jednoznacznie ocenić Sofię. Każdemu, kto pytał, jak mi się podobało, odpowiadałam, że bułgarska stolica w zieleni i z włączonymi fontannami musi mieć swój urok. W lutym było tu jednak szaro i ponuro, do tego ta wszechobecna komunistyczna architektura... Oczywiście są tu perełki, jeśli lubi się architekturę sakralną, trochę ciekawych starożytnych pozostałości, no i zdecydowanie warto tu wpaść na jedzenie i wino. Ale tak jakoś bułgarskie wybrzeże podobało mi się dużo bardziej od stolicy. A samą Sofię fajnie było zobaczyć, jednak nie sądzę, bym chciała tam pojechać ponownie w najbliższym czasie ;).

Prześlij komentarz

0 Komentarze