Advertisement

Main Ad

Sztokholmskie migawki - maj

Sztokholm w maju
Aż ciężko mi uwierzyć, że od czasu mojej ostatniej wizyty w Sztokholmie minęło prawie pięć lat. To więcej, niż mieszkałam w tym mieście, a przecież mam poczucie, że spędziłam w nim ładny kawał życia. To znaczy, że już sporo czasu od tej mojej poprzedniej podróży tam upłynęło... I nie to, że nie próbowałam w międzyczasie Sztokholmu odwiedzić. Miałam zarezerwowanych kilka połączeń, ale wszystkie zostały gdzieś kiedyś w pandemii odwołane. Potem Wizzair w ogóle zawiesił połączenie Wiedeń-Skavsta. A kiedy między moimi miastami zaczął kursować Ryanair, to lądował na Arlandzie i ceny wystrzeliły w kosmos - wypad na weekend był kompletnie nieopłacalny. No ale z czasem się wszystko uspokoiło :). Korzystając z jednego z austriackich długich weekendów przy okazji wolnego poniedziałku, znalazłam rozsądne cenowo loty: piątek wieczór - poniedziałek rano. Fajnie byłoby mieć i poniedziałek na miejscu, ale no, to i tak było najlepsze, co można było dopasować bez brania urlopu. I w końcu po pięciu latach znów zawitałam w szwedzkiej stolicy! :)
Bilety kupione, czas poszukać noclegu. Wiedziałam, że przyjdzie nam ogarnąć wiele spotkań towarzyskich, więc nie chciałam zatrzymywać się nigdzie po znajomości, gdy nie byłabym w stanie poświęcić gospodarzom wystarczająco dużo czasu. Szybko jednak okazało się, że moje chęci nie mają tu znaczenia, bo znalezienie noclegu w Sztokholmie graniczyło z cudem. Akurat w ten weekend Taylor Swift grała w szwedzkiej stolicy trzy koncerty, na które ludzie przylatywali nawet z Ameryki, bo taniej. Słyszałam, że jej koncerty mają wpływ na ceny noclegów w danym mieście, ale kompletnie nie zdawałam sobie sprawy ze skali problemu. Wiecie, ja nie słucham radia i jeszcze ze dwa lata temu nie miałam pojęcia, że ktoś taki jak Taylor Swift istnieje... Życie ;). Przyszło mi więc odezwać się do osób, z którymi chciałam się w Sztokholmie spotkać i nagle wiadomość za wiadomością: szkoda, że akurat ten weekend, bo wesele, bo wyjazd, bo przeprowadzka... Żeby nie było, przy przeprowadzce czas na spotkanie się znajdzie, ale zwalać się nikomu na głowę w takiej sytuacji nie chcę ;). Na szczęście koleżanka dała znać, że w jej wspólnocie mieszkaniowej mają mieszkanie dla gości za zaledwie 200 koron za noc - no, uratowała nam tym wyjazd :).
A ja postanowiłam pokazać M. mój Sztokholm. Oczywiście zaczynając od Södermalmu, gdzie było moje ostatnie mieszkanie. Wysiedliśmy więc przy pełnym kwiatów Mariatorget i skierowaliśmy się schodami do góry. W końcu być w Sztokholmie i nie spojrzeć na miasto z uliczki Monteliusvägen - no, nie wypada! ;) Pogoda trafiła nam się idealna, a jeszcze z tydzień wcześniej przy ledwo 10 stopniach koleżanka mi pisała, bym nie zapomniała ciepłej kurtki. Tymczasem na nasz przyjazd zrobiło się ponad 20 stopni, słońce pięknie przygrzewało - piękniejszej wiosny Sztokholm nie mógł nam zaserwować. Połączenie słonecznej pogody i jakiegoś sentymentu związanego z powrotem tutaj sprawiło, że zachwycałam się wszystkim dużo bardziej niż zwykle. Czego M. pewnie nie do końca rozumiał, bo dla niego Sztokholm to miasto jak miasto - nic szczególnego, więc czym tu się zachwycać? ;)
Potem obowiązkowy spacer na Gamla Stan i pozytywna niespodzianka: nie było takich tłumów ;). A wiecie, weekend, pięknie, ciepło, no i te koncerty, które sprawiły, że wszystkie hotele pełne... Naprawdę się spodziewałam, że ci wszyscy fani Taylor, mający wolny czas przed koncertami, zechcą się wybrać na spacer po centrum - przynajmniej ja bym tak zrobiła. Oczywiście, niektórzy z nich też, ale nie było tu więcej ludzi niż pamiętam ze zwykłych ładnych weekendów i spacer po Gamla Stan nie oznaczał przeciskania się przez tłum ;).
Inna bajka, że zaskoczyło mnie, ile miejsc w centrum było w remoncie! Nie robiłam zdjęć tym wszystkim rusztowaniom, ale gdzie się nie rozejrzałam, tam jakieś zasłonięte do renowacji budynki: opera, parlament, pałac królewski... No i wiecznie nieskończone Slussen ;) Za to kilkakrotnie usłyszeliśmy od znajomych historię o sprowadzonym z Chin moście, którego montowanie na Slussen podobno było nawet transmitowane online. Będzie trzeba jeszcze raz przyjechać do Sztokholmu, gdy wszystkie te remonty i przebudowy dobiegną końca... ;)
Jedną z rzeczy, które uwielbiam w Sztokholmie, są promy, z których można skorzystać w ramach biletu na komunikację miejską. Przyjeżdżając tu na długi weekend, zdecydowaliśmy się na bilet 72-godzinny za 350 koron (133 zł), a jak już mogliśmy korzystać swobodnie z transportu, to i na prom trzeba było wsiąść ;). Czasu dużo nie mieliśmy, ale wsiedliśmy na prom Slussen - Djurgården, do którego w słoneczny weekend ustawiały się niemałe kolejki.
A na Djurgården wszystko kwitło. W Wiedniu bzy przekwitły już jakiś czas temu, o magnoliach mogłam już dawno zapomnieć. Tymczasem w Sztokholmie wciąż można było natrafić na magnolie, a sezon na bez się dopiero zaczynał. O mnóstwie innych kwiatów nawet nie wspominając. Spacerowaliśmy więc po mieście, ja zachwycałam się, że wszystko dla mnie pachnie bułeczkami cynamonowymi z mijanych kawiarni oraz bzem. M. twierdził, że zwraca uwagę tylko na zapach hamburgerów z mijanych budek ze street foodem. Każdy, jak widać, ma swoje priorytety ;).
Pierwszego dnia odbyliśmy więc spacer Mariatorget - Gamla Stan - Slussen + krótki rejs na Djurgården i z powrotem. Cieszę się, że się udało wygospodarować ze trzy godziny na spacer po mieście, bo jednak Sztokholm - tak jak Warszawa - to dla mnie wyjazdy zazwyczaj towarzyskie. Tak też tutaj dzień wyglądał w ten sposób: śniadanie w towarzystwie, spacer we dwoje po centrum, zakupy (w końcu trzeba było przywieźć zapas Marabou ;) ), obiad w towarzystwie, no i wieczorne siedzenie przy piwie i rozmowach u koleżanki, która pomogła nam ogarnąć mieszkanie - na szczęście blisko było potem spać ;). W niedzielę zaś mieliśmy ranek dla siebie, bo umówieni byliśmy dopiero od 13 - i już na resztę dnia. Biorąc pod uwagę, że trzeba było jeszcze wstać, zjeść śniadanie i dojechać, dało nam to znów jakieś trzy godziny na spacer po mieście. Przyznam szczerze, że wolę sobie nie wyobrażać, jak intensywne byłyby te dwa dni, gdyby udało się mi spotkać ze wszystkimi, z którymi spotkać się chciałam... Ot, zawsze są takie dylematy, że w mieście, gdzie się mieszkało parę lat, zostaje sporo bliskich osób, z którymi chciałoby się spędzić więcej czasu. I z drugiej strony, na miasto, gdzie się mieszkało parę lat, szkoda ograniczonych dni urlopowych, więc najchętniej by się wpadało tylko na weekend. I jak to pogodzić? ;)
W niedzielny poranek podjechaliśmy metrem na Kungsträdgården i okazało się, że są miejsca w Sztokholmie, które M. mocno przypadły do gustu - stacje niebieskiej linii metra ;). Stamtąd przeszliśmy spacerem na Skeppsholmen, mijając Muzeum Narodowe - za moich czasów było jeszcze w remoncie, ale jakoś nie ciągnęło mnie do odwiedzin. Zresztą podczas tego weekendu jakiekolwiek zwiedzanie sobie odpuściliśmy, skupiając się na spacerach przy ładnej pogodzie. Ze Skeppsholmen podpłynęliśmy promem na Slussen, jako że w tej okolicy mieliśmy potem zjeść lunch z moimi znajomymi.
Ale że do lunchu zostało jeszcze trochę czasu, postanowiłam pospacerować po Södermalmie, żeby pokazać M. klimatyczne drewniane domki - znów jedna z tych rzeczy, które w Sztokholmie uwielbiam :). Popełniłam zresztą kiedyś wpis na blogu pt. drewniane domki na Södermalmie, w którym opisałam swoje ulubione miejscówki. Zdążyliśmy podejść tylko do Mäster Mikaels gata, zanim musieliśmy wracać na Slussen, ale i tutaj zawsze warto przyjść: drewniane domki, trochę bzu, a niedaleko jeszcze punkt widokowy.
Lunch ze znajomymi z dawnej pracy zjedliśmy w wietnamskiej sieciówce Eatnam z zaskakująco dobrym jedzeniem, a potem zeszliśmy na dół, by pospacerować promenadą Söder Mälarstrand w oczekiwaniu, aż kolejni znajomi dotrą na spotkanie na Södermalm :). Lubię tę okolicę - często tamtędy spacerowałam, kawałek tej trasy pokonywałam też rowerem w drodze do pracy. Promenada zapewnia dobry widok na Riddarsholmen oraz Kungsholmen. W ogóle tak sobie spacerując, pomyślałam, że choć uwielbiam Wiedeń całym sercem, to jednak brakuje mi - przynajmniej w mojej okolicy - tylu genialnych miejsc spacerowych. Położenie Sztokholmu na wyspach sprawia, że nieważne, gdzie mieszkałam, zawsze mogłam wyjść z domu i już właściwie od razu spacerowało się wzdłuż wybrzeża lub po parkach...
Z ekipą posiedzieliśmy trochę w jednym z barów na Söder, a dzień postanowiliśmy zakończyć na najwyżej położonym punkcie Sztokholmu, czyli na wzgórzu Skinnarviksberget. Jakby mało mi było pięknych widoków, drewnianych domków i wszechobecnego bzu... :) Przyznam, że ten wyjazd obudził we mnie spory sentyment i strasznie się cieszę, że po pięciu latach przerwy udało mi się zawitać do Sztokholmu. Że nawet M. się trochę rzeczy tu podobało, choć mojej miłości do tego miasta raczej podzielał nie będzie ;). Że udało mi się spotkać z paroma dawno niewidzianymi osobami i cóż, następnym razem muszę wrócić szybciej niż za pięć lat, by spotkać się jeszcze z tymi, z którymi tym razem się nie udało. Raczej już nie w tym roku - w ogóle jakoś ten rok mi się trochę rozjeżdża pod kątem planów urlopowych, co będę musiała sobie jakoś odbić w 2025... :) A póki co po prostu fajnie było znów tu być! :)

Prześlij komentarz

0 Komentarze