Na dzień, w którym mieliśmy przenieść się z Höfn do Egilsstaðir, miałam dwie propozycje. Przy tej, którą sama uznałam za ciekawszą, miałam w swoim planie podróży dodaną notatkę: jeśli pogoda pozwoli, bo zimą podobno droga nieprzejezdna. Nie brzmiało to może szczególnie zachęcająco, ale wybraliśmy się na Islandię w połowie listopada, musieliśmy się liczyć z różnymi zawirowaniami pogodowymi. Tego, co nam o tej porze roku zgotowała Islandia, jednak nie przewidzieliśmy. Jechaliśmy na północ, niebo o poranku przybierało najpiękniejsze kolory, a kiedy wzeszło słońce, wyświetlacz w samochodzie pokazał, że temperatura na zewnątrz wynosi... 16°C. Na plusie, żeby nie było. Był to zdecydowanie najcieplejszy dzień podczas tego wyjazdu, więc o pogodę i nieprzejezdne drogo martwić się już nie musieliśmy. Przejechaliśmy zatem przez miasteczko Egilsstaðir, do którego mieliśmy później wrócić na nocleg, a potem jeszcze kolejne 70 km, docierając wreszcie do celu.
Naszym celem był tutaj kanion Stuðlagil, który - jak wiele islandzkich atrakcji przyrodniczych - można oglądać z różnych stron. W tym przypadku do wąwozu można podejść od strony wschodniej lub zachodniej i po odpowiednim internetowym researchu wiedziałam, że mnie ciągnie tu na wschód :). W lecie, przy dłuższym dniu, myślę, że warto jednak podejść z obu stron, zwłaszcza że od zachodu punkt widokowy jest niemal przy samym parkingu. Jeśli chodzi o część wschodnią, mamy tu dwie opcje parkingowe. Pierwsza oznaczona jest na Google Maps jako Stuðlagil (Bridge parking) - tuż przy niewielkim mostku. Tu trzeba się zatrzymać, jeśli wasz pojazd jest za duży/ciężki, by przejechać po mostku lub gdy pogoda niezbyt sprzyja dalszej jeździe po szutrowej drodze (widzieliśmy auto, które na dłużej zatrzymało się na podjeździe, ale udało mu się w końcu ruszyć dalej ;) ). Między tym a kolejnym parkingiem (oznaczonym na mapach jako Stuðlagil (East Side Parking) - Klaustursel) jest ok. 2 km - da się więc przejść bez problemu, ale my cieszyliśmy się, że dobre warunki pogodowe oszczędziły nam dodatkowego spaceru w tę i z powrotem. Końcowy parking jest dużo większy i, bez zaskoczenia, płatny - z appką Parka standardowe 1000 koron (29,35 zł). Znajdują się tu też publiczne toalety, ale poza sezonem były zamknięte. Parking położony jest tuż przy wodospadzie Stuðlafoss z charakterystycznymi bazaltowymi kolumnami, przywodzącymi mi na myśl słynny Svartifoss w rezerwacie Skaftafell.
Z parkingu do głównej części kanionu Stuðlagil czekało nas jeszcze ok. pół godziny spaceru wzdłuż rzeki, ale pierwsze bazaltowe kolumny wznoszące się nad wodą zobaczyliśmy szybciej. Przez chwilę zastanawialiśmy się nawet, czy nie popełniliśmy błędu, słuchając internetowych porad i przyjeżdżając od wschodniej strony, skoro platformy widokowe nad rzeką były na zachodzie, tam też widzieliśmy więcej osób. Wciąż nie było ich dużo, w końcu to listopad i byliśmy już kawałek od popularnych atrakcji w południowej części wyspy :). Na szczęście szybko się okazało, że i od wschodu widoki są genialne, a co więcej, można zejść niżej, nie tylko oglądać wszystko z platform widokowych.
Co ciekawe, Stuðlagil nie jest dużym wąwozem - ta popularna część z bazaltowymi kolumnami liczy sobie może z 500 m. A przecież z samego parkingu trzeba tu podejść prawie 2,5 km... ;) Jednak ściany wznoszą się tu nawet na wysokość 30 m i robi to ogromne wrażenie, zwłaszcza że nie mamy tu tylko strzelistych kolumn, ale też mniejsze i większe słupki oraz najróżniejsze formacje skalne. Trochę podobnych cudów można zobaczyć na słynnej czarnej plaży, ale tam nie dopisała nam pogoda, więc dopiero w Stuðlagil mogłam się tym kolumnom przyjrzeć, jak należy. Poszczęściło nam się też z kolorem wody - rzeka Jökla nie zawsze jest tak pięknie zielona, w gruncie rzeczy po poprzednich, deszczowych dniach wręcz spodziewałam się, że będzie niosła ze sobą więcej błota.
Ale deszczowe dni odbiły się na Stuðlagil i tak. Tam, gdzie na cudzych zdjęciach widziałam wygodne ścieżki, my napotykaliśmy na kałuże, strumienie lub - w najlepszym przypadku - tony wyślizganego błota. W takich warunkach często czułam się dość niekomfortowo na ścieżkach biegnących bliżej skrajnych części wąwozu, nie zdecydowałam się też zejść po mokrych skałach na sam dół. Zresztą mało kto się na to decydował, choć M. - naturalnie ;) - musiał zejść nad rzekę i dzięki niemu mam zdjęcie z najpiękniejszym kadrem, tuż nad wodą.
Szlak turystyczny kończy się przy niewielkim mostku nad strumieniem wpadającym do Jökli. Nie znaczy to, oczywiście, że w okolicy nie ma już ścieżek czy szlaków - odbiegają one jednak dalej od rzeki, na którą zresztą też nie wznoszą się już dalej takie bazaltowe kolumny. Ot, natura stworzyła takie cudo tylko na tym krótkim odcinku :). Ale choć sam wąwóz nie jest duży, naprawdę warto było tu przyjechać - kolejne miejsce na Islandii, które niesamowicie mnie zachwyciło. Na miejscu spędziliśmy ok. 2 godzin, licząc ze spacerem z i na bliższy parking, ale - jak wspomniałam na początku - mając więcej czasu i dłuższy dzień na pewno fajnie podjechać też na zachodni brzeg i zejść na jedną z platform widokowych, by zobaczyć kanion i z drugiej strony.
Do Egilsstaðir na nocleg dotarliśmy mniej więcej o zachodzie słońca, co na Islandii w listopadzie następuje już przed godziną 16. Plany na wieczór, już po zameldowaniu się w hotelu, mieliśmy spokojne: zakupy, obiado-kolacja i polowanie na zorzę polarną ;). Choć byliśmy już na Islandii prawie tydzień, wciąż nie mieliśmy szczęścia do aurory borealis, albo było pochmurnie, albo padało, albo było pochmurnie i padało, a jak się już trafił w miarę bezchmurny wieczór, to aplikacja wskazywała niską aktywność zorzy polarnej. Bo aplikację zorzową zainstalowałam sobie w telefonie już pierwszego dnia, jakże by inaczej ;). Tym razem jednak zapowiadało się lepiej, dzień był słoneczny, wieczór też zapowiadał się niemal bezchmurny, a prognozy na zorzę wyglądały obiecująco. Zostawiliśmy rzeczy w hotelu, odświeżyliśmy się i ruszyliśmy po zakupy do pobliskiego Bonusa. Już w trakcie zakupów apka zawibrowała, wskazując wysoką i narastającą aktywność zorzy. Chrzanić więc kolację! Skoro już za pół godziny miały być duże szanse na zobaczenie kolorowej wstęgi na niebie, odnieśliśmy zakupy do pokoju, wsiedliśmy w auto i ruszyliśmy za miasto. Już w drodze do Egilsstaðir wypatrzyliśmy dobrą miejscówkę, gdzie powinno być spokojnie i w miarę ciemno. Gdy dotarliśmy na miejsce, całkowity zmrok jeszcze nie zapadł, ale już można było spojrzeć w niebo... :)Początkowo jeszcze ciężko było gołym okiem rozróżnić zorzę od chmur, bardziej wpatrywało się w kierunku tych szarych chmur, które się nienaturalnie poruszają... ;) Szybko jednak aurora nabrała nieco zielonych barw, które w rzeczywistości nie wyglądają aż tak intensywnie jak na zdjęciach. Na szczęście aparat radził sobie całkiem nieźle, choć był to dla mnie nowy sprzęt, kupiony tuż przed wyjazdem i jeszcze nie czułam się za dobrze z dobieraniem właściwych ustawień, co - niestety - widać na ostrości i jakości niektórych zdjęć. Wciąż jednak miałam sporo radości z robienia zdjęć, a potem czekania, aż aparat zrobi swoje z długim naświetleniem, a w międzyczasie mogłam po prostu patrzeć i podziwiać... ;)
Najzabawniejsze w tym wszystkim było to, że wylatując na Islandię, liczyłam się z godzinami marznięcia gdzieś z dala od cywilizacji i świateł miast, żeby złapać zorzę. Tymczasem wszystko okazało się kompletnie na opak! :) Jechać daleko nie musieliśmy, bo miejscówkę wypatrzyliśmy zaledwie kilka minut jazdy od Egilsstaðir. Czekać tym bardziej nie trzeba było, bo zorza rozpoczęła swój taniec na niebie, zanim jeszcze dotarliśmy na miejsce, a potem się tylko coraz bardziej rozkręcała. Na miejscu spędziliśmy dobrą godzinę... i nawet nie dane nam było zmarznąć, bo wciąż tym wczesnym wieczorem termometr pokazywał 13 stopni na plusie ;). Owszem, może podczas 10-dniowej wycieczki Islandia tylko raz zaszczyciła nas zorzą, ale za to w takich warunkach, że nie można było narzekać... A potem zrobiło się jeszcze intensywniej, aurora nabrała nawet fioletowych odcieni.
Po dobrej godzinie pokazu zorza zaczęła trochę słabnąć, choć apka wskazywała, że wysoka aktywność utrzyma się jeszcze przez następne godziny. Ja miałam już jednak kartę pamięci pełną zdjęć, a po głowie coraz bardziej chodziła nam ta obiado-kolacja, która stawała się już powoli po prostu kolacją. Więc choć niebo było wciąż lekko zabarwione na zielono, pojechaliśmy z powrotem do Egilsstaðir, zostawiliśmy samochód na parkingu hotelowym i bez zachodzenia do pokoju, poszliśmy od razu do pizzerii kawałek dalej. Jeśli zastanawiałam się, po co niepotrzebnie ze sobą taszczę plecak z aparatem i statywem, myśl ta całkowicie zniknęła z mojej głowy, gdy po skończonej kolacji wyszliśmy na zewnątrz... i szczęki opadły nam na ziemię ;).
Jeśli myśleliśmy, że to, co oglądaliśmy wcześniej pod Egilsstaðir było intensywne, kompletnie nie mieliśmy wyobrażenia na temat tego, co właśnie działo się nad miastem. I nieważne, że wszędzie wokół paliły się światła i było jasno, tu wręcz całe niebo stało się poruszającą zielenią. Te dwa pionowe zdjęcia w środku zrobiłam z ręki telefonem, bez konieczności długiego naświetlania. Byłam w stanie nagrywać filmiki telefonem i wciąż kolory były niesamowicie żywe. Zrobiłam kilka zdjęć, ale potem schowałam aparat i statyw do plecaka, i po prostu zastygłam w bezruchu, gapiąc się w niebo. To była taka radość, taki zachwyt, że M. się jeszcze długo potem ze mnie nabijał, że byłam wtedy chodzącym szczęściem, tak to ze mnie emanowało ;). Tak, byłam zachwycona. Łącznie przemieszkałam w Szwecji ponad cztery lata, a nigdy czegoś takiego nie widziałam, to było jak spełnienie największego marzenia. Czy już wspominałam, że Islandia jest po prostu cudowna? :)
0 Komentarze